Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Wywiady

Musimy powrócić do pryncypiów – Rozmowa z Przemysławem Rudziem

Przemysław Rudź to aktywny twórca z kręgu muzyki elektronicznej, z bogatym dorobkiem płytowym, producent muzyczny parający się jednocześnie inżynierią dźwięku, a przy tym popularyzator nauki (zwłaszcza astronomii i astronautyki) oraz autor kilkudziesięciu książek i publikacji o tej tematyce. Absolwent Wydziału Biologii, Geografii i Oceanologii Uniwersytetu Gdańskiego, zatrudniony w Departamencie Informacji i Promocji Polskiej Agencji Kosmicznej, prowadzi też własną działalność gospodarczą. Jest członkiem Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii i aktywnym obserwatorem nieba. Od wielu lat zgłębia tajniki astronomii i nauk pokrewnych. Członek rad programowych Polskiego Radia Olsztyn i TVP Olsztyn, a w 2022 roku współgospodarz cotygodniowej audycji popularnonaukowej „Pomorze – Nauka – Świat”, emitowanej przez Polskie Radio Gdańsk. 

Jesteś człowiekiem renesansu, czy takie są obecnie wyzwania współczesności?

Człowiek renesansu to nobilitujące określenie, odnoszące się wielkich postaci z przeszłości, współcześnie trzeba na nie chyba jednak bardziej zasłużyć. Gdzież mi do nich! Ciekawość świata nosiłem w sobie od dziecka. Pamiętam wycieczki z dziadkiem do parku Bażantarnia w Elblągu, w mieście, z którego pochodzę. To piękny historyczny kompleks leśny, w którym dziadek pokazywał mi różne cuda. Był moim pierwszym nauczycielem. Później szkoła, matura, studia. Skończyłem studia przyrodnicze na uniwersytecie Gdańskim. Astronomia to z kolei pasja, która kiełkowała we mnie także w okresie dzieciństwa. Gdy miałem sześć czy siedem lat, byłem z rodzicami na wsi, na weselu w okolicach Gostynina i tam, gdy dorośli bawili się, biegałem z rówieśnikami po okolicy. Był sierpień, wieś nie była tak oświetlona jak dziś, więc niebo wieczorem było doskonale widoczne. Już wówczas zafascynowały mnie spadające gwiazdy i widok Drogi Mlecznej. Na świecie jest coraz mniej miejsc z ciemnym niebem, nad czym szczerze ubolewam. Na Manhattanie, jak pisał mi jeden z kolegów, z uwagi na całodobowe światło reklam, neonów i bilbordów widać jedynie Słońce, Księżyc, Wenus, Jowisza – i to wszystko. 

Niebo, dane nam w prezencie jako wspaniałe dziedzictwo przyrodnicze, współcześnie jakoś wypada z ludzkiej świadomości. Na szczęście nie powszechnie, bo wielu się nim interesuje i zaczyna aktywnie lobbować u władz samorządowych za ograniczaniem sztucznego oświetlenia tam, gdzie nie jest ono niezbędne. Cieszę się, że tę pasję mogę realizować również na gruncie zawodowym. Wszystkie działania astronomiczne, astronautyczne i sektor kosmiczny – nie tylko w polskim wymiarze – są mi bardzo bliskie, choćby poprzez wykłady, media społecznościowe czy książki popularnonaukowe kierowane do szerokiego kręgu odbiorców. Astronomia jest jedną z niewielu nauk o tak wielkim potencjale kulturotwórczym, w której profesjonaliści mogą współpracować z amatorami. Fascynacja kosmosem wyrasta już z pierwszych obserwacji prowadzonych od niepamiętnych czasów przez pierwotne ludy. Życie tych społeczności zależało od naturalnych cykli w przyrodzie, wiążących się ze zjawiskami obserwowanymi na sklepieniu niebieskim. Dopiero potem człowiek nauczył się opisywać je liczbami, wzorami i przewidywać wydarzenia na niebie, co stało się wielkim tryumfem ludzkiego umysłu. Te same zjawiska są też wielką inspiracją dla artystów – poetów, malarzy, muzyków.

