Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

17 stycznia minęło dwadzieścia lat od chwili śmierci Czesława Niemena – dla wielu bodaj najlepszego polskiego wokalisty i muzyka przełamującego style, dla innych – niezrozumiałego kolorowego cudaka, tworzącego „trudną” muzykę. Mimo, iż miał wielu fanów, to właśnie z taką etykietą przez lata zmagał się w powszechnym odbiorze. Tak pozostało do dziś, a stacje radiowe obecnie przypominają zaledwie cztery jego piosenki powstałe u schyłku lat sześćdziesiątych. Co o nim wiemy?

Czesław Wydrzycki był Polakiem urodzonym na Kresach. Pseudonim artystyczny Niemen, przybrany jesienią 1963 r. dopiero w połowie lat siedemdziesiątych stał się oficjalnie częścią jego nazwiska.

Przyszedł na świat 16 lutego 1939 roku w miejscowości Stare Wasiliszki, niedaleko Lidy, wpół drogi pomiędzy Grodnem a Wilnem, w dawnym województwie nowogródzkim. W lutym 1939 r. była to Polska. Po 17 września na mocy traktatu Ribbentrop – Mołotow Stare Wasiliszki znalazły się pod okupacją sowiecką.

Rodzinę Wydrzyckich jak wielu Polaków przeznaczono do wywózki na Syberię, jednak agresja Niemiec hitlerowskich na Rosję w 1941 roku pozwoliła im pozostać. Pod koniec okupacji niemieckiej, w wyniku akcji Armii Krajowej „Burza”, od kwietnia do czerwca 1944 r. ziemie te ponownie znalazły się pod administracją polską, by na mocy porozumień jałtańskich ostateczne trafić do Związku Radzieckiego.

I tak młody Czesław Wydrzycki dorastał, czerpiąc głównie z kultury polskiej – choć także rosyjskiej, ukraińskiej, białoruskiej, a nawet tatarskiej. Hołdem złożonym tej tradycji było nagranie w 1973 roku płyty „Russische Lieder” dla zachodnioniemieckiego oddziału CBS. Nagrał ją akompaniując sobie na gitarze i fortepianie oraz wielokrotnie nakładając swój głos, co stworzyło wielogłosowy chór, charakterystyczny dla jego późniejszych dokonań.

Przymusowa sowietyzacja, prześladowania byłych żołnierzy AK oraz ludności cywilnej, liczne prowokacje i widmo przymusowej służby wojskowej w Armii Czerwonej ciążące nad pełnoletnim Czesławem sprawiło, że w maju 1958 roku rodzina Wydrzyckich, podjęła decyzję o powrocie do Polski. Wymarzona Polska zaczęła się dla nich w punkcie repatriacyjnym w Białej Podlaskiej, później był obóz przejściowy w Drawsku.

Początki nie były łatwe. Dla Polaków byli przybyszami ze Wschodu, a w tym okresie nie były to dobre skojarzenia. Mimo to, nawet po latach i pierwszych sukcesach na Zachodzie Czesław czuł wielkie przywiązanie do Polski, jakkolwiek krytyka go tu nie rozpieszczała. Zawsze był skromnym człowiekiem, nigdy nie stwarzał niepotrzebnego dystansu, choć po filmie Marka Piwowskiego „Sukces”, gdzie na zamówienie władzy przedstawiono go w krzywym zwierciadle był nieufny, zwłaszcza w stosunku do dziennikarzy.

Trudno się temu dziwić, choćby przez wzgląd na słynną aferę z Radomska, gdzie w recenzji z koncertu miejscowy dziennikarz (zresztą nieobecny na tym występie) niesłusznie oskarżył go o nieobyczajne zachowanie. Sprawa odbiła się głośnym echem w całym kraju, ponieważ artykuł przedrukowała prasa centralna. Jej finał trafił do sądu, który uniewinnił Niemena od postawionych zarzutów (o tym jednak już nie napisano).

Im bardziej był uwielbiany przez fanów – tym bardziej zwalczały go władze, nie chcąc tolerować jego niezależności i wyglądu. Mimo złośliwości mediów publiczność miała własne zdanie. Na koncerty brakowało biletów. A kiedy przed występem Niemena w Sali Kongresowej 9 grudnia 1968 roku w studenckim piśmie „itd.” ukazał się napastliwy artykuł Zdzisława Kowalczyka – redakcja w odpowiedzi otrzymała tysiące listów od oburzonych wielbicieli artysty.

Trzeba też wspomnieć nieprawdziwe oskarżenie o kolaborację z władzami po wprowadzeniu stanu wojennego. 12 grudnia 1981 roku Niemen zakończył nagranie świątecznego programu telewizyjnego „A miłość największym jest darem”. Po nagraniu Barbara Pietkiewicz przeprowadziła z nim wywiad. Dzień później wprowadzono stan wojenny.

