Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Felietony

Nie chcę, broń Boże, wchodzić w buty redaktora Wieczorka, który tak ciekawie pisze parę stron obok o muzyce, ale patrząc na to jak wygląda aktualny etap kampanii wyborczej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że choćbym nie wiadomo jak się starał, to nie wymyślę nic lepszego niż stara, dobra Siekiera. W ostrym, punkowym tonie już ze trzydzieści lat temu w utworze „Misiowie puszyści” bezkompromisowi wirtuozi lirycznego brudu przewidzieli precyzyjnie to, co my dzisiaj widzimy w świecie polityki: „Szewc zabija szewca, bumtarara bumtarara”. 

Ostatnie dni to był festiwal niesmaku. Zaczął Tomasz Lis, który napisał, że „znajdzie się komora na Dudę i Kaczora”, co każdy oprócz niego odczytał jako bardzo jednoznaczne nawiązanie do komór gazowych. Było to rzecz jasna absolutnie poniżej jakiegokolwiek poziomu, ale były dziennikarz przyzwyczaił nas do pewnej klasy. A właściwie do jej braku. 

Niestety ktoś postanowił gasić pożar benzyną i w odpowiedzi ukazał się na oficjalnym koncie Prawa i Sprawiedliwości filmik porównujący uczestników opozycyjnego marszu 4 czerwca do… oprawców z Auschwitz. Muzeum zareagowało natychmiast komentarzem: „Instrumentalizacja tragedii ludzi, którzy cierpieli i ginęli w niemieckim nazistowskim obozie Auschwitz – po jakiejkolwiek stronie politycznego sporu – uwłacza pamięci ofiar. To smutny, bolesny i niedopuszczalny przejaw moralnego i intelektualnego zepsucia debaty publicznej”. Trudno się nie zgodzić. 

W tym samym czasie Internet obiegła plotka dotycząca Roberta Winnickiego. Zarzucono mu hipokryzję na podstawie rzekomego filmiku, którego jednak nikt nie widział i który – jak twierdzi sam zainteresowany – nie istnieje i nigdy nie istniał. Polityk po niedawnym zawale serca został w mediach społecznościowych nie tyle obrzucony, co zakopany w najgorszej kloace. Co najbardziej absurdalne, bez żadnego, najmniejszego powodu, a na podstawie wyłącznie plotek i pomówień. Nikt nawet nie spróbował przedstawić jakiegokolwiek cienia dowodu rzekomej hipokryzji polityka. 

Kampania wyborcza trwa od dłuższego czasu, a teraz właśnie z impetem wkroczyła w najbardziej brutalną fazę. 

Misiowie puszyści nie biorą jeńców. Wszystkie, absolutnie wszystkie chwyty są dozwolone. Widzowie jednak wydają się cokolwiek znużeni już poziomem walki. Ileż można posługiwać się obelgami i insynuacjami, kiedy potrzebne są konkretne propozycje programowe? Agresja w polityce była od zawsze, to oczywisty efekt uboczny demokracji, ale to co się dzieje w ostatnim czasie przechodzi na drugą stronę czegoś, co Zbigniew Herbert nazywał smakiem. 

Sytuacja polityczna, tak wewnętrzna jak i zewnętrzna, jest bardzo trudna nie tylko z powodu wojny tuż za wschodnią granicą i masy ukraińskich uchodźców. Po dwóch kadencjach rządów Prawa i Sprawiedliwości zobaczyliśmy mocno różny od poprzedniego system sprawowania władzy i myślenia o państwie i narodowej gospodarce. Platforma chciała wszystko puszczać na żywioł, a PiS chce wszystkim sterować ręcznie – można by tak spłycić tę różnicę, ale oczywiście nie zrobimy tego, żeby nie narazić się na infantylizowanie spraw fundamentalnych. 

Prawo i Sprawiedliwość ma bez wątpienia sporo argumentów za tym, żeby mieć wrażenie, że Rzeczpospolita stała się oblężoną twierdzą. W dodatku z niejednym drewnianym koniem wjeżdżającym co i rusz na główny rynek miasta. Będąc w strukturach Unii Europejskiej jesteśmy cały czas kopani po kostkach nie tyle przez rywali, co przez rzekomych współtowarzyszy. 