Jako pracownik Departamentu Informacji i Promocji Polskiej Agencji Kosmicznej często pojawiasz się w mediach. Jak oceniasz ich poziom, czy wiernie przekazują Twoje wypowiedzi?

Ktoś powiedział, że żyjemy w epoce postprawdy. Niestety, z moich doświadczeń wynika, że zasadnicze zadanie mediów, nawet w najprostszym ujęciu, czyli opisywaniu rzeczywistości, odeszło w cień. Przekazywanie prawdy nie należy już do pryncypiów. Ważna jest pogoń za szybką popularnością, nieznośne wręcz clickbajty, czyli przyciąganie uwagi za pomocą nośnych tytułów, nie odzwierciedlających faktycznej treści, czy cyniczne granie na emocjach czytelnika. Co do wierności przekazu – różnie z tym bywa. Jeśli zastrzegę sobie autoryzację, to widzę co zostało wyłuskane z nagranej rozmowy. Często pojawiają się skróty i takie pomyłki, które kompletnie wypaczają sens wypowiedzi, choć mam świadomość, że czasem i ja nie jestem bez winy. Język mówiony bywa dygresyjny i różni się od słowa pisanego. Zdarzają się takie sytuacje, kiedy moja główna myśl jest wyrywana z kontekstu i ubarwiana „didaskaliami”, które znacznie wypaczają jej sens. Niedawno komentowałem osiągnięcia zeszłorocznej amerykańskiej misji DART, polegającej na tym, że wysłany z Ziemi próbnik uderzył w mały księżyc Dimorphos, obiegający planetoidę Didymos. Efektem kolizji była  zmiana jego parametrów orbitalnych. Podkreślałem w swej wypowiedzi, że tego typu podejście dotyczy na razie niewielkich obiektów i jest dopiero pierwszym krokiem w stronę czegoś, co w przyszłości możemy nazwać obroną planetarną. W publikacji krzykliwym tytułem obwieszczono, że możemy już spać spokojnie i nie grozi nam los dinozaurów. Niestety, zapomniałem poprosić o autoryzację swej wypowiedzi i… poniosłem tego konsekwencje.

Prasa często goni za sensacją, a czasem wręcz świadomie nakręca spiralę nienawiści. Nie bez powodu o tym wspominam. Jesteś z wyboru gdańszczaninem. Z pewnością nieobca była Ci kwestia zabójstwa prezydenta Pawła Adamowicza. Jak postrzegasz w tym kontekście rolę mediów? 

Sąd w ogłoszonym wyroku wyraźnie podkreślił, że zabójstwo to nie miało podłoża politycznego, co, jak sądzę, musiało zawieść oczekiwania członków rodziny prezydenta i jego najbliższego otoczenia. Chyba spodziewano się, że zabójca był poczytalny, a przy tym do tego stopnia zindoktrynowany przez przekaz płynący z telewizji publicznej, że ułożył sobie w głowie plan zamordowania znanej osoby, która według niego była twarzą krzywd, jakich rzekomo doznał. W moim przekonaniu zabójca jest osobą chorą, żyjącą w świecie urojeń o swojej misji. Wydaje się, że mordercy z reguły starają się ukryć okoliczności swojego czynu, dokonać zbrodni bez świadków, jednym słowem kalkulują. Tu mieliśmy raczej spontaniczny i tragiczny w skutkach performance. Chciałbym zwrócić uwagę na inną kwestię, a mianowicie werdykt biegłych – lekarzy psychiatrów, wobec którego mam duże wątpliwości. Opinie trzech niezależnych zespołów w zasadzie się wykluczały – jedna wskazywała, że oskarżony jest poczytalny, druga, że nie jest, a trzecia, że i tak i nie. Moim zdaniem niekorzystnie świadczy to o diagnostyce psychiatrycznej i wiarygodności wydawanych orzeczeń. Z pewnością źle się to przysłuży temu środowisku, podważając jego kompetencje.

