Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

W numerze

„Trzeba korzystać z doświadczeń swoich poprzedników” – rozmowa z Janem Rulewskim

Z Janem Rulewskim, parlamentarzystą wielu kadencji Sejmu i Senatu, dziś historyczną postacią „Solidarności”, rozmawiają: Aleksander Wiśniewski i Paweł Skutecki

Aleksander Wiśniewski: Jesteś w „Solidarności” od samego początku i trwasz w niej do dzisiaj. Nigdy nie powiedziałeś o niej złego słowa…

Jan Rulewski: I z tą piosenką pójdę do piekła.

A.W.: Jak oceniasz dzisiejszą „Solidarność”? 

J.R.: Uważam, że ma bardzo trudną rolę. Od dawna twierdzę, że nie można mówić, iż to są te same „Solidarności”. Ale też nie można mówić, że między nimi jest jakaś wyraźna granica. Współczesna „Solidarność” ma trudną rolę, bo działa w zupełnie innym ustroju. W ustroju, w którym jest bardzo wielu różnych pracodawców. Bywa, że członkowie są dla siebie samych żeglarzem, sterem i okrętem, bo prowadzą jednoosobową działalność gospodarczą. 

A.W.: Jak odbierasz działalność „Solidarności” kolejowej?

J.R.: Przede wszystkim muszę pochwalić tych redaktorów, wydawców i sponsorów „Wolnej Drogi” za wyjątkową konsekwencję. Ten wielki ruch „Solidarności”, którego podstawową bronią, artylerią były wydawnictwa, ma swoją kontynuację. Co więcej, nie prowadzą jej najemne firmy, tylko robią to ludzie, którzy okres „wąsatej” „Solidarności” pamiętają z autopsji. „Wąsatej” ze względu na Wałęsę, ale przecież Duda też jest wąsaty, więc nie zawsze o wszystkim decydują wąsy… 

Wracając do „Wolnej Drogi”, dla mnie ta gazeta ma wyjątkową wartość, ma swój profil, sympatie, porusza ważne problemy. Jeśli chodzi o działalność kolejowych związkowców, to najtrudniejszy był okres przejściowy, którym chwalił mi się senator Kogut [Stanisław Kogut, senator VI, VII, VIII i IX kadencji, związany od 1989 roku z NSZZ „Solidarność” – przyp. red.], że przeprowadził kolej przez czerwone morze. Pamiętam, jak mówił, że z czterystu tysięcy kolejarzy zostało sto tysięcy. Modernizacje, nowoczesna technika – to są problemy dla pracowników. Rola kolejarzy została zdegradowana w porównaniu do dawnych czasów. Mówię o zapleczu dla Piłsudskiego, kiedy kolejarze wozili żołnierzy na front. Kiedy byli zapleczem podczas wojny z bolszewikami. Potem, za czasów komuny, kolejarze też byli w awangardzie, przeprowadzali głodówki na dworcach, protesty.

A.W.: Co byś przekazał młodym członkom „Solidarności”, którzy stan wojenny i początki wolnych związków znają tylko z książek i opowiadań?

J.R.: Proste, ale zarazem ważne pytanie. Odpowiedziałbym, że trzeba korzystać z doświadczeń swoich poprzedników. Może nie wszystkich, może trzeba je adaptować do współczesnych warunków, ale na pewno tym wielkim doświadczeniem jest poczucie wspólnoty. Gdyby nie ta wspólnota nie rozmawialibyśmy dzisiaj w ten sposób, w takim towarzystwie, a kolejarze wzorem Rosji czy Białorusi, pewnie by jeździli jeszcze na parowozach, w bardzo ciężkich warunkach, podporządkowani jednemu panu. 

Paweł Skutecki: Twój życiorys, naszkicowany na łamach książki „Wysoka temperatura”, to praktycznie gotowy scenariusz. Dlaczego jeszcze nie powstał film o twoim życiu?

