Bliski Wschód może stać się zarzewiem nowej wojny. Ziemia Święta od kilkudziesięciu lat spływa krwią, a od paru tygodni jest areną niewyobrażalnych cierpień.
Trudno to sobie wyobrazić, ale naprawdę dzisiaj okolice Gazy w Palestynie przypominają piekło żywcem przeniesione z najczarniejszych momentów II wojny światowej. Uzbrojeni w kije i chusty Palestyńczycy kontra drony, lasery i satelitarnie naprowadzane rakiety. Bombardowane szpitale, apteki, domy mieszkalne, szkoły. A z drugiej strony porwani cywile, którzy płacą przerażeniem i własną krwią za politykę państwa, które zrządzeniem losu od kilkudziesięciu lat mozolnie i z dramatyczną determinacją próbuje wrosnąć w piaszczyste ziemie Palestyny.
Świat patrzy z niedowierzaniem na to, co się dzieje w okupowanej Palestynie. Wydawało się już, że Hamas dał sobie spokój, że Izrael skutecznie złamał ducha wolności Palestyńczyków. Żydzi nie odrobili lekcji z własnej historii.
Kiedy Niemcom w okupowanej Warszawie wydawało się, że są królami świata, Żydzi dosłownie gnili w getcie. Nie mieli żadnych praw, oprócz tego, że za murami mogli „po swojemu” urządzać swoje piekło. Niemcy, kiedy tylko mieli ochotę, wchodzili do getta i robili co chcieli: rabowali, zabijali, poniżali, porywali. Żydzi cierpieli niewyobrażalny głód, biedę, beznadzieję.
A jednak właśnie tam, w getcie – przy pomocy polskiego ruchu oporu zza muru – zorganizowali swoją „armię”. Byli to głównie ludzie, którym zdrowie pozwalało jeszcze jako tako chodzić o własnych siłach. Około tysiąca desperatów postanowiło zginąć na stojąco, z jakąś namiastką broni w ręku, bo uświadomili sobie, że alternatywą jest też śmierć, ale nawet nie na kolanach, a w rynsztoku. Śmierć poniżająca, wulgarna, nieludzka.
I ruszyli! Z pistoletami w wychudzonych rękach szli na czołgi i doborowe oddziały niemieckiej machiny śmierci. Zabili kilkudziesięciu wrogów! Choć straty po stronie żydowskiej liczono w dziesiątkach tysięcy. Nie chodziło jednak o zwycięstwo, ale o godną śmierć. Niemcy zamordowali wszystkich, którzy im wpadli w ręce. Mordowali na miejscu, wywozili do obozów śmierci, zabijali w transporcie. Mordowali kulą, kijem, głodem, butem. A potem cały obszar getta zrównali z ziemią tak, by historia nie pamiętała o bohaterach, którzy woleli umierać na stojąco, niż dać się zarzynać niczym zwierzęta.
Żydzi niewiele z tego pamiętają.
Przez wiele lat traktowali Palestyńczyków jak Amerykanie dużo wcześniej Indian. Dali im wątpliwą autonomię po jednej stronie Palestyny i malutki rezerwat w pobliżu Egiptu. Stłoczyli ich na małej przestrzeni, odebrali godność i poniżali na każdym kroku. Chcieli ich zagłodzić gospodarczo, energetycznie, politycznie. Robili to w sposób arogancki, brutalny, nieludzki.
A potem się zdziwili, że do głosu doszły ugrupowania ekstremistów, dla których porywanie i mordowanie cywilów to normalne narzędzie walki z wrogiem.
Żeby to zabrzmiało jednoznacznie: moim zdaniem nic, absolutnie nic nie usprawiedliwia ataków terrorystycznych, mordowania dzieci, starców i cywilów! Ani palestyńskich, ani izraelskich.
Piszę te słowa 31 października. Jutro ma się ukazać magazyn „Teheran Times” z wyjątkową okładką. Ma być na niej pierwszy tysiąc imion palestyńskich dzieci, które do tej pory zginęły w bombardowaniach Gazy. Pierwszy tysiąc, bo łącznie zginęło już 3.457 dzieci – przynajmniej tak twierdzą Palestyńczycy. Nawet jeśli grubo przesadzają, to nikt nie podważa informacji o tym, że łączne straty po stronie palestyńskiej sięgają już ok. 10 tysięcy, a po drugiej stronie – około półtora tysiąca. Plus ponad dwieście osób uprowadzonych przez Hamas i nieznana liczba osób uprowadzonych przez Mosad.