Co sądzisz o mediach?

Dziennikarze zajmujący się publicystyką społeczną, gospodarczą i polityczną, najczęściej prezentują punkt widzenia redakcji, inaczej szybko pożegnaliby się z etatem. Wydaje się zresztą, że wybierając swego pracodawcę już na etapie aplikacji na wolne stanowisko niejako przyjmują jego linię ideologiczną. Kiedyś zastanawiałem się żartobliwie, czego współczesne studia dziennikarskie uczą w zakresie formułowania przekazu – czy za główny cel stawia się tam rzetelność – pokazanie problemu z kilku stron, czy skupienie się na postawieniu tezy, a następnie wybiórczym doborze faktów, efektów i wywoływaniu burzy? To pytanie raczej do kogoś ze środowiska akademickiego i chętnie bym się dowiedział, co sądzi o swoich absolwentach i kondycji kreowanych przez nich mediów. 

Generalnie rzecz biorąc, obserwuję stopniowy i konsekwentny zanik szacunku do tej profesji, a już szczególnie w sferze publicystyki społeczno-politycznej. Natomiast osobiście czytam i oglądam nie tylko to, co mówiąc kolokwialnie „mi pasuje”. To czasem trudne, bo przecież mam swój światopogląd i preferencje wyniesione z domu, środowiska, w którym się wychowałem, duży wpływ ma też nieustanne pogłębianie wiedzy oraz doświadczenie życiowe z jego wzlotami i upadkami. Potrzebny jest pewien dystans do rzeczywistości, dostrzeganie pozytywów u przeciwnika i negatywów wśród sprzymierzeńców. Demokracja zakłada, że drugi człowiek może mieć inne na nią spojrzenie, ale ustrój ten jest też brutalny – zwycięzca, czyli większość, bierze wszystko. Kto tego nie rozumie i kwestionuje demokratyczne wybory, mylnie nazywa siebie demokratą.

Mam wrażenie, że obserwowany upadek tego zawodu związany jest raczej z tym, że coraz częściej teksty piszą nie dziennikarze, a raczej ludzie dość przypadkowi…

Zapewne jest to po części wytłumaczenie tego problemu. Dla dziennikarstwa jest to, niestety, piłowanie gałęzi, na której siedzi. Brakuje selekcji negatywnej, polegającej na oddzielaniu amatorów od zawodowców, cynicznych oportunistów od ludzi zasad. Doświadczamy zalewu różnego rodzaju półprawd, plotek, faktów prasowych tworzonych pod założoną tezę. Umiejętność obchodzenia faktów, atakowanie drugiej strony i pomijanie niewygodnych argumentów sprawia, że czytelnicy przestają ufać prasie, albo patologicznie ślepo wierzą tylko jednej jej stronie. Dla osoby przyglądającej się temu z pewnego dystansu, którą staram się być, jest to fascynujące, że białe może być czarne, a czarne białe – w zależności, kto i gdzie to głosi.

Pamiętam przed laty, że wiadomość o otwarciu w moim rodzinnym mieście pierwszego McDonalda pojawiła się w lokalnej gazecie w dziale wydarzeń kulturalnych. Już wówczas był to pewien znak czasu, na który niewiele osób zwróciło uwagę. Makdonaldyzacja postępuje jednak nieubłaganie i podobnie jak do dziennikarstwa może trafić każdy, tak i artystą może zostać każdy, nie mówiąc już o zawodzie polityka. W bliskiej mi sztuce przestaje liczyć się  wpajany kiedyś imperatyw piękna, czy kwestie ustawicznej pracy nad swoim warsztatem jako synonim walki ducha z oporem materii. Jeśli dodamy do tego możliwości jakie niesie współczesna technologia, dająca możliwość wykreowania wirtualnych istot do złudzenia przypominających ludzi i mówiących to, co wkłada im w usta sztuczna inteligencja, to zaczynamy wkraczać w rzeczywistość, która do złudzenia przypomina realną, ale nią przecież nie jest! Docieramy chyba do jakiejś subtelnej granicy, po przekroczeniu której świat nie będzie wyglądał już tak samo. To już nie tylko kwestia premiery nowego filmu z wygenerowaną komputerowo Marylin Monroe, ale sytuacje, w których wielcy tego świata będą w sposób trudno odróżnialny od prawdziwych okoliczności, wyrażali fałszywe opinie i deklaracje, które mogą być fatalne w skutkach. To już się zresztą dzieje dzięki wykorzystywaniu technologii deep fake.