Zamiast móc liczyć na pomoc, cały czas dostajemy po pysku za mniej czy bardziej dyskusyjne obrazy mitycznej praworządności. Zdumiewa co niektórych fakt, że identyczne rozwiązania poza Rzeczpospolitą należą do zbioru akceptowalnych praktyk, a po przekroczeniu nieistniejącej już de facto granicy na Odrze stają się ością niezgody i definicją cywilizacyjnego barbarzyństwa. Bywają jednak rozwiązania zdecydowanie wykraczające poza „normalną” praktykę legislacyjną. 

W tle tych rozważań iskrzy się neon komisji do spraw badania wpływów rosyjskich, która dostała, jak podnosi masa prawników – wbrew Konstytucji, ogromne uprawnienia i nowe w polskim systemie prawnym narzędzie przypominające do złudzenia karę: możliwość praktycznie wyrzucenia z życia publicznego na dziesięć lat. O ile „wyrok” będzie jawny, to postępowanie przed komisją i dowody już nie. 

Zastanawiam się tylko, czy pomysłodawcy de facto wyjętej spod prawa komisji są w stanie wyobrazić sobie co się stanie, kiedy Prawo i Sprawiedliwość straci władzę, kiedy wszystkie narzędzia przez nich przygotowane trafią w ręce dzisiejszej opozycji? Można się silić na postapokaliptyczne opisy albo znów zacytować Siekierę: „Szewc zabija szewca, bumtarara bumtarara”.

Paweł Skutecki

paweł.skutecki@wolnadroga.pl

Na łamach „Wolnej Drogi” pojawiło się ostatnio sporo wywiadów z ludźmi związanymi z branżą – od związkowców, do prezesów. Tematem, którym żyli ludzie kolei, był bez wątpienia powrót PKP Energetyka w polskie, państwowe ręce. Widząc rozmach inwestycyjny, którego kołem napędowym jest Orlen, zaczynają nieśmiało pojawiać się pytania, czy można w jakiejkolwiek perspektywie myśleć o konsolidacji spółek kolejowych? 

Prywatyzacja PKP Energetyka odbyła się w 2015 roku, jeszcze za rządów Platformy Obywatelskiej i PSL. Do wyścigu stanęło wówczas dwóch zawodników wagi średniej: Energa i luksemburski fundusz private equity CVC. Ten drugi zaoferował za spółkę około półtora miliarda złotych, co było równoważne około dziesięciokrotności EBITDA – zysku operacyjnego plus amortyzacji.

Finalnie stanęło na 1,4 miliarda złotych, które PKP S.A. dostała od CVC za spółkę PKP Energetyka. Tym samym całe przedsiębiorstwo poszło w obce ręce. Polski służby biły na alarm, bo przecież obcy właściciel mógł w jednej chwili unieruchomić cały polski transport kolejowy, ale rząd Donalda Tuska nie przejmował się takimi sprawami. Przecież wojny miało już nigdy nie być. 

Życie zweryfikowało mrzonki liberalnej części polskiej sceny politycznej. Fantasmagorie musiały po wybuchu wojny na Ukrainie pójść na bok: wciąż w realnym świecie podczas konfliktu zbrojnego liczą się tory, pociągi i pewność, że cały system transportu towarowego jest do dyspozycji wojska. Drugą mrzonką było to, że fundusz inwestycyjny, nastawiony na zysk, będzie inwestował w firmę, która ma znosić złote jajka, a nie generować koszty. Dzisiaj rząd twierdzi, że w ostatnich latach CVC poczyniło spore nakłady. Związkowcy natomiast uważają, z pewnością słusznie, że największym kapitałem firmy są wyspecjalizowani pracownicy. 

Popatrzmy na pieniądze. CVC kupiło spółkę za 1,4 miliarda złotych. W grudniu 2022 roku PGE Polska Grupa Energetyczna rozpoczęła procedurę wykupu Energetyki. Ostatecznie dokonało się to dwa miesiące temu, w kwietniu, a spółka zmieniła nazwę na PGE Energetyka Kolejowa. Finalnie PGE zapłaciło za Energetykę 1,9 miliarda złotych. Pół miliarda więcej, niż osiem lat temu PKP S.A. dostało od Luksemburczyków. 