Coraz więcej wskazuje na to, że konflikt w Palestynie ma potencjał rozlać się na cały Bliski Wschód, a potem może jeszcze szerzej. Turcja mówi już głośno, że Hamas nie jest organizacją terrorystyczną, ale Izrael jest okupantem. Turcja jest członkiem NATO, tego samego, które rękami Stanów Zjednoczonych i innych państw tak hojnie i jednoznacznie wspiera Izrael. Przez europejskie aglomeracje przetacza się ogromna fala wielotysięcznych wieców wsparcia dla Palestyńczyków.
A Organizacja Narodów Zjednoczonych razem z wiodącymi agencjami i organizacjami pozarządowymi noszącymi prawa człowieka na sztandarach udaje, że niczego nie widzi. Tak samo, jak nie widziała od dziesiątek lat pół miliona palestyńskich uchodźców koczujących w Libanie. I jak nie miała nic przeciwko temu, że setki Palestyńczyków latami znikało bez śladu, bez procesów sądowych, bez grobów.
Obserwujmy uważnie to, co się dzieje na Bliskim Wschodzie, bo w tych czasach świat mocno się skurczył. Konsekwencje wydarzeń w Ziemi Świętej prędzej czy później odczujemy na własnej skórze.
Paweł Skutecki
paweł.skutecki@wolnadroga.pl
Nowy rząd będzie musiał zmagać się przede wszystkim z samym sobą. Jak pogodzić środowiska polityczne, które na hasło „aborcja” czy „uchodźcy” bez wahania wyciągają maczugi i okładają się wzajemnie ku uciesze politycznych konkurentów i nieprzychylnych mediów?
Donald Tusk, jako duchowy ojciec i pies przewodnik całego stada musi znaleźć na to jakiś sposób, bo inaczej układanka rozleci mu się w drobny mak. Jedno wiemy na pewno: kwestie kolei nie będą spoiwem nowej, szerokiej koalicji rządowej.
Ludzie na kolei doskonale pamiętają, jak rząd PO i PSL traktował tę branżę. Kolejarze pamiętają zamykane linie, zamykane dworce, fizycznie rozbierane tory i ogólny „klimat”, który daleki był od stabilności i przewidywalności. Ideą fixe tamtego rządu było pozbywanie się wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość dla nabywców. Stąd bardzo poważnie rozważano wówczas nie tylko prywatyzację LOT-u, kopalń, lasów, ale też mówiono o kolei. Prywatyzacja branży polegała na rozbiciu PKP na niezliczone spółki i spółeczki, wpuszczeniu na tory obcych, zagranicznych przewoźników dając im preferencyjne warunki, a gdzieś w tle majaczyła prywatyzacja – oczywiście w domyśle przez obcy kapitał – także tych największych, sztandarowych spółek kolejowych.
Wtedy zmieniła się władza. I radykalnie zmieniło się podejście. Zamiast likwidacji, nowy rząd postanowił inwestować w kolej, czego najbardziej jaskrawym przykładem było odkupienie w polskie ręce PKP Energetyka i ogromny, przełomowy projekt Centralnego Portu Komunikacyjnego w ramach którego ma (miało?) powstać nie tylko 150 tysięcy miejsc pracy, ale też około 1600 kilometrów nowych linii kolejowych.
Przedsięwzięcie zostało zaplanowane z rozmachem, odwagą i bez kompleksów. CPK w oczywisty sposób naruszy interesy Niemiec, którzy dzisiaj są europejskim hubem zarówno pasażerskim, jak i transportowym. Już na etapie projektowania Portu pojawiały się obśmiewane szybko argumenty w stylu: po co nam taki obiekt, jak za Odrą jest coś takiego?
Co zrobi nowy rząd z CPK? Trudno dzisiaj powiedzieć. Z jednej strony lewica programowo wspiera transport kolejowy, jako ten najbardziej przyjazny środowisku. Unia Europejska jako całość również stawia na kolej. Wydawałoby się, że od inwestycji w Port nie ma odwrotu. Ale jest. Bo jest zbyt PiS-owski.
Platforma Obywatelska już w czasie kampanii wyborczej z niesłychaną determinacją próbowała pokazać Centralny Port Komunikacyjny jako przykład gigantomanii i niegospodarności Prawa i Sprawiedliwości. Politycy PO tak się w tej materii rozpędzili, że nie zatrzymały ich wyniki wyborów. Wciąż robią sobie żarty z „łąki pod Baranowem”, zamiast spojrzeć na cały projekt przez pryzmat potencjalnego wpływu na rozwój kraju. Bez poważnego, wcale nie największego w Europie, portu komunikacyjnego będziemy skazani na grę w peryferyjnym teatrze transportowym.