Od jakiegoś czasu nie dzieli się już kultury na tzw. „wysoką” i „niską”.  Wszystkie działania są kulturą i w zasadzie trudno ją wartościować. Ale to temat na oddzielną dyskusję. Twoją dyskografię otwiera płyta „Summa Technologiae”, niejako soundtrack do książki Lema o tym samym tytule. Kim jest dla Ciebie Stanisław Lem? 

To zdecydowanie jeden z największych Polaków XX wieku. Wizjoner, którego twórczość dotykała wielu istotnych wątków filozoficznych. Lem był w stałym kontakcie z naukowcami i filozofami swej epoki, konsultował się z nimi, zbierając materiały do swych książek. Weryfikował merytorycznie swoje pomysły, przez co widać, że miał wielki szacunek dla swojego czytelnika. Niewielu mieliśmy Polaków tego formatu i szkoda, że nie został doceniony Noblem, choć jak najbardziej na tę nagrodę zasługiwał. Może byłby to precedens, który literaturę science fiction wyniósłby w końcu na należne jej miejsce pośród klasyki. Mogę się tylko domyślać, dlaczego wciąż nie jest. Fundamentalne dzieła tego gatunku są mocno konserwatywne pod kątem aksjologicznym, co z pewnością nie odzwierciedla poglądów komisji przyznającej to wyróżnienie. 

Po pierwszym etapie zachłyśnięcia się nauką i technologią, co u Lema widać bardzo wyraźnie, obserwuje on zderzenie ewolucji biologicznej ze stale przyspieszającą ewolucją technologiczną, co prowadzi do katastrofy. Współczesny zachodni świat jest pełen ludzi nieszczęśliwych i to nie z powodu biedy, ale bogactwa. Nie radzą sobie oni z tempem życia, nieustanną presją na sukces, imperatywem bycia wiecznie młodym, pięknym i zdrowym. Choroby psychiczne i nerwice atakują ze zdwojoną siłą, a lekarze mogą tylko zapisywać tabletki, od których pacjenci się uzależniają. Co lekarz, to inna diagnoza, vide przypadek opinii biegłych w sprawie poczytalności zabójcy Pawła Adamowicza. Nauka i technologia nie są w stanie tutaj  pomóc. Dlatego Lem jest ponadczasowy, bo już wówczas udało mu się przewidzieć te problemy, a pamiętajmy, że żył w ponurej epoce stalinizmu i realnego socjalizmu. Jego pełna troski wizja przyszłości również mnie się udziela. Wcześniej należałem do optymistów, obecnie jestem realistą, ale już wyczuwam w sobie inklinację do pesymizmu. 

Czy nauka stanowi panaceum na bolączki współczesnego świata?