Niemen, przyłączając się do bojkotu mediów wycofał zgodę na jego emisję. Mimo to, 26 grudnia w Dzienniku Telewizyjnym wywiad pojawił się – przemontowany i okrojony, ze zdaniami wyrwanymi z kontekstu. Odniesienia do wiersza Norwida „Promethidion” można było zinterpretować jako zachętę do przerwania strajków i poparcie dla polityki WRON.

Świąteczny program również wyemitowano. Pojawiła się lawina nieuczciwych pomówień o kolaborację z władzą, zaś sam artysta przepłacił to stanem przedzawałowym. Kłamliwe stwierdzenia, dotyczące jakiegokolwiek oświadczenia w kwestii poparcia stanu wojennego, rzekomo składanego przez Niemena przełożyły się w rzeczywistości na protesty i pikiety organizowane przed jego planowanymi występami na Zachodzie.

Podczas koncertów w Chicago, w Sztokholmie i Berlinie obrzucano go inwektywami i plastikowymi butelkami. Sprawę ostatecznie wyjaśniło brukselskie Biuro Koordynacyjne „Solidarności”, które było oficjalną zagraniczną ekspozyturą Komisji Krajowej. Jego przedstawiciel Jerzy Milewski stwierdził, że związek „nie posiada żadnych informacji na temat rzekomej prokomunistycznej postawy politycznej Niemena”. Mimo to plotki okazały się na tyle trwałe, że do dziś można spotkać osoby, które w nie uwierzyły.

Krzysztof Wieczorek

 

krzysztof.wieczorek@wolnadroga.pl

Turcja to piękny kraj, leżący w Azji (Bliski Wschód), którego niewielka część z kilkunastomilionowym Stambułem znajduje się na terytorium Europy. Państwo tureckie jest laicką, demokratyczną republiką, co wynika z konstytucji. 98% (71.330.000) ludności tego kraju to wyznawcy Islamu. Tureckie siły zbrojne liczą 515 tysięcy żołnierzy. Pod względem liczebności są dziewiątą armią świata i drugą armią NATO.

Jedną z najbardziej rozwijających się gałęzi gospodarki jest turystyka skupiona głównie w kurortach nad morzami Egejskim i Śródziemnym. Stosunkowo niewiele osób zapuszcza się gdzieś głębiej w odległe tereny tego kraju. A jednak warto.

Ararat, to historyczna góra, najwyższa w Turcji, święta góra Ormian, na której osiadła Arka Noego, potężny wulkan o wysokości 5137 m. To nie jest góra, jakich jest wiele, jedna z wielu gór na horyzoncie, bo tu właściwie nic więcej nie ma. Dookoła gdzieś tam widać różne wzgórza, ale nie zwraca się na nie uwagi, bo Ararat króluje nad regionem.

Nie ma większej góry w promieniu setek kilometrów. Ararat (a właściwie Araraty, bo są dwa, Wielki i Mały) jest z innego wymiaru, z innej rzeczywistości.

Aby zdobyć Ararat ruszamy z miasta Dogubeyazit oddalonego o 15 km od góry. Później kilkugodzinny treking do pierwszego obozu na nocleg w namiotach (na wys. ok. 3.200 m.). Drugi dzień, to aklimatyzacja i przejście do drugiego obozu na wysokość ok. 4.100 m. i powrót na noc.

Trzeci dzień, to podejście znaną nam już z poprzedniego dnia drogą do drugiego obozu i tam krótki nocleg w namiocie. O północy pobudka, a o godz. 01.00 w nocy w czołówkach ruszamy ok. 1.100 m. w górę. Ostatnie 400 metrów idziemy w rakach po śnieżno lodowej skorupie. Ok. godz. 06.45 w pięknej pogodzie wchodzimy na szczyt Araratu.

Ale to nie jest koniec. Z tej góry trzeba jeszcze bezpiecznie zejść. Aby wrócić do drugiego obozu należy założyć ok. 4 godz. zejścia w większości po wyjątkowo uciążliwych kamienistych stopniach. Spośród 16-osobowego zespołu, 4 osoby nie weszły na górę. To pokazuje, że Ararat jest trudną górą i nie jest dla każdego.

Ararat robi ogromne wrażenie. Patrzysz na tę górę i czujesz respekt i ciekawość. Przyglądasz się jej z podziwem. Piękna, milcząca. Nie ukryjesz się przed nią, zobaczy Cię wszędzie, nawet kiedy wrócisz do domu będziesz o niej myśleć i będziesz chciał wrócić, żeby zobaczyć go jeszcze raz.

Ararat dzisiaj nie jest w granicach Armenii. Jednak, jest idealnie widoczny z jej stolicy, Erywania. Każdy z Ormian, chciałby chociaż raz w życiu stanąć na Araracie. To dla nich pielgrzymka. Ale co z tego, że od Erywania dzieli go zaledwie 40 km? Granice z Turcją są zamknięte. Do tego oficjalnie Ormianie nie mają wstępu na szczyt.