Niektórzy porównywali i porównują CPK do budowy Gdyni. Lata międzywojenne w wielu aspektach przypominały dzisiejsze czasy. Wówczas również zmagaliśmy się z niepewną sytuacją gospodarczą, agresywnymi – pod względem tak militarnym, jak i ekonomicznym – sąsiadami i skłóconą do granic absurdu klasą polityczną. A jednak udało się w tym chaosie zacisnąć pasa i wybudować port, który uniezależnił nas od Niemców. Czy ktoś dzisiaj pamięta polityczne okoliczności decyzji o budowie portu w niewielkiej wioseczce nieopodal Gdańska?
Tak, jak Gdynia była ogromnym sukcesem całej Polski, tak CPK mogłoby stać się dumą i kołem napędowym polskiej gospodarki w XXI wieku. W ciągu już blisko ćwierćwiecza XXI wieku nie byliśmy w stanie oddać do użytku jeszcze nic, o czym nasze wnuki będą mogły uczyć się na lekcjach historii. Mieliśmy możliwości, mieliśmy środki (własne i pożyczone), ale nie mieliśmy u steru ludzi z wizją, odwagą i… kalkulatorem. Bo przecież tego typu duże inwestycje przynoszą ogromne korzyści.
Co dalej z Centralnym Portem Komunikacyjnym? Nowy rząd prawdopodobnie będzie targany sprzecznymi pomysłami i jest duże prawdopodobieństwo, że do końca kadencji nie zdąży wypracować wspólnego stanowiska. Najważniejsze, żeby prace nad projektem nie były zatrzymane. Oczywiście w niczym nie przeszkodzi nawet bardzo skrupulatny i wnikliwy audyt dotychczasowych wydatków, bo z pewnością można wiele z nich ponownie przemyśleć.
Drugie ryzyko, obok zaniechania inwestycji, jest moim zdaniem jeszcze bardziej prawdopodobne: okrojenie przedsięwzięcia na miarę własnych, dość ograniczonych horyzontów nowej ekipy. Wyobrażam sobie paru polityków z gumkami, którzy siedzą pół nocy nad projektem CPK i mażą, mażą, wykreślają, a rano okazuje się, że w Baranowie może wyrosnąć konkurencja nie tyle dla Niemców, co dla lotniska w Radomiu…
Marian Rajewski
marian.rajewski@wolnadroga.pl
Jeszcze raz nawiążę do mojego ulubionego, łacińskiego przysłowia: „cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i patrz końca” (quidquid agis, prudenter agas et respice finem). Uważam to zdanie za jedną z ważniejszych dyrektyw ludzkiego działania. Szczególnego znaczenia to zdanie nabiera na początku listopada… Tekst jest zainspirowany informacjami o tragicznych wypadkach komunikacyjnych.
Młody człowiek wychowany w zamożnej rodzinie nie musiał pokonywać codziennych trudności będących udziałem większości jego rówieśników (rodaków). Naturalną dla dwudziestoparolatka czy trzydziestolatka energię i chęć pokonywania barier kieruje więc na działania ekstremalne. Gdy rozpędza się swoim nowoczesnym, kosztownym samochodem do prędkości, dwustu, trzystu kilometrów na godzinę na nocnej ulicy Krakowa czy na pustej autostradzie ma poczucie spełnienia, panowania nad światem, pokonywania praw fizyki i własnych ograniczeń. Nie myśli o tym, że przy tej prędkości nie jest w stanie reagować na zmiany na drodze. Że każda jego reakcja najpewniej będzie spóźniona. Gdy dochodzi do najgorszego i uda mu się przeżyć, ma poczucie krzywdy. Dlaczego to jego spotkało? Przecież wszyscy jeżdżą szybko… Przecież jest młody, sprawny, dobrze prowadzi, ma wprawę… Dlaczego ci ludzie znaleźli się na drodze i zrujnowali jego świat? Oni już nie żyją, ofiary nic nie czują, a on ma do końca życia ponosić konsekwencje tych kilkunastu źle wykorzystanych sekund?