Lem początkowo uważał, że tak, jednak z czasem doszedł do wniosku, że wcale tak być nie musi. Podzielam tę opinię. Współczesne podejście nauki do człowieka i odrzucenie lub po macoszemu traktowanie jego pierwiastka duchowego sprawia, że nie mamy owego panaceum i pewnie długo mieć nie będziemy. Duszy człowieka i jego świata przeżyć wewnętrznych nie da się, w moim przekonaniu, naukowo zdefiniować, co potwierdzają coraz częściej autorytety ze świata nauk przyrodniczych. Nie da się stworzyć algorytmu, który naśladować będzie człowieka potrafiącego czuć, przeżywać, być samoświadomym swego istnienia, choć można się do tego ideału asymptotycznie zbliżać. Takie stany emocjonalne jak miłość, smutek, radość, zazdrość i inne, nie są tylko reakcjami chemicznymi, które uda się opisać wzorami i wrzucić do podręcznika akademickiego, bo każdy człowiek inaczej w swoim wnętrzu odczuwa owe stany. Jest tu tyle stopni swobody, ile ludzi na kuli ziemskiej. Tymczasem, czy chcemy tego czy nie, jesteśmy istotami duchowymi, a nie tylko maszynami zaprojektowanymi do trwania w środowisku w jego czysto darwinistycznym pojęciu. 

Już Mickiewicz zauważył, że „mędrca szkiełko i oko” to nie wszystko. Pozostaje jeszcze ów nieuchwytny pierwiastek duchowy. Czy zatem wiara i religia stoi w opozycji do prób naukowego zrozumienia świata?

Wiara jest tu słowem-kluczem, ponieważ wielu, i jest to jak najbardziej zrozumiałe, wierzy w naukę. W pewnym sensie sam się do nich zaliczam, choć nie bezkrytycznie. Nauka jest wielkim osiągnięciem ludzkiej cywilizacji. Dzięki niej staramy się  zrozumieć jak działa natura, możemy przewidywać jej zachowanie, stworzyliśmy technologię, budujemy samoloty, latamy w kosmos, komunikujemy się w czasie rzeczywistym na ogromne odległości, mamy Internet i globalną wioskę. Jednak nadal pozostają problemy, wobec których nauka jest bezradna. Być może za sto lat ich lista zmniejszy się, ale rozmawiamy tu i teraz. Wiara wynika zapewne z tego, że ludzie na pewnym etapie rozwoju uświadomili sobie, że są śmiertelni. Co znajduje się za tą brutalną granicą pomiędzy bytem i niebytem? To fundamentalne pytanie chyba każdy z nas zadał sobie kiedyś obserwując odejście najbliższych. Nie należy, moim zdaniem, kwestii nauki i wiary traktować antagonistycznie. Jest to pewien rodzaj dychotomii, która dwóm pojęciom wzajemnie pozornie wykluczającym się, każe tworzyć funkcjonalną całość, jak kobieta i mężczyzna tworzący razem gatunek ludzki.

Wiarę i naukę, w moim przekonaniu, należałoby traktować raczej jako dwa strumienie ludzkiej aktywności, które prowadzą do wspólnego celu. Współczesny, fizyczny obraz świata i ten wynikający chociażby z opisu w biblijnej księdze Genesis, przy pominięciu wszystkich użytych tam metafor jest zadziwiająco zbieżny. Impuls, dający początek wszechrzeczy, może być opisanym teologicznie boskim aktem stworzenia, który wyznaczył warunki brzegowe i prawa fizyki, według których nasz świat się rozwija i ewoluuje. Inteligentny obserwator, za którego się uważamy, mógł zostać umieszczony tam celowo, by zmiany te obserwować. Gdyby go nie było, wszystko co się dzieje w świecie miliardów galaktyk nie miałoby praktycznego sensu. Pojawienie się życia sprawiło, że czerpie ono energię z tego systemu, poznaje go i może go również modyfikować. Zdajemy sobie sprawę z potęgi, jaką reprezentuje nauka, ale także swej marności wobec skali zjawisk dziejących się w kosmicznej perspektywie – i tu pojawia się religia i metafizyka. 