J.R.: Zaskoczyłeś mnie tym pytaniem, bo jesteś drugim dziennikarzem, który o to pyta. Książka nie była pisana pod film, ale ma być pewnym obrazem wydarzeń. To były czasy, kiedy nie można było kalkulować, bo władza wszystkie rachuby umiała przekreślić. Trzeba było po prostu walczyć, stąd tytuł: „Wysoka temperatura”. 

P.S.: Książka jest wyjątkowa też pod tym względem, że pojawia się w niej mnóstwo nazwisk osób kojarzonych tak lokalnie, jak i ogólnopolsko, bo przecież byłeś w sercu wydarzeń, które zmieniły bieg historii.

J.R.: Sądzicie, że ja się tam pchałem? To historia do nas przychodziła! Jak się coś robi, a w Bydgoszczy robiło się wiele, od głodówek kolejarzy, aż po bydgoski marzec, to człowiek mimowolnie stawał się uczestnikiem historii. Niestety wydawca zakreślił bardzo małe koło do ukazywania sylwetek tu działających. Uznał, że te nazwiska nic nie mówią i książka przez nie nie będzie poczytna. 

P.S.: Kilka pokoleń Polaków działających w „Solidarności” mogłoby uznać swoje życie za poświęcone walce o wolną Polskę. Jak ją oceniasz? To, co widzimy wokół siebie jest Polską, o którą walczyliście?

J.R.: Żeby walczyć, trzeba mieć marzenia i my je mieliśmy. Chcieliśmy, żeby – jeśli wolna Polska już powstanie – to była solidarna. Wszystko wskazywało, że ona musi i powinna być solidarna. Niestety, w momencie zwycięstwa nie zagospodarowaliśmy tej wolności, by uczynić Polskę solidarną. Stała się ona łupem takich kapłanów liberalizmu, jak m.in. Leszek Balcerowicz. Nie czynię mu z tego zarzutu, takie miał poglądy. Myśmy się zagubili, mówię oczywiście również o sobie. Zagubiliśmy się z powodu braku wiedzy. Co zrobić z komunistycznym krajem, który zbankrutował w ciągu niejako paru godzin? Wszystko zostało opuszczone. Komunistyczny świat uległ implozji, wszystko zapadło się do środka. Powstało pytanie, co na to miejsce? 

I tu się zgubiliśmy, nie przedstawiliśmy alternatywy. W nowym świecie nie umieściliśmy pierwiastków solidarności. Pewne elementy były zawarte w uwłaszczeniu, choć nie było to takie uwłaszczenie, o jakie ja się upominałem, czyli akcjonariat pracowniczy. Nie było równości i solidarności między branżami, silniejsze wygrywały więcej. Żeby nie być gołosłownym przypomnę „popiwek”, który nie obowiązywał na przykład w energetyce, a obowiązywał na przykład na kolei. Nawet Balcerowicz nie potrafił mi powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Jak się ta władza zapadła do środka i komuniści pouciekali w stronę wcześniej przygotowanych stanowisk w różnych spółkach, agencjach ochrony, placówkach doradczych, trzeba było zapełnić władzę tymi, których się miało.

Powiem w ramach anegdoty, że kiedy pierwszy raz przekroczyłem progi parlamentu, to, co drugie słowo słyszałem albo „gospodarka”, albo „kodeks handlowy”. Tymczasem w klubie parlamentarnym NSZZ „Solidarność” tylko jedna osoba znała nowy kodeks handlowy. Kiedy koledzy chcieli naprawiać gospodarkę, to sięgali po komunistyczne formułki: „niech państwo da pieniądze”. A czasy były już nowe, „dawanie” przez państwo pieniędzy nie mieściło się w nowym systemie gospodarczym. To pokazuje, jak dalece byliśmy nieprzygotowani do zmiany warty już w suwerennym państwie.

P.S.: Mnóstwo Polaków wciąż nie potrafi zrozumieć, co się stało, że po upadku komuny czerwoni tak szybko wrócili do władzy…? Co poszło nie tak?