Czy rzeczywiście prywatny właściciel tak bardzo zwiększył wartość firmy? Czy rzeczywiście inflacja sprawiła, że cena tak bardzo skoczyła? Czy można było wynegocjować lepszą cenę? Tego nie wiemy, ale trzeba zaufać polskiej stronie, że cała procedura przejęcia została przeprowadzona z zachowaniem wszystkich zasad gospodarności i racjonalności wydatków. 

Wyborcy w 2015 roku ocenili i pewnie w tym roku także ocenią, czy racjonalną decyzją rządu Platformy Obywatelskiej było sprzedanie Energetyki. Służby z CBA i ABW na czele nie doszukały się w tej transakcji niczego niezgodnego prawem, a przynajmniej ja nic nie wiem o żadnym postępowaniu w tej sprawie, choć z pewnością byłoby o nim głośno. Nie ma natomiast żadnych, najmniejszych wątpliwości, że reprywatyzacja była dobrym ruchem. Oczywiście związkowcy z Energetyki mają szereg obaw, bo każda zmiana właściciela wiąże się z niepewnością, z potrzebą ponownego „poukładania” relacji między załogą a szefostwem, ale co do zasady nikt nie kwestionuje racjonalności tej decyzji. 

A mi brakuje trochę szerszej wizji rozwoju branży pod względem strategicznym, ale i własnościowym. Oczywiście gigantyczne inwestycje związane z Centralnym Portem Komunikacyjnym przyćmiewają wszystkie wątpliwości i dylematy. Może jednak to jest ten moment, kiedy przynajmniej strona pracownicza, związkowa powinna wyjść z inicjatywą debaty poświęconej przyszłości branży nie pod względem inwestycyjnym, technologicznym, geopolitycznym itp., ale przyziemnie: własnościowym. 

Rząd Prawa i Sprawiedliwości ewidentnie jest rządem nastawionym propaństwowo, także w gospodarce. Ewidentnie faworyzuje duże podmioty kosztem struktury rozdrobnionej, a taką przecież jest dzisiaj polska kolej. Liczba spółek powstałych z PKP jest ogromna, na dobrą sprawę trudno dzisiaj narysować rzetelną mapę własnościową tych wszystkich podmiotów. I brakuje mi wizji tego, jak system ma docelowo wyglądać. Nie za kilka miesięcy czy nawet lat, ale na przykład po całkowitym uruchomieniu CPK. 

Opcji jest oczywiście kilka. Możemy nie robić żadnych zmian. System działa, spółki się dotarły, pociągi jeżdżą. Możemy uznać, tropem poprzedniej ekipy rządowej, że prywatne jest lepsze i czekać na odpowiedni moment, żeby sprzedać pozostałe spółki. Możemy wreszcie zaplanować, że kiedyś, w przyszłości, odtworzymy w jednym ręku, pod jednym zarządem, konsorcjum zarządzające polską koleją. I wtedy możemy przejęcie Energetyki przez PGE widzieć jako pierwszy krok do konsolidacji całej branży.

Marian Rajewski

marian.rajewski@wolnadroga.pl

Czy maszynista jest człowiekiem wolnym? Oczywiście wszyscy znamy odpowiedź na to pytanie – sądzę więc, że w dzisiejszej „Kolei na prawo” nic już PT Czytelnika nie zaskoczy. Pamiętając więc, że zgodnie z nieśmiertelnym dialogiem z „Rejsu” najchętniej słuchamy znanych piosenek, zapraszam do lektury tego tekstu, zawierającego również dalej informacje, które pewnie w znacznej części są powszechnie znane, niemniej jednak – warto je przypominać.

Profesor Andrzej Nowak, autor powstającej od kilku lat monumentalnej historii Polski twierdzi, że charakterystycznym stygmatem dziejów naszego narodu jest umiłowanie wolności. Ma to potwierdzenie prawne. Zgodnie z preambułą (wstępem) konstytucja Rzeczypospolitej ustanawia podstawowe prawa państwa oparte na poszanowaniu wolności i sprawiedliwości. Zgodnie z art. 30 i nast. ustawy zasadniczej źródłem wolności i praw jest przyrodzona i niezbywalna godność człowieka. Wolność człowieka podlega ochronie prawnej, a każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nasze konstytucyjne wolności osobiste obejmują między innymi prawo do ochrony życia prywatnego i rodzinnego, czci, dobrego imienia, wolności i ochrony tajemnicy komunikowania się, nienaruszalność mieszkania, wolność poruszania się, wolność sumienia i religii, wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. 