Uważa, że nie zasługuje na najgorsze, na tę odpowiedzialność, która go czeka, więc ucieka. Ma pieniądze, ma wspierającą rodzinę, może sobie pozwolić na to. A czy można uciec przed odpowiedzialnością karną i wyrzutami sumienia?
Czy sprawca tragicznego wypadku na autostradzie, który swoją nieostrożnością doprowadzić do strasznej śmierci całej rodziny, jest winien? Oceni to oczywiście sąd karny, jeśli uda się sprowadzić sprawcę z zagranicy. Czy może czuć się ofiarą tego wypadku? Może, bowiem zawalił mu się cały świat. Jeśli jednak obiektywne postępowanie sądowe potwierdzi jego odpowiedzialność, powinien ponieść surowe konsekwencje.
Przedstawiciel prawny rodziny ofiar postuluje potraktowanie postępowania sprawcy jako zabójstwa z zamiarem ewentualnym. Jeśli przeciętnie rozgarnięty człowiek powinien być w stanie ocenić, że jego postępowanie może doprowadzić do śmierci innego człowieka, będzie takim zabójcą. Czy rozpędzając się na autostradzie w nocy do 250 czy 300 km/h należy się liczyć z tym, że kogoś się zabije? Uważam, że tak. Jeśli więc w procesie potwierdzone zostaną okoliczności relacjonowane przez media, sprawca powinien zostać surowo ukarany. Wiem, że ofiarami będą także bliscy sprawcy. Ale oni też przyczynili się do tego wypadku.
Nikt nie wytłumaczył młodemu człowiekowi, że nie wolno ryzykować życiem innych ludzi. Dlaczego, udostępniając mu szybkie, kosztowne auto rodzice nie nauczyli go, czym jest bezpieczna prędkość?
Surowa kara za to morderstwo na drodze nie doprowadzi do resocjalizacji sprawcy. Można powiedzieć, że wprost przeciwnie – nie ulepszy go, lecz złamie mu życie. Lecz może powstrzyma innych, potencjalnych sprawców przed podobnymi zachowaniami, spełni więc rolę prewencyjną. Może uzmysłowi wielu, że ta cudowna technika, która pozwala nam czuć się panami świata, niestety nie uwzględnia naturalnym, ludzkich ograniczeń i przez to można w ciągu kilkunastu sekund zmarnować sobie życie, zabijając innych.
Lecz lista odpowiedzialnych nie ogranicza się do sprawcy i jego bliskich. Jest w społeczeństwie przyzwolenie na naruszanie prawa ruchu drogowego. Często poruszanie się zgodnie z prawem spotyka się z agresją innych uczestników ruchu. Podobno wynika to z polskiego przywiązania do wolności ignorującego fakt, iż ta wolność winna być ograniczona wolnością i bezpieczeństwem innych ludzi. Albo zmienimy (ucywilizujemy) to myślenie, albo będziemy zabijać i ginąć.
Ale to nie koniec listy. Ktoś akceptuje częste zmiany prawa o ruchu drogowym – tak częste, że większość użytkowników nie ma szansy na to, by się z nimi zapoznać. Wystarczy wspomnieć o kontrowersjach wiążących się z obecnością pieszych na pasach. Akceptowane są pozorne działania w postaci umieszczania kilkunastu znaków drogowych na stumetrowym odcinku drogi. Wszyscy wiedzą, że nikt nie zdąży ich przeczytać… Akceptowane są „zasadzki” w postaci wprowadzania znacznych ograniczeń prędkości na odcinkach, na których nie sposób ich uzasadnić. Zmienność prawa i nieracjonalne oznakowanie nie zwiększają szacunku dla zasad.
Wszyscy znamy także inne przyczyny i innych odpowiedzialnych – kult rywalizacji, popularność poczucia życiowego niespełnienia, wzajemny brak życzliwości, ale i atrofia transportu publicznego oraz niedostosowanie infrastruktury do potrzeb. Przed laty z przerażeniem oglądaliśmy filmowe obrazy korków w miastach zachodniej Europy; dziś to też frustrująca polska codzienność.
Zgodnie z ponurym żartem codzienne doświadczenie każdego z nas uczy, że umierają (i giną) inni. Wielu nie przejmuje się więc specjalnie informacjami o wypadkach, w których giną całe rodziny. Dobrze jednak uzmysłowić sobie, że prócz jednostkowych tragedii wypadki te pociągają za sobą wielkie koszty finansowe, społeczne – które już płacimy wszyscy. Młodzi ludzie, którzy spłonęli żywcem na autostradzie, mogli wiele jeszcze pracować z pożytkiem dla społeczeństwa. Sprawca zmarnował środki wydane na ich wykształcenie.