„Ale Bóg, pamiętając o Noem, o wszystkich istotach żywych i o wszystkich zwierzętach, które z nim były w arce, sprawił, że powiał wiatr nad całą ziemią i wody zaczęły opadać. Zamknęły się bowiem zbiorniki Wielkiej Otchłani tak, że deszcz przestał padać z nieba. Wody ustępowały z ziemi powoli, lecz nieustannie, i po upływie stu pięćdziesięciu dni się obniżyły. Miesiąca siódmego, siedemnastego dnia miesiąca arka osiadła na górach Ararat.” [Rdz 8, 1-4]

Iran to piękny i wielki kraj pełen niewyobrażalnych kontrastów i różnorodności położony w Azji. Ma niesłychanie bogatą historię (dawniej Persja), w której miało miejsce wiele kluczowych wydarzeń, które rzutowały nie tylko na jego byt, ale także na jego mocarstwowość w całym regionie. Ostatnim takim wydarzeniem była rewolucja islamska w 1979 r. Iran stał się islamską republiką, w której obowiązuje prawo szariatu (koraniczne).

Co to oznacza? W praktyce dla każdego w tym europejczyka to np. zakaz chodzenia w krótkich spodenkach, a dla kobiet obowiązkowe zakrywanie ramion i włosów chustkami (hidżab). Oficjalną religią Iranu jest islam szyicki, który wyznaje 98,5% ludności tego kraju (81.617.000). Odejście od islamu jest karane śmiercią. W kraju praktycznie wszystkie obszary życia społecznego są kontrolowane przez policję religijną.

Teheran jest stolicą i największym miastem Iranu (jako metropolia ok. 15 mln mieszkańców). Jest miastem, niezwykłym, które na każdym robi wrażenie, nowoczesnym, bardzo zatłoczonym z kiepską przejrzystością powietrza (ciągły smog). Właśnie stąd przy dobrej widoczności (wcześnie rano) widać dominujący nad całym regionem Damavand oddalony ok. 70 km od stolicy.

Damavand (ostatni król Persji) jest najwyższym szczytem Iranu (5.610 m.) i najwyższym wulkanem Azji, zaliczanym do Korony Ziemi Wulkanów. Wybitnie góruje w swoim paśmie, w którym drugi szczyt jest o prawie tysiąc metrów niższy. Góra jest wyjątkowo piękna robiąca ogromne wrażenie swoją wybitnością i dużym nachyleniem stoków.

Chcąc zdobyć Damavand ruszamy z Teheranu, aby po ok. 3 godz. dotrzeć na nocleg do schroniska. Stąd na drugi dzień jedziemy samochodami terenowymi na wysokość ok. 3.200 m. i dalej ruszamy idąc do bazy namiotowej na wys. ok. 4.200 m. Tam po noclegu wyruszamy o 2 godz. w nocy na atak szczytowy, w zimnie i mocnym wietrze. O godz. 09.45 wchodzimy na szczyt, który zasłany jest chmurami rozrywanymi co chwilę przez przenikliwy wiatr. Do tego jeszcze temperatura ok. 12 stopni poniżej zera.

Wierzchołek jest specyficzny, rozłożysty o podłożu skały białej z domieszką koloru żółtego. Idziemy po siarce, którą „pachnie” kopuła szczytowa, gdyż ten wulkan „żyje” ukazując liczne dymiące wyziewy ze skał.

Zejście do bazy namiotowej zajmuje ok. 4 godz. I znów okazało się, że spośród 8 osób, które wyszły aby zdobyć górę, jedna musiała po kilku godzinach zawrócić.

Góry uczą pokory, odpowiedzialnych decyzji, bezwzględnie weryfikują nasz organizm, szczególnie gdy ograniczony jest dopływ tlenu do mózgu, a na wysokościach przekraczających 5 tys. m. właśnie tak jest.

Na obydwu opisywanych, wybitnych pięciotysięcznikach załopotała flaga NSZZ „Solidarność”.

Opr. Henryk Sikora

Rozmowa z zastępcą przewodniczącego Sekcji Zawodowej Infrastruktury Kolejowej NSZZ „Solidarność”, Zdzisławem Jasińskim

 

„Wolna Droga”: W marcu br. jako przedstawiciel Krajowej Sekcji Kolejarzy NSZZ „Solidarność” brałeś udział w zorganizowanym w Atenach przez Europejską Federację Pracowników Transportu (ETF) seminarium na temat Korytarzy Transeuropejskiej Sieci Transportowej (TEN-T). Jakie wnioski, a może korzyści dla polskich kolei wyniosłeś z seminarium?

Zdzisław Jasiński: W Polsce sieć TEN-T liczy w przybliżeniu 7.909 km istniejących linii kolejowych, przy czym: sieć bazowa: 4.815 km, sieć bazowa towarowa: 1.840 km, sieć bazowa pasażerska: 714 km, sieć bazowa pasażerska i towarowa: 2.261 km, sieć kompleksowa: 3.093 km. W ramach już zrealizowanych i aktualnie prowadzonych prac inwestycyjnych przewiduje się dostosowanie do wymogów TEN-T ok 2.200 km linii klejowych, w perspektywie do 2.027 kolejne 2.600 km. 