Według Hegla wolność wymaga wsparcia racjonalnie zorganizowanego państwa. Uważał on, a ten pogląd zdaje się nadal aktualny, że wolność to uświadomiona konieczność. To także konieczność podporządkowania się państwu, które gwarantuje nam wolność. Jeśli nie będzie dobrze zorganizowanego państwa, nie będzie też wolności, lecz zastąpi ją szkodliwa dla większości anarchia. Granicą mojej wolności jest bowiem wolność i godność innego człowieka. 

Państwo tworzymy wszyscy, wszyscy więc odpowiadamy za zapewnienie wolności i poszanowanie godności. Nie ma w państwie polskim nic ważniejszego, niż wolność i godność jego obywateli. Nie dajmy się oszukać, że są ważniejsze dla nas cele. Wiele kategorii przedstawianych opinii publicznej jako samoistne wartości ma w istocie rolę służebną. Demokracja przedstawicielska, wolność badań naukowych, praworządność, niezależność sądów, wolność prasy, prawo do krytyki są dla nas, mają służyć naszej wspólnocie. Służy jej także różnorodność poglądów i dyskusja, także krytyczna, pod warunkiem, że nie narusza wolności i godności. 

Wokół nas dzieje się dużo. Trudno ocenić wszystkie, docierające do mnie informacje. Chciałbym wierzyć autorytetom, które objaśniają mi poszczególne aspekty rzeczywistości, bo mnie nie starczy życia, by wszystko samodzielnie zrozumieć. Niestety, autorytety nie zawsze chcą tego, bym im bez końca zaufał.

Tak jest, gdy słucham generała, zmieniającego wciąż opinię na temat losów wojny toczącej się za naszą granicą, ale za każdym razem formułującego ją autorytatywnie, choć sam nigdy, poza ekranem, wojny nie widział (uczciwie przyznam, że są też generałowie, z których wypowiedzi wszyscy możemy być dumni).

Tak jest, gdy osoby kreujące się na autorytety, oczekujące w związku z tym szacunku, naruszają dobre obyczaje, stanowiące element naszej cywilizacji funkcjonujący od pokoleń. 

Pisarz negatywnie ocenił postępowanie prezydenta Rzeczypospolitej, uznając je za naruszające standardy dyplomatyczne. Ten pisarz nie jest ani dyplomatą ani specjalistą od protokołu dyplomatycznego, pisze powieści. W dyplomacji jest laikiem, nie zaprezentował więc merytorycznej analizy działań prezydenta, lecz użył epitetu. Ponieważ godność głowy państwa, wybranej przez większość obywateli i reprezentującej naszą polską wspólnotę jest pod ochroną prawnokarną, sprawa trafiła do sądu. Po przejściu toku instancji sprawa pisarza Jakuba Żulczyka, który prezydenta nazwał „debilem”, jest ostatecznie umorzona z powodu znikomej szkodliwości społecznej.

Skądinąd wiemy przecież, że nie wolno byłoby użyć takiego terminu, jako obraźliwego, wobec osoby, spełniającej definicję medyczną debilizmu, tj. stanu upośledzenia umysłowego w stopniu lekkim. 

Uznając – przez szacunek dla wymiaru sprawiedliwości – znikomą jej szkodliwość społeczną, trudno nie dostrzec, że wypowiedź pisarza obraża nie tylko głowę naszego państwa, obraża wszystkich tych, którzy na niego głosowali, obraża konkurentów, którzy z nim przegrali, obraża ich wyborców, obraża też wszystkich pisarzy, skoro jeden z nich nie potrafi wysłowić się inaczej, niż obelżywie. Pisarz uniknął odpowiedzialności karnej – może dobrze, bo jeszcze zechciałby się wystroić w strój męczennika – natomiast już do czytelników należy ocena jego talentu pisarskiego, będącego również przecież funkcją wyznawanych wartości i sposobu pojmowania otaczającego nas świata. 