Według statystyk bezpieczeństwa ruchu drogowego niewielką część wypadków powodują piesi, rowerzyści, pijani. Najwięcej ofiar wiąże się z nadmierną prędkością. Pogodziliśmy się już tym, że młodzież nie zna klasyki polskiej literatury i w ograniczonym stopniu interesuje się polską historią. Ale w świecie zdominowanym przez maszyny i pojazdy nie można zrezygnować z wymuszenia znajomości praw fizyki; zrozumienia, czym jest prędkość, bezwładność, opóźnienie reakcji.
Myślę, że nauczyciele sprawcy tego strasznego wypadku na autostradzie, podobnie jak nauczyciele sprawcy wypadku w Krakowie, również powinni się uderzyć w piersi.
Piotr Świątecki
piotr.swiatecki@wolnadroga.pl
Bohater mojego ulubionego serialu „House of Cards”, Frank Underwood, powiedział: „Pieniądz jest jak domek na przedmieściach, który zaczyna się walić po 10 latach. Władza, to stary, kamienny budynek, który stoi przez wieki.”
Nic dodać, nic ująć… Oddaje to czas przełomu, w jakim jesteśmy. Odchodzi jedna władza, a przychodzi (?) nowa.
Ale mamy do czynienia z czymś jeszcze. Bardzo groźnym!
Język pogardy i dehumanizacji nie jest w świecie polityki niczym nowym, choć nigdy nie powinno być w demokratycznym państwie przyzwolenia na takie postawy.
Oto doktor psychologii (!) i terapeutka uzależnień Ewa Woydyłło-Osiatyńska na antenie TVN opowiadała o „sierotach po PiS-ie”, którym trzeba „pozwolić dać głos” oraz „udostępniać wiedzę”.
Rzekła owa dama: – Sobie wyobraźmy taką rzecz, że sieroty po PiS-ie będą żyły wśród nas i nie możemy być macochą – powiedziała Woydyłło-Osiatyńska. – W tym sensie trzeba pozwolić im dać głos.
„Dać głos”, to mi się kojarzy z aportem i tresurą psa… Ale co ja się tam znam.
Idźmy dalej w „opowieściach”.
– Co się jeszcze nie stało, ale chcemy, żeby się stało: zniknie największa tuba propagandowa – TVP i TVP Info – powiedziała. – Teraz ci sami ludzie, którzy się nasączyli przez osiem lat tymi szkalowaniami o różnych ludziach, jakimś Tuskiem Niemcem, złodziejem Owsiakiem i tak dalej, to one zaczną słuchać innego przekazu”.
Jej zdaniem „w tym jest nadzieja”. – My nie będziemy nikogo pogwałcać, my po prostu im będziemy udostępniać wiedzę, jakieś obserwacje – zaznaczyła.
A na koniec oznajmiła: „Zakładam, że sieroty po PiS-ie będą nie tylko utrudniać rządy koalicji demokratycznej, ale także dalej działać na szkodę Polski”.
Eureka! „Sieroty po PiS-ie”, to czarny lud, który wpatrzony w okienko telewizora łyka każdą papkę, jaką się jej serwuje. Wystarczy zmienić papkę i sieroty wrócą na właściwe łono.
Wpływ władzy i arogancji na relacje osobiste jest znaczący, ponieważ te negatywne emocje mogą prowadzić do zerwania komunikacji, zaufania i ogólnego związku między jednostkami.
Władza może objawiać się na różne sposoby, na przykład w pragnieniu kontroli lub dominacji nad innymi, podczas gdy arogancja może objawiać się jako zawyżone poczucie własnej wartości lub uprawnień.
Cechy te mogą utrudniać jednostkom utrzymywanie zdrowych relacji, ponieważ często przedkładają własne potrzeby i pragnienia nad potrzeby innych.
Co więcej, władza i arogancja mogą sprawić, że jednostki będą mniej empatyczne, utrudniając im zrozumienie uczuć i obaw innych oraz reagowanie na nie w sposób pełen współczucia.
Macocha, jak nazywa (nie wiem, czy świadomie) pani psycholog „demokratyczną opozycję”, chce być łaskawa dla otumanionej tłuszczy.
Ale konsekwencje zemsty i odwetu w społecznościach mogą być dalekosiężne i niszczycielskie, prowadząc do cyklów przemocy i braku zaufania, które mogą utrzymywać się przez pokolenia.