14 grudnia 2021 r. Komisja Europejska opublikowała oficjalny projekt nowego rozporządzenia TEN-T. Kluczowe propozycje: wprowadzenie rozszerzonej sieci bazowej i europejskich korytarzy transportowych (łączących dotychczasowe korytarze TEN-T i RFC); nowe terminy realizacji TEN-T (trzy terminy: 2030 dla sieci bazowej, 2040 dla rozszerzonej sieci bazowej i 2050 dla sieci kompleksowej); nowe parametry techniczne (w tym profil/kod P400 – odpowiadający skrajni GC, radiowy ERTMS, obsługa pociągów o długości 740 m); nowe parametry operacyjne (dominująca prędkość dla ruchu pas. 160 km/h a dla ruchu tow. 100 km/h; maks. czas przebywania poc. towarowych na granicy 25min.; co najmniej 90% transgranicznych pociągów towarowych przyjeżdża na czas lub ma opóźnienie poniżej 30 minut z odpowiedzialnością scedowaną na zarządcę); wycofanie systemów klasy B podsystemu sterowanie; nowy korytarz przebiegający przez Polskę: Morze Bałtyckie – Morze Czarne/Egejskie.

W lipcu 2022 r. Komisja Europejska opublikowała modyfikację projektu rewizji TEN-T w związku z agresją Rosji na Ukrainę. Dodatkowe propozycje: rozszerzenie czterech Europejskich Korytarzy Transportowych na Ukrainę i Republikę Mołdawii, w szczególności rozszerzenie Korytarza Morze Północne-Bałtyk przez Lwów i Kijów do Mariupola, przedłużenie Korytarza Bałtyk – Morze Czarne/Egejskie do Odessy przez Lwów i Kiszyniów oraz rozszerzenie korytarzy Bałtyk – Adriatyk i Ren – Dunaj do Lwowa; uwzględnienie wymogu rozwoju i budowy wszystkich nowych linii kolejowych TEN-T zgodnie z europejską normą dot. szerokości toru (1435 mm).

Korzyści dla polskich kolei, to kompleksowa modernizacja linii kolejowych, najwyższe standardy bezpieczeństwa ruchu kolejowego, pomoc finansowa na realizacje zadań m.in. z funduszu spójności, nowe możliwości rozwoju w ruchu międzynarodowym. Ale są również zagrożenia a to m.in. modernizacja systemów sterowania ruchem kolejowym spowoduje konieczność zmian w strukturze zatrudnienia. I o tych szansach oraz zagrożeniach rozmawialiśmy w Atenach.

Czy jako pomysłodawca i główny współtwórca znanego już w Polsce corocznego Wyścigu Drezyn Ręcznych w Wieruszowie, korzystając z obecności kolegów kolejarzy z innych krajów UE przedstawiłeś im historię wydarzenia, a może także zaprosiłeś do wzięcia udziału ekip w zawodach?

Działalność związkowa, to przede wszystkim praca w obronie miejsc i poprawy warunków pracy, ale ważna jest również budowa wspólnoty, rekreacja sport i wspólne spędzanie czasu wolnego. W zamyśle taką imprezą sportowo-integracyjną są wyścigi drezyn. Wieści o naszej imprezie rozeszły się po całej Polsce, w zeszłym roku gościliśmy przedstawiciela ETF (Europejskiej Federacji Transportowców) Josefa Maurera, który rozpropagował naszą imprezę również w Europie.

Czy możemy się spodziewać, iż najbliższe Mistrzostwa, to będą już Międzynarodowe Mistrzostwa Polski w Wyścigu Drezyn Ręcznych?

17 czerwca br. odbędą się VII Mistrzostwa Polski w wyścigach Drezyn Ręcznych Wieruszów 2023 z udziałem drużyn zagranicznych (na tę chwilę mamy zgłoszone 5 ekip zagranicznych, w tym 3 męskie i 2 damskie). Przygotowujemy również atrakcje dla dzieci, przejazdy specjalnymi pociągami, zabawy i występy artystów, catering. Mamy nadzieję, że wspólnie w ramach sportowej rywalizacji będziemy budować dobre relacje z koleżankami i kolegami z Europy. A czas, który spędzą w Polsce będą dobrze wspominać.

W maju przypada termin wyborów do władz Krajowej Sekcji Kolejarzy NSZZ „Solidarność”. Zatem dwa pytania do Ciebie jako członka Prezydium Rady KSK „Solidarność”. Jak oceniasz kończącą się kadencję pod względem sukcesów, ale także porażek KSK „Solidarność”? I drugie pytanie: będziesz kandydował do władz KSK „Solidarność” nowej kadencji?

KSK „Solidarność” zajmowała się koordynacją prac sekcji zawodowych, organizacją ogólnopolskich uroczystości patriotycznych o randze państwowej w Lublinie, Szymankowie, Wrocławiu. Współorganizowała pielgrzymki kolejarzy na Jasną Górę, do Krakowa Łagiewnik. 