Obawiam się też, że szkodliwość społeczna omawianej wypowiedzi może w przyszłości niestety wzrosnąć ponad poziom znikomy, bowiem nie tylko niektórzy zostali obrażeni po dwa razy (jako wyborcy i jako pisarze), ale jeszcze takie argumenty mogą się upowszechnić w dyskusji publicznej, zgodnie z prawem Kopernika (jako gorsza moneta) wypierając argumenty merytoryczne. A dyskusja na obelgi traci wartość, co więcej, zajmuje miejsce, należne dyskusji prawdziwej i ponadto odwraca uwagę od istotnych problemów. 

Są opinie, że szczególne okoliczności uzasadniają naruszenie tabu, że w niektórych sytuacjach dobro sprawy wymaga rezygnacji z dobrych obyczajów. Ktoś znany z tego, że jest znany, lecz nie z tego, że się na czymś zna (choć tego przecież też nie można wykluczyć), uzurpuje sobie prawo do obrazoburczej, naruszającej cudzą godność reakcji, uzasadniając to silnymi emocjami, które budzą w nim działania innych; polityków, straży granicznej, policjantów itd., choć niewiele wie o okolicznościach tych działań. Niegdyś utrata kontroli nad emocjami była rzeczą wstydliwą; dziś uleganie im jest cnotą ?

Odebranie godności człowiekowi jest pierwszym krokiem do agresji fizycznej; teraz będzie to to tylko oplucie i ugryzienie policjanta, potem może być uderzenie nożem…

Piotr Świątecki

piotr.swiatecki@wolnadroga.pl

Budzę się… Otwieram oczy… Jest godzina 7 rano… Włączam telewizor ciekaw, co tam w kraju i na świecie…

Reynders, Jourova, Timmermans, von der Leyen, Tusk, Bruksela, Sikorski, Moskwa, Berlin, ruscy, faszyzm, sankcje, pucz, dyktatura, reżim, osiem gwiazdek, kaczyzm… Uff! I to wszystko przekazane słowotokiem w ciągu niemal minuty!

Zerkam, co to za kanał informacyjny… No TVP Info! Czyli, to „właściwe”. Reżimowe w końcu! Na ten inny, co to całą prawdę, całą dobę, nawet nie przełączam, bo tam jakiś Matrix! Alternatywna rzeczywistość można by rzec. Czołgi, koksowniki, barykady, ZOMO, milion w środę, milion w sobotę na ulicach, i takie tam inne opowieści z Narni, mchu i paproci, czy jakoś tak…

Parzę kawę… Siadam i otwieram gazetę (broń Boże „Wyborczą”). Taką lokalną, powiatową… A tam na pierwszej stronie wielkimi literami tytuł: „Demonstracje w obronie….” (w tym miejscu można wpisać dowolną nazwę miejscowości, no i w jakiej obronie). Na zdjęciu obok może z 20 osób. No, ale jakie wielkie litery!

Czytam dalej: „W większości polskich miast w ostatnich dniach odbywały się protesty przeciwko…”. Właśnie! Ważne, że „przeciwko”. Fakt, o czołgach i ZOMO pan redaktor nie pisze. No, ale jutro?! Kto to wie czym „kaczyzm” nas jeszcze uraczy…

Ubieram się i wychodzę w miasto. Może chociaż u mnie jakiś czołg znajdę. Chociaż taki malutki, z tektury.

No i znów porażka – nawet małego ZOMO-la brak… No, ale co tu się dziwić – prowincja to wszak. Tłuszcza nierozgarnięta. No… plebs i chamstwo uwstecznione… Co to chleje, bije dzieci i żony, żadną pracą się nie zhańbi. Zgroza!

I tak można by codziennie odbywać podróż po naszej Polsce ukochanej (dla innych, tych bardziej światłych: „tym kraju”).

Ale może warto nieco poważniej, tak bardziej przyziemnie. Lud pracujący miast i wsi żyje czym innym. Dla niego jakiś Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Komisja Europejska, czy nawet sama Konstytucja, to czysta abstrakcja. On żyje swoimi sprawami, właśnie mocno przyziemnymi. No może już nie myśli, jak bywało onegdaj – jak związać koniec z końcem, ale by starać się żyć normalnie. By móc rozwiązywać swoje problemy (o ile się je ma) zawsze korzystnie dla siebie. Po prostu żyć godnie i bezpiecznie.