Zemsta często wynika z postrzeganego zła lub niesprawiedliwości, co skłania jednostki do szukania jej w celu przywrócenia równowagi lub ugruntowania swojej władzy.
Ale jest też dowodem słabości.
Jednak to dążenie do sprawiedliwości może łatwo wymknąć się spod kontroli, ponieważ akty zemsty często spotykają się z dalszymi aktami odwetu, utrwalając cykl przemocy, który może się eskalować i angażować większe segmenty społeczności.
Ten ciągły konflikt zaś może zniszczyć tkankę społeczną, podważając zaufanie i współpracę między członkami społeczności oraz tworząc środowisko, w którym panuje strach i wrogość.
Dehumanizujący aspekt nienawiści i kreowania obrazu podludzi (dla niepoznaki nazywanych „sierotami”) jest szczególnie podstępny, ponieważ pozwala jednostkom i grupom usprawiedliwiać akty przemocy i dyskryminacji wobec innych poprzez zaprzeczanie ich wrodzonej wartości i godności. Kiedy jednostki lub grupy są postrzegane jako „podludzie” lub mniej zasługujące na prawa i szacunek, innym łatwiej jest racjonalizować złe traktowanie, wyzysk, a nawet eksterminację.
Ten proces dehumanizacji może zachodzić zarówno na poziomie indywidualnym, jak i społecznym, wzmacniając stereotypy i uprzedzenia, które służą dalszej marginalizacji i ucisku docelowych populacji.
Jakiś przykład dehumanizacji? Ależ proszę… Marek Belka, były premier: „Nie będziemy dzielić włosa na czworo i zastanawiać się, kiedy będziemy mieli odpowiednią liczbę fachowców służby cywilnej, zdolnych do przejęcia urzędów. Należy zrobić szybkie odszczurzanie”.
Na koniec znów Frank Underwood: „Umiejętnością dobrego kłamcy jest przekonać wszystkich, jak słabo potrafisz kłamać”.
miroslaw.lisowski@wolnadroga.pl
Nam się wydaje, że jesteśmy pępkiem świata, ale świat żyje nie tyle wyborami w Polsce, co wydarzeniami w okupowanej przez Izrael Palestynie. Mamy tam do czynienia z niespotykaną dotychczas sytuacją, bo rzekomo cywilizowany kraj ustami bardzo poważnego polityka mówi wprost, że wrogów będzie traktował jak zwierzęta, a nie ludzi. I naprawdę to robią.
Żydzi są bez wątpienia potwornie doświadczonym narodem. Prześladowani przez setki lat, upokarzani, mordowani, niszczeni, wyrzucani ze swoich domów. Przetrwali piekło holokaustu, kiedy ich życie było mniej warte niż splunięcie. Kiedy opadł kurz po niemieckiej zawierusze, światowi liderzy zdecydowali się na utworzenie państwa Izrael.
Najwięcej Żydów przed wojną mieszkało na terenach Rzeczpospolitej, ale każdy porządny Żyd żegnał się z bliskimi zaklęciem „do zobaczenia za rok w Jerozolimie”, więc zdecydowano się utworzyć państwo żydowskie na terenach palestyńskich. Nikt się wówczas nie przejmował jakimiś Arabami znad Morza Martwego.
Podczas paru wojen Żydzi z bronią w ręku udowodnili światu swoje prawo do tej ziemi. Amerykańskim wzorem utworzono dla autochtonów rezerwaty: jeden w strefie Gazy, drugi wzdłuż zachodniego brzegu Jordanu. Między Żydami i Arabami nie była i nie jest możliwa przyjaźń, czy choćby wzajemna tolerancja. Po kilkudziesięciu latach wzajemnych krzywd nie jest możliwy trwały pokój, ale naprawdę trudno mówić o symetrii krzywd, bo w oczywisty sposób agresorem i okupantem jest Izrael.
To, co się działo z Palestyńczykami przez ostatnie dziesięciolecia, było ogromnym wrzodem wstydu na sumieniu światowej społeczności odwołującej się do praw człowieka i innych tego typu sloganów. To właśnie z Palestyny pochodzą chyba rekordziści świata jeśli chodzi o uchodźców. W sąsiednim Libanie, malutkim i niespecjalnie zamożnym państwie sąsiadującym z Izraelem, od lat 40. w specjalnych enklawach, bez praw obywatelskich i bez żadnej nadziei, żyją tysiące palestyńskich uchodźców. Dzisiaj jest ich już ponad pół miliona, ale naprawdę niektórzy żyją tam od kilku pokoleń. Libańczycy nie chcą im dać obywatelstwa, do swojej ojczyzny wrócić nie mogą, a do Europy ich nie chcą przepuścić sąsiednie kraje.
