Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Felietony

Idąc w mrok – Felieton Pawła Skuteckiego

O ile dwudziesty wiek był przesiąknięty okrucieństwem i śmiercią, to obecne stulecie jak dotychczas jest zdominowane przez hibernację prawdy i narracje tak zmanipulowane, że można je uznać za rzeczywistość alternatywną, która całkowicie wyparła z tę prawdziwą. O ile oczywiście ktokolwiek jest jeszcze uprawniony do używania takich określeń. Relatywizm ubiegłego wieku zakładał, czasem wprost, czasem milcząco, istnienie dającej się jakiejkolwiek obiektywnie opisać rzeczywistości. Dzisiaj już nie mamy złudzeń. Istnieje wyłącznie to, co ma pieczątkę powszechnej akceptacji. 

Ubiegły wiek zapisał się w historii pod znakiem trujących gazów w piachu francuskich okopów, obozów koncentracyjnych z krematoriami i pracowniami, w których produkowano abażury z ludzkiej skóry. Potem był jeszcze atomowy grzyb nad Japonią, smród napalmu w wietnamskiej dżungli i trzask kości miażdżonych gąsienicami chińskich czołgów. 

U nas, na polskim podwórku, zapamiętamy oprócz koszmaru niemieckiej okupacji także łzy po zamordowanych górnikach i studentach. Nie zapominając o wyłowionych z rzeki zmasakrowanych ciałach księży, którzy ośmielili się domagać nie tyle wolności, co prawdy. Bo wolności nikt nigdy tak naprawdę nie chciał. Wolność dobrze wygląda na sztandarach i w rebelianckich ulotkach, ale jako abstrakt, konstrukt intelektu. W realnym świecie zbyt szybko wolność i równość stają się hasłami wyrytymi na bagnetach, gumowych pałkach i pustych banknotach. Nie wystarczyło wpisać braterstwa na sztandary i Boga na klamry wojskowych pasków, żeby świat przyjął postulowaną formę. Trzeba było walkę przenieść na ulice, dołożyć do górnolotnych idei brutalną siłę. 

Walka trwała między ideami, ale też między kulturami. Między Rockefellerem, Hitlerem, Stalinem, Mao. Między oksfordzką szkołą epistemologii opartej na pracach Wittgensteina, a postmodernistyczną teologią i ruchem new age. 

Zderzenia płyt tektonicznych dwóch konkurencyjnych, bezbożnych religii – komunizmu i kapitalizmu – doprowadziły do kilkudziesięciu lat ciągłych konfliktów, w których ginęły miliony ludzi. Krew płynęła szerokimi strumieniami w Afryce, Azji, wszędzie tam, gdzie było to możliwe bez naruszenia globalnego status quo. Żelazna kurtyna zasłaniała, oczywiście, ale przede wszystkim dawała poczucie bezpieczeństwa. Oba rottweilery miały komfort szczerzenia kłów i głośnego szczekania bez obawy, że trzeba będzie na ubitej ziemi zweryfikować składane z wściekłością deklaracje. Dwa oficjalne obozy, dwie królowe matki były również faktycznymi dominantami dwudziestowiecznego świata. 

Jedna jednak sprawa była poza dyskusją: istniała jakaś prawda. Nikt nie wiedział, co się stało z samolotem, którym leciał generał Sikorski, ale coś przecież się stało. Nie było wiadomo, czy Całun Turyński, to średniowieczna lipa, czy dowód na mękę Mesjasza, ale czymś przecież była ta relikwia. Polską elitę w Katyniu ktoś zamordował zdradzieckim strzałem w tył głowy: albo radzieccy, albo niemieccy bandyci. 

Lech Wałęsa był ikoną walki z czerwonym reżimem, czy był też kapusiem donoszącym na kolegów? Czy jedno i drugie? Człowiek ubiegłego wieku szukał, łaknął prawdy. Intuicyjnie czuł, że im głębiej jest ona ukryta, tym bardziej warto ją poznać, choćby ceną była utrata komfortu. 

Prawda w ubiegłym wieku była powszechnie definiowana w najprostszy, najbardziej intuicyjny sposób. Tak, jak to robił Arystoteles: jako zbieżność, tożsamość zdania i opisywanego przez niego świata pozajęzykowego. Oczywiście nikt o zdrowych zmysłach, nie licząc garstki oksfordzkich intelektualistów, nie zawracał sobie głowy cichymi założeniami towarzyszącymi tej definicji. Jako oczywiste oczywistości przyjmowano bowiem, że istnieje jakiś możliwy do opisu świat, że istnieje jakiś wspólny język, a nie tylko konglomerat indywidualnych języków o wspólnym brzmieniu i w miarę zbliżonym słowniku. 

Dzisiaj już nie żyjemy złudzeniami. Jeśli definiujemy prawdę, to jako zgodność danego zdania ze zbiorem zdań, w którym jest ono zanurzone. Nic nie istnieje w oderwaniu od kontekstu, a prawda jest wyłącznie określeniem relacji między elementami zbioru. Dlatego raz koronawirus jest zarazą na miarę dżumy i cholery, a po chwili staje się tylko odmianą grypy, choć pod względem naukowym nic się nie zmieniło. 

Dyskurs oparty na prawdzie, na faktach prowadzi do konsensusu, bo ktoś musi mieć rację. Albo Wałęsa donosił, albo nie donosił, albo nie jesteśmy w stanie udowodnić żadnej z dwóch tez. Tak było jeszcze niedawno. Dzisiaj możemy mieć epidemię, która nie jest groźna i możemy chorować bezobjawowo. Możemy równocześnie być chorzy i zdrowi. Weszliśmy w mrok, którego już nic nie rozświetla.

Paweł Skutecki

Kategoria:
Skuter09 ilustracyjne