Jeśli chodzi o sukcesy, to mając na uwadze, że sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą, możemy zapisać swoją cegiełkę w odkupieniu PKP Energetyki od CVC Capital Partners przez PGE. Mam nadzieję, że uda się osiągnąć porozumienie pomiędzy PKP S.A. i PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. w sprawie uratowania pracowników i potencjału spółki PKP TELKOL i jej dalszego rozwoju gwarantującemu pracę zatrudnionym tam pracownikom. Podwyżki wynagrodzeń pewnie nie wszędzie i wszystkich satysfakcjonują, ale kierunek jest dobry, gonimy najlepszych, a nie pozostajemy w tyle. 

Jeśli chodzi o porażki, to pewnie można to było zrobić: lepiej, szybciej i efektywniej. Najważniejsze jednak abyśmy byli razem, wspólnie rozwiązywali problemy i wypracowywali rozwiązania najlepsze dla naszych członków.

Jakiś czas temu (dokładnie dwie kadencje) zdecydowałem się na pracę w związku w Sekcji Zawodowej Infrastruktury Kolejowej, Krajowej Sekcji Kolejarzy i w Sekretariacie Transportowców. Pozostaję do dyspozycji i zgłaszam chęć do kontynuowania tej pracy. Czy jednak tak się stanie, pozostawiam to do oceny i decyzji delegatów na wyborach.

Magazyn „Wolna Droga” jest pismem Krajowej Sekcji Kolejarzy NSZZ „Solidarność”. Czego oczekiwałbyś od naszych dziennikarzy? 

W dzisiejszych czasach dużym sukcesem jest, że „Wolna Droga” istnieje w Internecie i w formie papierowej. To jest zasługa wszystkich tych, którzy ją tworzą. Dziennikarze powinni być zawsze tam, gdzie dzieją się rzeczy ważne dla pracowników, powinni przekazywać i relacjonować te wydarzenia. Ale również pokazywać problemy i wskazywać zadania do rozwiązania dla działaczy związkowych. Gdzie trzeba skrytykować, żądać wyjaśnień, ale dobre działania i rozwiązania, pokazywać i stawiać za przykład, że można. 

I przede wszystkim łączyć nie dzielić. Mimo upływu lat słowa wypowiedziane w 1987 roku w Lublinie przez Św. Jana Pawła II są aktualne zwłaszcza w Lublinie, ale i w całym kraju. Bądźmy razem, pozostańmy razem, a dobro pracowników niech będzie wyznacznikiem wszystkich naszych działań.

Pytania zadawał Aleksander Wiśniewski

aleksander.wisniewski@wolnadroga.pl

Od Redakcji:

Zdzisław Jasiński jest wiceprzewodniczącym Sekcji Zawodowej Infrastruktury Kolejowej NSZZ „Solidarność”, członkiem Prezydium Rady KSK „Solidarność”, Skarbnikiem Krajowego Sekretariatu Transportowców NSZZ „Solidarność”, koordynatorem i organizatorem corocznych Mistrzostw Polski w Wyścigu Drezyn Ręcznych.

Część mediów regularnie publikuje materiały dotyczące kościoła katolickiego. Opinia publiczna skoncentrowała się ostatnio na zarzutach obyczajowych stawianych kardynałowi Adamowi Sapiesze, a przede wszystkim – na informacjach, że są „twarde dowody”, iż Jan Paweł II wiedział i okazywał miłosierdzie pedofilom jeszcze jako kardynał – metropolita krakowski. Ale książka Ekke Overbeeka i reportaż Marcina Gutowskiego są częścią większej kampanii, malującej kościół wyłącznie czarną barwą. Media donoszą, że spowiednicy wspierali kobietę żyjącą z księdzem, iż inny ksiądz został ojcem i wówczas porzucił matkę swego syna, z którą wcześniej żył „na kocią łapę”, o pijaństwie i zakłamaniu w seminariach, o interesowności i bezideowości proboszczy itd. 

Publikacje łatwej do wyodrębnienia grupy mediów, wyłącznie krytycznych wobec kościoła, są tak jednostronne, że mogą sprawiać wrażenie zorganizowanej kampanii. Chcę namówić PT Czytelników do rozważenia wraz ze mną ustrojowych uwarunkowań tej kampanii. 

Mój stosunek do kościoła katolickiego uważam za przeciętny, typowy w Polsce i w mojej generacji. Wychowani w tradycji katolickiej, jesteśmy do niej przywiązani, katolikami się czujemy, choć z pełną świadomością niedoskonałości zwłaszcza w zakresie tzw. praktyki. Polskiej naturze obce są silne emocje, z tradycyjną tolerancją podchodzimy więc w większości do wyznawców innych konfesji oraz do osób określających się jako niewierzące (nie piszę wprost o stosunku do osób niewierzących, bowiem byłoby to nieprecyzyjne – są to ludzie, którzy też wierzą, tyle że wierzą w inne źródła bytu, niż wola Najwyższego). 

Z zaskoczeniem my, przeciętni katolicy, przyjmujemy emocjonalne, nie tylko niechętne, ale i nienawistne ataki na naszą religię i kościół. Nie znajdują one odpowiednika w naszym stosunku do osób inaczej myślących czy wierzących. Nie ma tu proporcji.