Zostawmy jednak historię i spójrzmy na to, co się tam dzieje dzisiaj. Hamas zrobił rzecz straszną i godną potępienia: zaatakował tysiącami rakiet cały Izrael, ofiary były także wśród ludności cywilnej. Haniebny, terrorystyczny atak, który należy potępić. Oczywiście terroryzm nie jest i nie może być nigdy narzędziem polityki. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, przynajmniej ja ich nie mam.
Atak terrorystyczny, w którym giną cywile jest czymś, co powinien potępić cały świat. Zarówno atak rakietami na miasta i osiedla, jak i atak z powietrza na szpital, w którym giną w mękach małe dzieci. A takie właśnie ataki przeprowadza izraelskie wojsko. Niszczenie buldożerami skleconych z byle czego palestyńskich domków na Zachodnim Brzegu, poniżanie i bicie palestyńskich dziewcząt i kobiet, katowanie w aresztach palestyńskich chłopaków tylko dlatego, że każdy z nich jest podejrzany do sprzyjanie Hamasowi, to był dramat, który zwiastował dzisiejsze ludobójstwo. Bo tak właśnie należy nazywać zablokowanie Strefy Gazy i to, co tam robi dzisiaj Izrael. Najpierw odcięto całą Strefę fizycznie zarówno od lądu, jak i od strony morza, a chwilę później odcięto tę część Palestyny od Internetu i w ogóle od łączności ze światem zewnętrznym. Następnie zaczęło się piekło, które trwa już wiele dni.
Żydzi mają w pamięci Shoah, Zagładę. Mają w pamięci koszmar śmierci z głodu i przerażenia w gettach i obozach koncentracyjnych. Dlaczego dzisiaj mówią o Palestyńczykach w ten sam sposób, w jaki Niemcy odczłowieczali ich samych?
Ludzkość wydaje się nie zauważać dramatu Palestyny. Światowe media, przynajmniej te „zachodnie”, ze łzami w oczach pochylają się nad izraelskimi ofiarami, ale kompletnie nie chcą zauważyć zbrodni dokonywanych na Palestyńczykach. Oczywiście wiem, w czyich rękach jest duża część światowych mediów, ale czy odpowiedź na pytanie o etykę dziennikarską jest aż tak prosta?
Ciekawe i przerażające zarazem jest to, że o los Palestyńczyków głośno upominają się wcale nie państwa arabskie, które wprost odmówiły przyjęcia uchodźców ze Strefy Gazy, ale… Rosja i Chiny. Dwa państwa, które same zmagają się z bardzo zasłużonymi zarzutami o notoryczne łamanie praw człowieka i zbrodnie dokonywane na własnych mniejszościach. Gdzie są dzisiaj aktywiści walczący o prawa człowieka? Gdzie są filmowcy z taką empatią upominający się o uchodźców z dalekich stron?
Paweł Skutecki
paweł.skutecki@wolnadroga.pl
Wynik wyborów jeszcze wciąż budzi emocje, choć przecież nie powinien. Wygrali ci, których sukces wieściły wszystkie sondażownie i wszyscy za przeproszeniem analitycy. Przegrali zaś ci, którzy z największym prawdopodobieństwem będą tworzyli nową koalicję rządową. A wszystko dlatego, że Polacy posłuchali nawoływań rozlegających się ze wszystkich stron i masowo poszli na wybory. Czego tu nie rozumieć?
To była kampania totalna. Chciałem napisać, że „pierwszy raz w historii” czy jakiś podobny frazes, ale przecież sami Państwo widzicie, że z wyborów na wybory obserwujemy systematyczny, regularny wzrost agresji nie tylko werbalnej, eskalację najbardziej skrajnych emocji. Kampania wyborcza nie jest już tylko agitacją za określonym światopoglądem, konkretną partią polityczną czy wręcz nazwiskiem na liście wyborczej. Kampania stała się ringiem, polem bitwy, gdzie toczy się bezpardonową, bezlitosną walkę ze złem.