Religia i wiara od niepamiętnych czasów wpisana jest stosunek do życia człowieka i jego interakcje z otoczeniem. Nawet jeśli usunąć koncepcję Boga uznawanego przez wielkie religie, to człowiek szybko i tak wypełni to miejsce własnym bożkiem – pieniędzmi, władzą, sławą, magią, czy złowrogim kultem jednostki, czego dobitne przykłady mieliśmy w XX wieku. Groźna jest więc też ślepa wiara w naukę. Pamiętajmy, że jeszcze dwieście lat temu upuszczanie krwi było wykładaną na uniwersytetach naukową metodą leczenia większości chorób. 

Od jakiegoś czasu polskie społeczeństwo jest tragicznie podzielone. Być może już od chwili sfałszowanych wyborów w 1947 roku. Czym jest dla ciebie patriotyzm? Wzruszeniem, dumą, czy zażenowaniem? Spytam prowokacyjnie: Czy polskość to nienormalność?

Trzeba pamiętać, że świat w którym żyjemy jest coraz bardziej atakowany przez myślenie zwane lewackim. Nie lewicowym, ale lewackim, bo przecież lewica jest nieodłącznym elementem zachodniej demokracji. Nurt lewacki to działanie, które na drodze rewolucji chce zniszczyć zastany ład i ustanowić nowy – całkowicie wbrew nauce, religii i rozsądkowi, czyli fundamentom cywilizacji, na których ona powstała. Stąd nowomowa, polityczna poprawność, zakazywanie używania pewnych wyrazów i zmiana znaczenia słów, cenzura i autocenzura, ostracyzm wobec myślących inaczej i wiele innych aspektów kojarzących się z orwellowskimi utopiami. Jeśli ktoś kwestionuje fundamenty naszego świata i wstydliwie zamiata je pod dywan twierdząc, że rzeczywistość musi być kosmopolityczna, wyrównana jak od linijki i patologicznie tolerancyjna – to działa wbrew naturze ludzkiej. 

Naturalną cechą człowieka jest terytorializm i tworzenie wspólnot – języka, kultury, historii, dążeń i wartości przekazywanych z pokolenia na pokolenie, o czym mówił niegdyś nieodżałowany profesor Bogusław Wolniewicz. Twierdził, że wspólnota trwa tak długo, dopóki jest w stanie przekazać potomnym swój normotyp cywilizacyjny. Jeśli nie jest on przekazywany, bądź jest deformowany i rozmiękczany, to stopniowo będzie dochodzić do lewackich przesileń. Potomnym brak po prostu wzorców i poczucia związku z przeszłością i dorobkiem swojej wspólnoty. Nie wiedzą czego bronić. To rozchwianie się normotypu cywilizacji obserwujemy z dużą ostrością na zachodzie Europy. W Polsce w nieco mniejszym stopniu, ale też jest to wyraźnie odczuwalne.

Podobnie uważa w swej książce „Roztrzaskane lustro – upadek cywilizacji zachodniej” prof.  Wojciech Roszkowski, wskazując że usiłuje się obalić tak fundamentalne dla ludzkiej wspólnoty instytucje jak rodzina. Swawolę myli się z pojęciem pełni wolności, zaś demokracja ma wyrażać wolę większości, ale tylko wówczas, gdy ta większość akceptuje lewicowy światopogląd. Świat zaczyna wierzyć bardziej celebrytom niż autorytetom. Całe wielowiekowe dziedzictwo kulturowe zostaje przez obecne elity europejskie i amerykańskie odrzucone, co uznaje się za wyraz postępu.

Mimo wcześniejszych porażek obecnie ponownie obserwujemy podążający przez nasz świat marsz ideologicznego marksizmu. Pierwszy raz przegrał, gdy okazało się, że robotnik może do pracy jeździć cadillakiem, mieć dom i realizować swój sen w kapitalistycznym społeczeństwie. Dziś jego bronią jest polityka zacierania znaczenia pojęć i wkraczanie w intymne sfery życia człowieka. Zwłaszcza to ostatnie jest jaskrawo widoczne w mediach, polityce i legislacji, zwłaszcza tej, zwanej nie wiadomo dlaczego postępową.