Pewnie też dlatego książka Ekke Overbeeka i reportaż Marcina Gutowskiego wywołały wyjątkowo silną reakcję, z uchwałą Sejmu z 9 marca 2023 r. w sprawie obrony dobrego imienia św. Jana Pawła II na czele. Uchwała jest aktem politycznym, zainspirowanym wspomnianymi dwiema publikacjami, lecz w istocie dotyka szerszego problemu, jakim jest system wartości stanowiący fundament (spoiwo) społeczeństwa i dążenie do jego zmiany. Nie chodzi tylko o dobre imię papieża. 

Uchwała, będąc wyrazem emocji i poglądów większości parlamentarnej, oczywiście nie przesądza o prawdzie. W tym zakresie cenniejsze są wypowiedzi zawodowych historyków (m.in. prof. Jana Żaryna, prof. Pawła Skibińskiego) wskazujących na niedostatki warsztatowe obu dziennikarzy, autorów książki i reportażu. Z tych wypowiedzi zawodowych znawców nie tak odległej, ale tak różnej epoki wynika, że dziennikarze nie potrafili dotrzeć do prawdy, a konkluzje zawarte w książce i filmie nie wynikają z prezentowanego materiału. Wbrew temu, co autorytatywnie twierdzą Gutowski i Overbeek, nie udowodnili oni, iż kardynał krakowski ks. Karol Wojtyła tuszował przypadki pedofilii i krył ich sprawców, pozwalając im uniknąć sprawiedliwości. Nie dowiedli, że nie pochylał się nad losem ofiar i nie próbował dojść prawdy, a lekceważył docierające doń doniesienia o przestępstwach podległych mu duchownych.

Obie publikacje są przede wszystkim anachroniczne. Ze świadectw epoki wynika, że pięćdziesiąt lat temu różnorodne ataki na duchowieństwo parafialne były codziennością i biskupi nie mieli narzędzi ani czasu, by weryfikować prawdziwość lawiny mniej lub bardziej prawdopodobnych, często preparowanych oskarżeń. Kościoły i kurie były oblężonymi twierdzami. Postulat pochylenia się nad każdą potencjalną ofiarą był w tamtych okolicznościach nie do spełnienia. 

Nie wierzę w prawdziwość oskarżeń Gutowskiego i Overbeeka, bo nikt mnie do tych oskarżeń nie przekonał obiektywnymi argumentami. Wierzę natomiast w słuszność tradycyjnych zasad prawa karnego, iż wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego, korzystającego przy tym z domniemania niewinności. Gutowski i Overbeek, jako dziennikarze śledczy niewątpliwie znają te zasady, lecz tu ich nie stosują. Ponieważ oskarżeni nie żyją, nie można poznać ich stanowiska, co jest fundamentem naszej, europejskiej tradycji ujętej w zasadzie: „audiatur et altera pars” („wysłuchaj drugiej strony”). Naturalne i wpisane w polską naturę jest opowiadanie się po stronie tych, którzy nie mogą się bronić, a oskarżeni w tej sprawie nie mogą się bronić, bo nie żyją.

W tej sprawie dodatkowym problemem jest czas; świadectwa tych, którzy są jeszcze z nami mogą budzić naturalne wątpliwości ze względu na upływ lat. Nawet w odniesieniu do wydarzeń sprzed tygodnia czy dwóch relacje świadków mogą się różnić, a tu minęło pół wieku… 

Nie wierzę w oskarżenia również dlatego, że wiem, jak łatwo jest manipulować prawdą. Wiem, jak łatwo jest obrzucić błotem i jeszcze łatwiej znaleźć chętnych do tego, by prawdziwość kalumnii potwierdzili; sądzę, że nikt, kto sam doświadczył takich praktyk, wierzyć na słowo nie powinien. Tu pozwólcie mi pójść śladem świętego Tomasza…

Prawdopodobnie sytuacja zmusi do podjęcia profesjonalnych badań przeszłości. Powstanie wspólna komisja duchownych, historyków i dziennikarzy, która spróbuje zweryfikować rewelacje obu panów. Trzeba się liczyć z tym, że prace tej komisji nie przyniosą konkretnych efektów. Jeśli nie uda się znaleźć potwierdzenia zarzutów sformułowanych przez Gutowskiego i Overbeeka, to tym bardziej nie uda się udowodnić, że kardynał nie popełnił błędów – a to z tej prostej przyczyny, że dowód negatywny (iż czegoś nie było) nie jest możliwy do przeprowadzenia. Ale granat i tak już wpadł do szamba i wybuchł… i wszyscy jesteśmy niestety obryzgani. 

