Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Felietony

Krok przed katastrofą? – Felieton Mariana Rajewskiego

Któryś ze znajomych podzielił się na Facebooku takim oto przemyśleniem: „Kiedyś nie mogłem zrozumieć, jak były możliwe zabory, jak było możliwe, że znaleźli się Polacy, którzy nie tylko do nich dopuścili, ale którzy je wręcz umożliwili. Dzisiaj włączam telewizor i wszystko rozumiem”.

Można powiedzieć, że to gorzka, smutna szydera, ale czy tylko? Olbrzymia część opozycji już nawet nie kryje się z tym, że reprezentuje nad Wisłą interesy Niemiec. Trochę nie wypada dzisiaj mówić cyrylicą, ale przecież wiemy, przecież widzimy wyraźnie, komu bardziej po drodze z Moskwą niż z Warszawą.

Niedawno Manfred Weber, Niemiec, szef Europejskiej Partii Ludowej, powiedział głośno, że jego celem jest zwalczanie Prawa i Sprawiedliwości. Tak po prostu, niezależnie od demokratycznych decyzji Polaków, on będzie robił wszystko, żeby zniszczyć PiS, bo „są naszymi wrogami i będą przez nas zwalczani”. Tak powiedział.

Na to zareagował premier Mateusz Morawiecki, który powiedział, że ta bezprecedensowa sytuacja to „próba bezpośredniego ingerowania” w polskie wybory parlamentarne i wezwał do debaty. Niemiec odmówił. Mało tego: ustami swojego rzecznika przekazał, że jego przedstawicielem w Polsce jest… Donald Tusk i to właśnie z nim ma debatować premier Morawiecki.

Problem w tym, że Donald Tusk ucieka jak może od bezpośredniej debaty z Mateuszem Morawieckim. Taka rozmowa miała się odbyć już w ubiegłym roku, ale Tusk w ostatniej chwili odwołał swój udział. Dziennikarze TVP twierdzą, że z nimi „przedstawiciel” Webera też nie chce rozmawiać. Ponoć odmówił wizyty w studiu na Woronicza już ponad osiemdziesiąt razy.

Mówi się trudno: kto chciałby zobaczyć Donalda Tuska musi włączyć inną stację. Jeśli jednak jeden z najbardziej wpływowych w Europie Niemców mówi głośno, że jego przedstawicielem w Polsce jest Donald Tusk, to może rzeczywiście znajomy przywołujący rozbiory ma trochę racji?

Unia Europejska konsekwentnie zmierza w kierunku superpaństwa, zamiast wspólnoty niepodległych państw, czym była w zamierzeniu ojców założycieli kilkadziesiąt lat temu. Polacy, którzy w referendum zdecydowali o przynależności do UE, chcieli Rzeczpospolitej jako równorzędnego gracza w Unii, która rozwiązuje problemy ponadnarodowe, ponadpaństwowe.

Kwestie przepływu osób, usług i pieniędzy, wspólna polityka dotycząca wielu aspektów życia to jedno, ale narzucanie całej Europie konkretnego paradygmatu etycznego, moralnego, religijnego (czy raczej a-religijnego) to zupełnie coś innego. Na to Polacy się nie pisali.

Tym bardziej, że jeśli chodzi o naszych zachodnich sąsiadów, to w ostatnim okresie mamy raczej niedobre doświadczenia. Mówiąc o ostatnim okresie mam na myśli czas tak mniej więcej od tysiąca lat, kiedy to Bolesław Chrobry został zmuszony utrzeć nosa cesarzowi Henrykowi, zwanemu raczej dla niepoznaki Świętym. Od tego czasu do dzisiaj nie mieliśmy chyba ani dekady przyjaznych, normalnych sąsiedzkich relacji.

Tajemnicą poliszynela jest niemiecka dominacja w Unii Europejskiej. Złe języki mówią nawet, że jest ona spełnieniem marzeń pewnego malarza, do którego Niemcy dzisiaj niechętnie się przyznają, ale to oczywiście złośliwe zrzędzenie zawistników. Faktem jest, że to czego nie udało się zrobić czołgami, zrealizowano pieniędzmi i politycznymi gierkami. Dzisiaj Unia jest niemiecka i realizuje niemiecką politykę.

Berlin nigdy w historii nie był zbytnio przywiązany do sedna demokratycznych wyborów, czyli wolnej konkurencji idei i programów. Wolność rozumiana jako prawo do nieskrępowanego manifestowania swojej choćby najbardziej rozchwianej seksualności, do eutanazji i aborcji na życzenie to owszem, ale żeby dać Polaczkom prawo do wybrania takiego rządu jaki zechcą, to już gruba przesada, prawda panie Weber?

No bo dajcie spokój, co to za porządki, żeby największy koncern środkowej Europy był polski i to w dodatku państwowy? A jeszcze osiem lat temu było tak sympatycznie. Niemiec kupował co chciał, niemieckie firmy wygrywały kolejne przetargi.

Warto coś przypomnieć. W 2010 roku pewna ukazująca się w Polsce gazeta opublikowała artykuł, w którym cytowano polskie Ministerstwo Rozwoju Regionalnego: „z każdego euro przekazanego Polsce, Niemcy odzyskują 85 eurocentów”. Te pieniądze to głównie „kontrakty na usługi lub zapłata za maszyny i urządzenia” Pamiętacie, kto to opublikował? „Gazeta Wyborcza”. Aż trudno uwierzyć, prawda?

Im bardziej nas atakują, tym bardziej jestem przekonany, że idziemy w dobrym kierunku. Żadnemu z sąsiadów nie jest na rękę silna, bogata, bezpieczna i stabilna Polska. Stoimy właśnie przed wyborem, który powinien być oczywisty: chcemy Polski atrakcyjnej i przyjaznej dla Polaków, czy dla sąsiadów?

Marian Rajewski

marian.rajewski@wolnadroga.pl

Kategoria:
MArian17 PAPDPAArmin Weigel