Oczywiście służą temu chwyty i narzędzia wykorzystywane przez wieki w tego typu sytuacjach: dehumanizacja rywala i język nienawiści. Właśnie: czy do wyścigu po mandaty poselskie, a w rezultacie fotel premiera i misję tworzenia rządu, stają nie rywale, nawet nie przeciwnicy, a wrogowie. Śmiertelni wrogowie.
Od zawsze mówi się w Polsce wiele na temat rzekomej polaryzacji społeczeństwa. Najpierw byli to ludzie systemu, partyjniacy i „Solidarność”, potem zaściankowi, pachnący pierogami i cebulą katolicy versus młodzi, wykształceni z dużych ośrodków. Jeszcze później uczestniczy Marszu Niepodległości i tęczowych parad. Przynajmniej taki wizerunek polskiego społeczeństwa utrwalali z mozołem i niesamowitą skutecznością funkcjonariusze mediów z obu stron barykady. Politykom to pasowało, wielu wprost mówiło o tym, że idealnym – dla nich, rzecz jasna – układem byłby system dwupartyjny i regularna wymiana szyldów będących u żłobu.
Wynik wyborczy Konfederacji może wskazywać, że rzeczywiście w tę stronę zmierza polska scena polityczna. O ile po prawej stronie mamy monolit w postaci Prawa i Sprawiedliwości, to na lewej flance jest zbiór osobliwości: kilka ugrupowań, które są koalicjami złożonymi z kolejnych koalicji. Ale dla wyborcy liczą się tylko te dwa pojęcia: prawica i reszta.
Już wiadomo, że w tej „reszcie”, która prawdopodobnie podejmie się wymarzonej, wyczekanej latami misji tworzenia rządu, jest tak kolorowo, że aż w oczy razi. Są tam bowiem wszystkie odcienie od centrum do skrajnej lewicy. Od ludzi śmiało deklarujących wiarę w Boga i przynależność do Kościoła, aż do środowisk jako żywo przypominających bojówki ideologiczne noszące na sztandarach brutalną walkę z wiarą i hierarchią kościelną, aborcję i obsesję na punkcie seksu.
Popatrzcie Państwo, jak to się zabawnie odwróciło: nie tak dawno mówiło się, że to prawica ma hopla na punkcie seksu, bo walczy z pornografią, pedofilią, namolną propagandą homoseksualizmu i innych niestandardowych zastosowań narządów płciowych, a tymczasem to lewica wydaje się mieć jakąś obsesję na punkcie wagin i penisów, które wielu działaczom, działaczkom i osobom, które aktualnie nie potrafią się odnaleźć między rodzajnikami spędzają sen z powiek.
Trudno powiedzieć, co się zmieni. Na pewno nie będziemy narzekali na brak seksu, przynajmniej w mediach i na mównicy sejmowej. Ale poza tym?
Polacy w większości nie wzięli udziału w referendum. Po części można to zrozumieć, bo politycy w ostatnich latach wykonali tytaniczną robotę żeby nam obrzydzić tę ideę. Najpierw Bronisław Komorowski, a teraz Prawo i Sprawiedliwość potraktowali referendum instrumentalnie, a nas wszystkich – powiedzmy to głośno – jak skończonych idiotów. Nie ma co się dziwić, że Polacy odpowiedzieli najłagodniej jak umieli. Tym niemniej nowy rząd będzie mógł wymachiwać swoimi wnioskami wyciągniętymi z bojkotu: Polakom nie robi różnicy, czy państwowe przedsiębiorstwa zostaną sprzedane w prywatne, obce ręce, czy do kraju trafią uchodźcy w ramach przymusowych relokacji, czy będziemy na poważnie bronić granicy z Białorusią, wreszcie czy rząd będzie znów „po uważaniu” zmieniał wiek emerytalny.
Kampania wyborcza w tym roku była brutalna i bezwzględna. Eskalacja obelg i zarzutów, włącznie z tymi największego kalibru: o zdradę i szastanie bezpieczeństwem narodowym, doprowadziła do niespotykanej agresji językowej i potwornych podziałów w społeczeństwie. Dobre jest to, że w trakcie tej kampanii wyborczej nikt nie zginął.
Można oczywiście w tym miejscu felietonu zabłysnąć cytatem mówiącym o tym, że pierwszą ofiarą wojny zawsze jest prawda, ale u nas to brzmiałoby ironicznie. Bo przecież prawdę wszystkie strony sporu traktują niczym nienachalnie urodziwą pannę do wynajęcia.
Marian Rajewski
marian.rajewski@wolnadroga.pl