Ale chce też sprawnego i skutecznego Państwa, właśnie pisanego przez duże „P” (a tu przecież wojna u granic!). Nie znosi sporów i kłótni na szczytach władzy. Wrzaski, tupanie, wyzwiska – to działa na nich, jak przysłowiowa płachta na byka. Kto tego nie rozumie, ten błądzi niemożebnie i marne ma szanse w wyborach.

No właśnie – w wyborach! Jak to rzekł w telewizorze jeden z czołowych przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości – „Władzę można obalić tylko kartką wyborczą”. Nie burdami na ulicach. Nie blokowaniem mównicy sejmowej. Nie okupacją fotela marszałka, jak to bywało onegdaj. Nie wrzaskiem i inwektywami. Obrażaniem ludzi, co to chleją… A to już było… Ale programem, który przekona naród, a ten pójdzie i dobrze zagłosuje.

A czy w tych telewizorach, czy gazetach można usłyszeć bądź przeczytać coś, takiej Platformy Obywatelskiej, Lewicy, czy Trzeciej Drogi (nomen omen… „Wolnej Drogi”?!) choćby, o pomysłach na zmiany w transporcie kolejowym? O poprawie obsługi setek tysięcy naszych Rodaków, którzy każdego dnia korzystają z tego środka komunikacji w drodze do pracy, szkoły, urzędów…?
Daremny trud. Niczego takiego nie uda się znaleźć.

Oczywiście rządzący nie ustrzegą się zarzutu, że nie wszystko udało się zrobić przez te siedem z okładem lat rządzenia. No, ale trzymając się kolei, to mamy chociażby „Kolej plus”, czy program inwestycji dworcowych.

Mówiąc krótko – po owocach ich poznacie. A one już są. Można je zbierać. I właśnie to pozytywne myślenie obecnie rządzących tak frustruje przeróżnych… 

No bo, jak to? Przecież zasada imposybilizmu została już wyryta w kamieniu na Pałacu Kultury i Nauki, i to tak wysoko, że nawet wzrok tam nie sięga… 

A tu co – jednak można?! Zgroza! Koleje Dużych Prędkości?! No nie! Wszak Sławek Nowak powiedział, że się nie da! No nie nada! CPK?! Po co, jak mamy lotnisko w Berlinie. Tunel w Świnoujściu?! Po jakiego grzyba, jak można dojechać przez Niemcy. Przekop przez Mierzeję Wiślaną?! Na jaką cholerę, jak z ruskimi można się dogadać i przez Cieśninę Pilawską pływać…

Wracam do domu… Myślę sobie… włączę telewizor… Ale po co?!

pastedGraphic.png

miroslaw.lisowski@wolnadroga.pl

Jeśli „Solidarność” osiąga sukces w zakładzie, podwyżki dostają wszyscy. Jeśli jest porażka i pracodawca wyrzuca przewodniczącego, wszyscy mają w nosie, co się z nim stanie i czy będzie miał z czego żyć. Brzmi znajomo?

Kończą się negocjacje „Solidarność” – Rząd. Przypomnę, że zostały rozpoczęte 17 listopada ubiegłego roku, gdy „Solidarność” odwołała manifestację „Marsz Godności”. Gwoli przypomnienia, powodem odwołania protestu był tragedia w Przewodowie, gdy jeszcze wtedy nie wiadomo było czy to był ruski atak, czy wypadek. Odpowiedzialność wymagała, aby w takim momencie nie eskalować napięcia, a duża uliczna manifestacja, to niewątpliwie duże napięcie. Cóż – odpowiedzialność!

Taką odpowiedzialność pokazał też Mateusz Morawiecki. Premier nie tylko podziękował, ale zaprosił na negocjacje, aby sprawy, które były powodem protestu, rozwiązać przy stole negocjacyjnym. Tyle wstępu.

Jednym z punktów jest skuteczna ochrona działaczy związkowych przed bezprawnym zwolnieniem. O taką zmianę kodeksie postępowania cywilnego walczymy od lat. Organizowaliśmy nawet specjalną konferencję z udziałem ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. I nic. Niby wszyscy się zgadzali, ale woli politycznej jakoś nie było. Nie było, ale wreszcie jest!