J.R.: To było przedmiotem rozważań w naszym klubie. Tuż po Okrągłym Stole rozważaliśmy różne warianty i dyskutowaliśmy, jaki priorytet uznać za najważniejszy. Wciąż wracało pytanie: co z komunistami? Jak ich niejako „ukarać” za to, że doprowadzili kraj do upadku. Wówczas prawnik, nasz delegat, mecenas Markiewicz rzucił takie trzy liczby: trzeba odsunąć od życia publicznego dwadzieścia tysięcy czerwonych, ten proces – odbywający się wyłącznie w warunkach demokratycznego państwa prawa, bo taką perspektywę obiecywaliśmy sobie i światu – będzie trwał dwadzieścia lat i wreszcie trzecie, najgorsze, cała ta operacja będzie kosztowała budżet państwa dwadzieścia miliardów złotych, czyli mniej więcej równowartość dzisiejszych dwustu miliardów. A czwarte założenie, niepisane, mówiło o tym, że zmiana będzie się odbywała nie tylko na salach sądowych, że możliwe będą rozruchy społeczne. Wobec tego postanowiliśmy postawić na gospodarkę. Odbudować ją i przestawić na tory gospodarki rynkowej. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że można było ten proces inaczej przeprowadzić, inaczej położyć akcenty, wzorem czeskim czy niemieckim przeprowadzić dekomunizację, której w Polsce nie było.

P.S.: Dwa lata temu odszedłeś z klubu Platformy Obywatelskiej. Z perspektywy czasu, to był dobry ruch?

J.R.: Był on wymuszony wiernością elektoratowi. Siedzi tu Olek Wiśniewski, takich „Olków” w moim otoczeniu było dużo. Oni powiedzieli mi tak: Janek, dlaczego wstąpiłeś do klubu Platformy Obywatelskiej? Myśmy za ciebie w mordę brali, a ty poszedłeś do nich… I gdy po trzydziestu paru latach od transformacji Platforma zaproponowała byłym wysoko postawionym funkcjonariuszom aparatu przemocy i PZPR kandydowanie z jej list do Parlamentu Europejskiego, uznałem, że trzeba dokonać wyboru. Trzeba było oddać cześć tym, z którymi się walczyło i osiągnęło sukces. Nie było żadnego powodu, aby w tych wyborach nosić teczki za byłymi towarzyszami! 

P.S.: Wrócisz do polityki?

J.R.: Ależ ja jestem w polityce! Uprawiam małą politykę: żyję nią. Tyle tylko, że dla mnie, to nie jest polityka, tylko walka. Gdybym był politykiem, to pewnie bym siedział i podnosił potulnie rączki na wezwanie Schetyny, wcześniej Kopacz. Może bym nawet jakąś funkcję miał państwową czy partyjną… 

Wracając do pytania o politykę. Ciągle widzę możliwości. Naiwnie uważam, że jest deficyt solidarności, co widać też na poziomie społecznym w kontekście epidemii COVID-19. Ludzie powinni, powołując się na zwycięstwo nad komuną, nawoływać też i teraz do solidarności, żebyśmy wygrali życie, pokonali COVID. Trzeba uznać, że ludzie mają różne poglądy, różny poziom wiedzy, ale jest przecież Konstytucja, która daje nam takie narzędzie, jak referendum. Ustawy dotyczące epidemii mówią o wydarzeniach mniejszej skali niż to, co widzimy dzisiaj, potrzebujemy innych rozwiązań…

P.S.: O co byś chciał zapytać w referendum? 

J.R.: O upoważnienia dla rządu do podejmowania nie powiem drastycznych, ale adekwatnych działań w celu zapobiegania epidemii. Mam na myśli między innymi szczepienia i ponadkonstytucyjne stany podobne do stanu wyjątkowego, który jednak wiąże się odszkodowaniami.

Dziękujemy za rozmowę.

Kategoria: ,
Jan25