Nie wykluczajmy zadawania pytań, poszukiwań i badań. Obaj kardynałowie – późniejszy papież i książę – byli postaciami historycznymi i w tych okolicznościach, wiele lat po ich śmierci, zasada „o zmarłych dobrze albo wcale” nie ma zastosowania. Tylko prawda jest ciekawa i prawdy wolno i należy dochodzić. Ale zarzuty mediów nie zostały uprawdopodobnione; wiele wskazuje na to, że są gołosłowne i przedwczesne. I nie zachowano proporcji…

Podam przykład. Wiemy, jak podejmowane są decyzje w każdej administracji. Jak skomplikowane są procedury, tryb rozstrzygania, obieg informacji. To nie jest tak, że biskup wie o wszystkim, co dzieje się w diecezji, wojewoda – w województwie, a starosta – w powiecie. Dlatego, by rozstrzygać o odpowiedzialności, bada się wszystkie elementy. Istnieją zasady ustalania prawdy. Mówią o nich historycy i sędziowie. Ustalenie prawdy wymaga konfrontacji różnych źródeł, ciągłego negowania i weryfikowania rozumowania. Ktoś, kto zmierza do prawdy, winien co chwilę zadawać sobie pytanie – a co, jeśli się mylę? Jak przekonam siebie i innych, że tak, jak myślę, rzeczywiście było?

Z całym szacunkiem i dla panów redaktorów, i dla anonimowych ofiar (?), ukrywających swoje twarze i nazwiska w filmie Gutowskiego; dlaczego mamy wierzyć im, a nie wierzyć w czystość działań mężów stanu, patriotów, na których skierowane były wszystkie oczy przez dziesiątki lat? I tylko kilka wątpliwych doniesień złamanych duchownych, których nawet SB nie traktowała poważnie?

W poszukiwaniu prawdy wolno i należy kwestionować każde oświadczenie. Mamy prawo zapytać, jak można było czekać pół wieku z ujawnieniem swojej krzywdy, czekać na pojawienie się dziennikarzy śledczych i dopiero wówczas się otworzyć? W żadnym sądzie nagle pojawiający się świadek nie budzi bezwzględnego zaufania. 

Wydaje się, że dziś sytuacja jest jasna; Gutowski i Overbeek sformułowali poważne oskarżenia i zdaniem wielu specjalistów – nieporadnie, nieskutecznie próbowali ich dowieść. Skąd się wzięły te wstydliwe błędy? Obawiam się, że gdyby wyłącznie dążyli do prawdy, do udowodnienia oskarżeń, reportaż i książka nie ukazałaby się obecnie, w tak niedoskonałych postaciach, a może i nigdy nie ujrzałyby światła dziennego… Ale też rozumiem ten mechanizm, iż dziennikarz przywiązuje się do swojej wizji i od pewnego momentu może już nie dostrzegać faktów, które ją falsyfikują. 

Overbeek opowiada się za zmianami patrona szkół, noszących dziś imię Jana Pawła II, za zmianą generalnej oceny jego postaci, postawy, pontyfikatu. Ma więc poczucie misji, sprawczości. Czy uważa się za przedstawiciela nowoczesnej, zachodniej Europy, który pojawił się tu, na krańcu cywilizowanego świata, by zmienić jego oblicze? Nie wiem, może. Pomijam już kwestię tego, czy taka, postulowana, radykalna reakcja w postaci odebrania patronatów byłaby racjonalna nawet wówczas, gdyby zarzuty się potwierdziły. Ostatecznie wiemy dziś sporo o błędach i uchybieniach pierwszego marszałka Polski i jego pomniki stoją niezagrożone…

Przyjęcie, że autorzy publikacji skierowanych przeciwko kościołowi katolickiemu w Polsce mają poczucie misji i chcą dokonać cywilizacyjnej zmiany, nie jest zarzutem nagannego zachowania kierowanym pod ich adresem. Każdy ma prawo do swoich poglądów, nawet jeśli są inne, niż moje. Co najwyżej ich działanie mogę uznać za błąd – jeśli nie prowadzi do ustalenia prawdy – i zarzucić im posługiwanie się środkami warsztatowo i moralnie wątpliwymi – także w świetle zasad przez nich uznawanych. 

Przyjmijmy, że ta akcja jest motywowana poczuciem misji. Może prowadzący ją ludzie są przekonani, że chrześcijański system wartości jest gorsetem krępującym społeczeństwo i należy go skruszyć. Może wierzą, że walka z kościołem jest walką narodowo-wyzwoleńczą. Walką, która uzasadnia także sięganie po środki podstępne. Cóż, nawet Jan Zagłoba stosował podstępy… Ale co mogą zaproponować w zamian chrześcijańskiego systemu wartości? 