O co chodzi? O bardzo proste rozwiązanie. Wiadomo, że zgodnie z ustawą o związkach zawodowych organizacja w zakładzie ma prawo do pewnej grupy osób, które objęte będą szczególną ochroną przed zwolnieniem. Najczęściej to osoby funkcyjne z przewodniczącym na czele. 

W myśl tych zapisów osoby szczególnie chronionej nie można zwolnić. Problem w tym, że się zwalnia. A co robią sądy? Orzekają, że zwolnienie jest bezprawne, ale skuteczne!!! To jeszcze bardziej chora formuła, niż tzw. „niska szkodliwość społeczna czynu”, która jest najczęstszą formą umarzania spraw. 

Tak na marginesie – człowiek jest wyrzucony z pracy, latami walczy o przywrócenie, jest bez środków do życia, z wilczym biletem, a potem jak wygra i dożyje, to dostaje kilkadziesiąt tysięcy odszkodowania. I jaka tu niska szkodliwość?

Zmiana, którą wynegocjowała „Solidarność”, odwraca tę zasadę. Nadal będzie można wyrzucić z pracy chronionego lidera związkowego, ale dopiero po prawomocnym wyroku sądu! Wtedy sprawa trwająca latami nie pozbawi związkowców walczących o podwyżki, czy lepsze warunki pracy, środków do życia, a pracodawca będzie miał możliwość pozbycia się związkowca, który na to zasługuje. 

Nawet więcej. Jeśli okaże się że zwolnienie jest zasadne, pracodawca może domagać się takiego samego odszkodowania jak pracownik.

Nowe prawo chroniące liderów związkowych Piotr Duda, szef „Solidarności”, ogłosił to w Lubsku. Miejscu symbolicznym, gdzie w zeszłym roku pracodawca z W&W (należąca do niemieckiego właściciela firma produkująca buty) zwolnił przewodniczącą organizacji zakładowej „Solidarności” za legalnie prowadzony strajk. Strajk był o podwyżki, ale szybko przerodził się w strajk za zwolnioną przewodniczącą. Ten strajk wsparł cały Związek, pracodawca wycofał się ze zwolnienia, zawarto również dobre porozumienie płacowe. Odważna przewodnicząca, odważne dziewczyny – bo tam głównie pracują kobiety. 

Piotr Duda dziękował przede wszystkim za ich odwagę, ale też za przykład, który bardzo pomógł przekonać polityków Zjednoczonej Prawicy, że skuteczna ochrona działaczy związkowych jest niezbędna. 

Bo wiadomo, jak to jest. Wyrzuca się lidera, czyli ucina głowę, a cała organizacja się rozpada. A to że po latach zapłaci się odszkodowanie, to mały koszt za pozbycie się problemu. W Lubsku nie tylko przewodnicząca Małgosia Musielak wróciła do pracy i podpisała podwyżki. Ale „Solidarność” w W&W zrzesza prawie 100 proc. załogi. 

I tego boją się pracodawcy i lobbowani przez nich politycy.

Marek Lewandowski

Zadziwia mnie, w jak bezobjawowy sposób pogodziliśmy się z bardzo prawdopodobnym końcem świata. Przynajmniej takiego świata, jaki znamy, do jakiego przywykliśmy i jaki wydawał nam się jedynym możliwym. Świata dualizmu: ciała i duszy, fizyczności i duchowości, uczuć i intelektu, wiary i rozumu. Między człowieka a świat roślin i zwierząt wchodzi właśnie z impetem coś, co wcześniej jawiło się jako kompletnie niepoważny konstrukt myślowy: sztuczna inteligencja. Wielu naukowców mówi przy tej okazji o realnym zagrożeniu dla ludzkości, ale… żeby się o tym dowiedzieć, trzeba się mocno postarać. 

Od kilkudziesięciu lat świat tak bardzo przyspieszył, że z jednej strony nikt już nie nadąża, a równocześnie nikt nie chce się przyznać, że dawno już zgubił kontakt z rzeczywistością. Modne jest natomiast głośne piętnowanie wszystkiego mianem teorii spiskowych. Trudno jednak precyzyjnie określić, co tak naprawdę miałoby być tym grymasem rozumu, bo z całą pewnością „teoria spiskowa” jest rodzajem obelgi. 