W oficjalnym dokumencie Departamentu Rynku Pracy, dotyczącym klasyfikacji zawodów i specjalności, aktualizowanym 10 stycznia tego roku widnieje zawód oznaczony kodem 516102 – wróżbita…

Zakłada się, że elity kulturowe i intelektualiści są nosicielami przysłowiowego kaganka oświaty, tradycji i kultury, czyli wspomnianego wcześniej normotypu cywilizacyjnego. Ten ostatni oczywiście ewoluował z biegiem czasu, choć jego jądro od zarania historii pozostawało niezmienne. Obecnie do miana elity intelektualnej predestynują różnej maści celebryci z pierwszych stron gazet, sezonowe gwiazdki mające znikome pojęcie o otaczającej je rzeczywistości, które próbują narzucić swoją wizję świata. Coraz częściej w mediach i na poważnych portalach internetowych pojawiają się i są traktowane zupełnie serio rubryki poświęcone wróżbitom, różdżkarstwu, wiedźmom, astrologii z płaskoziemianami na czele. To jakieś szaleństwo. 

Obecne elity reprezentujące odmienne opcje polityczne dzielą społeczeństwo, narzucając mu gotowe opinie, zaś ludzie identyfikujący się z określoną narracją bezkrytycznie przyjmują i powtarzają te poglądy. Przytoczę tu dwie skrajne znalezione w sieci opinie, dotyczące niedawnej dyskusji na temat podręcznika prof. Roszkowskiego „1945–1979. Historia i teraźniejszość”:

Jedna gwiazdka, gdyż nie da się dać mniej. Ta książka to bełkot opakowany w szeleszczący papierek pseudonaukowej, prawackiej nowomowy. Pozycja godna polecenia jedynie dla osobników równie pokiereszowanych mentalnie, jak autor tego „dzieła”.

„Mam uczulenie na oszołomów oceniających sztukę której nie widzieli, film którego nie oglądali i książkę, której nie czytali. Prawda w dzisiejszych czasach kosztuje, więc zainwestowałem w ten podręcznik, mimo iż w domu nie mam żadnego licealisty. Liczyłem na interesującą lekturę i nie zawiodłem się. Książka jest dobrze napisana, w sposób zaciekawiający i przystępny. Można ją otworzyć na dowolnej spośród ponad 510 stron i jej treść na pewno wciągnie.”

Ludziom nie chce się weryfikować docierających do nich informacji, zaś przytoczone opinie są efektem skrajnej polaryzacji poglądów w społeczeństwie. Skoro ktoś pisze o czymś, że jest złe lub dobre, to musi takie być. Ale podobne zjawiska istnieją również w innych cywilizowanych krajach. Wynikają ze ślepej wiary w doniesienia mediów, które określone grupy społeczeństwa uznają za wyrazicieli swych poglądów. Poza tym krytyczne spojrzenie na treści przekazywane w mediach to także efekt wykształcenia w sobie tej umiejętności, a ta wynika z interesowania się światem, jego historią, współzależnościami, kojarzeniem faktów. To już dotyczy zdecydowanej mniejszości.  Brakuje mi w Polsce dobrego dużego portalu konserwatywnego, stąd też śledzę inne, nawet lewicowe, jednak muszę dokonywać świadomej selekcji treści, gdyż niektóre z publikowanych tam informacji są kłamliwe, infantylne i wzajemnie się wykluczające. Dotyczy to jednak obu stron sporu, gdzie ten typ wybiórczej narracji przyjął się i stał  normą. Jestem więc w stanie zrozumieć katastrofalny piar i postrzeganie informacyjnych mediów publicznych, bo nie są one żadnym wyjątkiem. Czasem łapię się za głowę, słuchając topornej propagandy podawanej oglądającym jak tlen choremu. Trwa permanentna walka na pogrążenie przeciwnika. Smutne lecz prawdziwe.

Za kilka miesięcy wybory. Co nam pozostaje?

