Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Patriotyzm – Czy Polacy kochają swój kraj?

 

Przez wieki sytuacja była prosta, kwestie językowe ustawiały barierę między patriotyzmem, a zdradą stanu. Każdy, absolutnie każdy wiedział, co jest czym. Czasem zdarzały się oczywiście kwestie sporne, takie gdzie z różnic światopoglądowych czy ideologicznych wynikały problemy z oceną sytuacji geopolitycznej czy wyborem strategii polityki narodowej, ale nigdy, przenigdy te różnice nie mogły dotykać kwestii fundamentalnych. Można było się oczywiście spierać do białości, czy polską racją stanu jest ścisły związek z Napoleonem, czy może raczej z carem, ale nigdy nie można było przejść do porządku dziennego nad twierdzeniem, że niepodległość, suwerenność, polskość są przeżytkiem, niewartym krwi i zachodu marzeniem ściętej, pustej głowy.

A do tego dzisiaj przekonują nas ci, którzy za nasze pieniądze reprezentują nasz kraj na arenie międzynarodowej. Dramat i żal – jak mówi młodzież. Wstyd i poruta – jakby powiedzieli starsi obserwatorzy.

Problem w tym, że nawet prawicowi, patriotycznie dotychczas nastawieni myśliciele, teoretycy mający realny wpływ ma polską politykę międzynarodową zaczynają używać języka wątpliwości, języka rezygnacji.

Gdzie mamy szukać nadziei, gdy profesor Andrzej Zybertowicz, doradca prezydenta kraju, podczas kongresu Polska Wielki Projekt (sic!) mówi nie o dumie narodowej, nie o niepodległości, nie o budowaniu potęgi, ale o… współdzielonej suwerenności. Profesor oczywiście osłabia moc tej – dla wielu Polaków jasnej – obelgi faktem, że nawet Chiny i Stany Zjednoczone „istnieją w sytuacji współdzielonej suwerenności”, ale chwilę później wywiesza białą flagę twierdząc, że dla bezpieczeństwa (!) Polski należy „grać kartą ofiary” i „stosować projekcję siły”.

Projekcję, bo na zbudowanie realnej siły militarnej po prostu nam nikt nie pozwoli. Takie kraje, jak choćby Liban, mają powiedziane to wprost: pewnego rodzaju broni im mieć nie wolno. Nam tego nikt głośno nie powiedział, ale to niewiele zmienia, czego dowodem jest nie tylko polska flagowa korweta i projekt kupna tureckich dronów (w pakiecie z ichniejszymi serialami, jak sądzę?).

I jeśli słyszymy takie rzeczy z ust profesora postrzeganego przez prawą część sceny politycznej jako narodową ostoją myśli geopolitycznej, to co mamy myśleć o tych, którzy wprost sprzedają każdego dnia biało-czerwone sukno za garść koralików? Co mamy myśleć o tych, którzy z pogardą patrzą na polskie barwy widniejące przy ich nazwiskach w brukselskich czy warszawskich ławach poselskich? Jak mamy myśleć, skoro nie wolno nam dzisiaj nazywać niczego po imieniu?

Kiedy targowiczanie dobijali swoich zdradzieckich interesów większość świadomych obywateli nie miała złudzeń: to zdrada, zbrodnia, gwałt na narodowych marzeniach.

Jeszcze niedawno prawie połowa Polaków przyklaskiwała tym, którzy nawet nie sprzedawali Polski: rozdawali ją za darmo skamląc, by ktoś był łaskaw zabrać polskie cukrownie, fabryki, stocznie. Efekt jest taki, że dzisiaj jesteśmy kolonią farmaceutyczną, spożywczą, elektroniczną.

Kilkudziesięcioletni już drenaż mózgów i twardej technologii zaowocował tym, że zdrajcy i sprzedawczyki za unijne, ale i nasze – przelewane z Wiejskiej do obcych banków – pieniądze próbują pozbywać się tego, co jeszcze zostało: godności, prawdy historycznej, dumy narodowej.

I to, że polscy piłkarze nie klękają przed amerykańskimi i europejskimi wyrzutami sumienia, niczego nie zmienia. Prężenie wiotkich muskułów, kiedy idzie ławą dywizja czołgów, może na chwilę podnieść morale, ale na dłuższą metę nie ma najmniejszego znaczenia.

Trwa potężny napór globalnych koncernów i mocarstw na likwidację takich krajów i narodów, jak nasz – to, co profesor Zybertowicz nazywa delikatnie „współdzieloną suwerennością” jest po prostu „bezobjawową niepodległością” i albo sobie to wreszcie uświadomimy, albo się obudzimy w skansenach i gettach. Innej opcji nie ma, bo póki w Brukseli i Warszawie będą nas reprezentowali ludzie plujący na barwy narodowe, biało-czerwone korzenie soczyście tysiąc lat podlewane polską krwią, nie mamy szans na realną obronę tożsamości.

A niewiele nam już, oprócz tej mocno już pomiętej tożsamości, zostało. Brzydzą mnie ci, którzy uważają ją za coś wstydliwego, niepotrzebnego, za przeżytek, bo mają przed oczami społeczeństwa (bo przecież nie narody!) tworzące kraje związkowe Unii Europejskiej.

Od II wojny światowej powoli, a od lat 70. w przyspieszonym tempie, trwała tam akcja wynaradawiania, budowania kosmopolitycznego budyniu, który miał być niezdolny do zrobienia kolejnego piekła w klasycznym niemieckim stylu znanym z pierwszej połowy lat 40.

I to się udało, ale jakim kosztem? Kiedy ktoś pozbywa się wolności w imię bezpieczeństwa, zwykle traci jedno i drugie. Tak samo jest z niepodległością. I musimy o tym wciąż pamiętać.

 

Tekst spisany z nagranej rozmowy („Czy Polacy kochają swój kraj?”) z moim przyjacielem, znanym dziennikarzem, który życzył sobie, aby jego dane osobowe znane były wyłącznie redakcji dwutygodnika.

Aleksander Wiśniewski

Kategoria:
rozmowa12 gov pl