Z tego, co obserwuję od dłuższego czasu, zwykle pieczątkę z tym napisem stawiają media i medialne mądrale wszystkim hipotezom, których po prostu nie są w stanie zrozumieć. Albo co gorsza: których potwierdzenie mogłoby zburzyć cały misternie budowany świat danego mądrali. No bo jak to: za kryzys Kościoła odpowiadają masoni? Amerykanie za własne pieniądze wyhodowali najpierw Al Kaidę, a potem Państwo Islamskie? Tupolew leżący w błocie pod Smoleńskiem w niczym nie przypominał samolotu, który „zderzył się” z cienkim drzewem? Wyjaśnienia, które przychodzą na myśl bywają tak wstrząsające, że zagrażając całemu systemowi zdań i myśli konstytuujących naszą tożsamość są wypierane jako „teorie spiskowe”. Tak jest łatwiej. A czasami jest to wręcz kwestia zdrowia psychicznego człowieka, który balansuje na krawędzi rozumu. 

Od dziecka jestem wielkim fanem literatury science fiction. Nie lubiłem nigdy jej pograniczy, z horrorem i fantasy, gdzie smoki i elfy stanowiły jądro opowieści. Wolałem twardą, naukową fantastykę. Jeszcze nie tak dawno krążyły obrazki, na których pokazywano wymyślone przez Stanisława Lema przedmioty, które później rzeczywiście powstały i działały mniej więcej tak, jak to kilkadziesiąt lat wcześniej opisał polski mistrz SF. 

Jednym z dominujących tematów literatury fantastycznej jest konflikt między człowiekiem a obcymi, przybyszami z innych planet. Nie mniej intrygująca dla autorów była i wciąż jest relacja między ludźmi a stworzonymi przez nich bytami: robotami, inteligencją rozproszoną, sztuczną inteligencją. Niektórzy próbowali zgłębić temat świadomości, która oderwana od duszy mogła powstać w sposób sztuczny. Oparta na technologii zamiast na łasce Bożej bywała dla człowieka większym zagrożeniem niż sam Diabeł. 

I teraz właśnie widzimy przedsionek tego piekła. Język polski nie nadąża. Wciąż w użyciu są takie określenia jak „inteligentny system parkowania”, „inteligentny dom”, a nawet „inteligentna kuweta samoczyszcząca dla kotów”. „Inteligentne” może być wszystko, ale co to w rzeczywistości oznacza? Niewiele więcej niż wbudowanie w jakiś mechanizm choćby najprostszego algorytmu według którego urządzenie zachowuje się w różny sposób w zależności od różnych sytuacji. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce spece od marketingu żonglują przymiotnikami w sposób zaiste urągający „inteligentnemu” rozumowi. 

Kiedy mówimy o „sztucznej inteligencji” mamy jednak na myśli coś zgoła różnego od nawet najbardziej „inteligentnej” kuwety. „Sztuczna inteligencja” (z angielskiego: AI) jest już nie tylko cechą pewnych, szalenie złożonych i wyrafinowanych modeli i programów imitujących ludzką inteligencję. AI staje się powoli rozproszoną strukturą systemów, które wykazują niesamowite właściwości. Każdy element „uczy się”, a ta wiedza staje się natychmiast wiedzą wszystkich pozostałych elementów. 

Już dzisiaj sztuczna inteligencja potrafi analizować otoczenie, rozwiązywać problemy i podejmować działania najszybciej prowadzące do osiągnięcia założonego celu. Niektórzy z ekspertów twierdzą, że jesteśmy na granicy, za którą już tylko kilka kroków będzie dzieliło sztuczną inteligencję od uzyskania świadomości. Dzisiaj już masa Polaków rozmawiając przez telefon z „konsultantem” jest przekonana, że po drugiej stronie jest żywy człowiek. Automat adekwatnie reagujący na to, co mówimy do słuchawki i odpowiadający normalnym, ludzkim głosem to nie jest wymysł fantastów, tylko fakt. Chyba już każdy z nas rozmawiał z robotem. 

Na razie te automaty idą grzecznie po sznurku algorytmów ułożonych przez człowieka, ale co będzie, jak urwą się ze smyczy? Autorzy SF przedstawili wiele wariantów tej sytuacji. Niestety, chyba żaden z nich nie kończy się dla ludzi dobrze.

Paweł Skutecki

paweł.skutecki@wolnadroga.pl