Dzięki spontanicznej reakcji społecznej na skutki wojny w Ukrainie świat zobaczył, że Polska jest wspaniałym i otwartym krajem, zupełnie innym niż ten, który wyłania się z opisów niektórych mediów. W zdecydowanej większości nie jesteśmy społeczeństwem rasistów, nie bijemy czarnoskórych, nie palimy synagog, a jeśli zdarzają się podobne przypadki, to należą one do piętnowanych przez większość patologii, a nie reguły. Jeśli ktoś jest przyzwoicie wykształcony, oczytany, otwarty na nowe doświadczenia i pojedzie na Zachód, a tam zobaczy także te boczne, niezbyt uczęszczane ulice – to z pewnością dojdzie do wniosku, że kraj, w którym przyszło mu żyć jest całkiem przyjemnym miejscem na Ziemi. Kiedyś miałem okazję odwiedzić kilka krajów byłego ZSRR, wiele lat po upadku komunizmu. Po tych obserwacjach  uważam, że żyjemy w niespotykanym wcześniej w naszej historii dobrobycie, a kultura i cywilizacja w której wyrośliśmy daje nam ogromne możliwości samorealizacji. Po odrzuceniu więc skrajnych obrazów Polski serwowanych przez skonfliktowane strony polityczne otrzymujemy kraj, z którego możemy być dumni, bez żadnych kompleksów.

Narrację realizowaną przez stronę opozycyjną w Parlamencie Europejskim pojmuję jako pewną skłonność do torpedowania wszystkiego, co mogłoby służyć naszemu krajowi i jego mieszkańcom. Echa tego są oczywiście dostrzegalne również w Sejmie i Senacie, choć przypadek europosłów jakoś bardziej kłuje mnie w oczy, czasem wręcz bulwersuje. W warunkach brutalnej wojny na Ukrainie i konieczności powrotu do zasadniczych kwestii definiujących nasze bezpieczeństwo, suwerenność, tożsamość i pozycję w Europie, jesienią po stronie prawicowej doprowadzi to prawdopodobnie do silnego zwarcia szeregów na zasadzie „wszyscy dziś jesteśmy pisowcami”. Zadziwia mnie jednocześnie sposób w jaki opozycja chce osiągnąć wyborczy sukces z programową ojkofobią w jej największych mediach, ostatnią nagonką na papieża, czyli uderzeniem w fundament aksjologiczny wolnej Polski i Polaków, kompletnie oderwanymi od rzeczywistości wypowiedziami pani Ochojskiej o zasypanych dołach z trupami na granicy, czy żałosnymi sofizmatami dotyczącymi polityki zagranicznej poprzedniego rządu w kontekście jego kontaktów z Rosją. Czy to jest przepis na wygranie w Polsce wyborów?

Ludobójcza wojna na Ukrainie, odbudowa gospodarki po pandemii, zawirowania na rynku energetycznym i drenująca portfele inflacja skłaniają, aby wrócić do zasadniczych pryncypiów, które stanowią polską rację stanu. Kilka rzeczy już się udało, nie tylko zresztą nam – uniezależnienie energetyczne od Rosji, inwestycje w obronność oraz zmobilizowanie państw zachodnich w zakresie pomocy dla Ukrainy. Europa Zachodnia przestaje robić interesy z tyranem, który ma krew na rękach, a poszerzone NATO jest skonsolidowane jak nigdy przedtem. Otrząśnięcie się z idei, które w obliczu nowej sytuacji po prostu zbankrutowały, może być szansą dla Europy na prawdziwą integrację i wspólną przyszłość. Szanse te widzę w powrocie do zasad formułowanych u zarania wspólnoty europejskiej, a tu kłaniają się raczej chadecy – Robert Schuman i Alcide De Gasperi, a nie ostatnio mocno promowany w Brukseli komunista Altiero Spinelli. Ale to kwestia wyborów europejskich, które już za rok.

Z Przemysławem Rudziem rozmawiał Krzysztof Wieczorek

Kategoria:
20221030_120105