Można oczywiście traktować dziesięć przykazań jako owoc mitu o kamiennych tablicach zniesionych przez Mojżesza z góry Synaj. Warto jednak dostrzec ich znaczenie jako racjonalnych zasad organizacji społeczeństwa, uwzględniających ludzką naturę. Laicyzujące się społeczeństwo opiera się wciąż na tych zasadach, które kształtowały się przez pokolenia. Wiemy, bo widzieliśmy za wschodnią granicą, do czego prowadziła próba diametralnej przebudowy systemu wartości, dokonywana pod szczytnymi, szlachetnymi hasłami dobra człowieka. My tu, w Polsce, może nie odczuliśmy w PRL aż tak silnie skutków rewolucji socjalistycznej. W naszym „najweselszym baraku” wielu pomysłów nie wprowadzono, wiele też się zwyczajnie nie przyjęło; także dzięki istnieniu silnie działających reguł i poglądów ukształtowanych przez katolicyzm, które rozumieli i podzielali w znacznej części także ci, którzy sprawowali wówczas władzę. Ale np. w Rosji w czasie rewolucji październikowej życie ludzkie straciło całkowicie wartość i zlekceważono naturalne potrzeby człowieka. Okazało się, że ta rewolucyjna zmiana nie dała wolności, a odbierała człowieczeństwo. Szczęśliwie Rosjanie zawrócili z tej drogi i zaczęli odbudowywać cerkwie.

Intencje reformatorów nie są dla mnie czytelne. Bo też co może się nie podobać w dziesięciu przykazaniach? Nie zabijaj? Nie kradnij? Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu? Będziemy się czuć bezpiecznie, gdy te zasady przestaną obowiązywać? Najgorsze, co mogłoby spotkać pionierów „nowego, wspaniałego świata”, to spełnienie ich marzeń i rezygnacja z podstaw naszej, chrześcijańskiej cywilizacji, w tym odstąpienie od tolerancji dla mniejszości, szanowania ich praw i wolności.

Trudno też przecenić rolę kościoła w odniesieniu do polskiej tożsamości narodowej. W niektórych miejscach na Wschodzie nadal trwa stereotyp: Polak – katolik. Nie oznacza to odrzucenia rodaków innego wyznania. Oznacza tylko, że ludzie w znacznej części się identyfikowali poprzez wyznanie. Jeśli zerwiemy tę tradycję, coś z naszej polskości utracimy. Wszyscy, także ateiści. 

Nie oceniam intencji tych, którzy biorą udział w działaniach medialnych skierowanych przeciwko chrześcijańskiej tradycji w Polsce. Nie jestem stróżem ich sumień. Wiem tylko, że w swoim zacietrzewieniu obiektywnie szkodzą nam wszystkim, także sobie, bo niszczą istotną część łączącego nas spoiwa, uderzając w zasady, organizujące życie społeczne.

Piotr Świątecki

piotr.swiątecki@wolnadroga.pl

Jesteśmy przedmurzem Europy, a to od wieków stanowiło zarówno ogromną szansę, jak i koszmarne zagrożenie dla naszego bytu gospodarczego, politycznego, kulturowego i każdego innego. Strefa zgniotu bywa też strefą erupcji i dobrze byłoby, gdybyśmy nie przegapili krytycznego momentu, kiedy można przez chwilę potraktować naciskający beton jak trampolinę. 

Zazwyczaj bywaliśmy pchani jak taran, albo na wschód, albo na zachód. Jedni i drudzy traktowali nas jak pole bitwy, dosłownej i finansowej, jak pole niczyje. Pchali nas jedni na drugich obiecując gruszki na wierzbie, a my zwykle mieliśmy do wyboru tylko to, do kogo ustawić się przodem, a do kogo tyłem. Jeśli w ogóle mieliśmy jakiś wybór, bo to wcale nie było takie oczywiste. 

Bywały jednak w historii momenty, kiedy zdobywaliśmy się na samodzielność, kiedy przewracaliśmy stolik i dyktowaliśmy tej części świata swoje zasady. Przyznajmy, że zdarzało się tak sporadycznie i nigdy nie trwało to długo. 

A teraz? Znów jesteśmy przepychani, ale o dziwo od kilku lat – zaskakujące, ale ten okres zbiega się w czasie z rządami jednej opcji politycznej – obie strony wydają się być zaskoczone naszą samodzielnością. Ani Wschód nie traktuje nas jak oręża Zachodu, ani Zachód nie widzi w nas narzędzia Wschodu. Ma to różne konsekwencje, a jedną z nich jest zbudowany rurociąg łączący Rosję z Niemcami, który kompletnie pominął nasze zdanie, nasze interesy i dobitnie pokazał nam, że niewiele mamy do powiedzenia w świecie naprawdę poważnych interesów. 

Nasi sąsiedzi próbowali od pewnego czasu „kupować” nas świecidełkami. Mają ku temu dość komfortową sytuację, bo pod względem gospodarczym jesteśmy obiektywnie patrząc skolonizowani przez Niemców, a patrząc na bezpieczeństwo energetyczne przez Rosjan. Mogą więc robić co chcą. Mogą nas próbować karcić rękami Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i poniżać brakiem dostępu do wraku samolotu, w którym zginęła elita polskiego narodu. Mogą i robią to. 

Szlag mnie trafia, jak widzę te naprawdę tanie zagrywki przyjaciół ze wschodu, którzy wykorzystując naiwność, brak znajomości realiów i po prostu desperację mieszkańców Bliskiego Wschodu testują naszą wyporność, nie tyle w zakresie bezpośredniego bezpieczeństwa granicy Unii Europejskiej, co bardziej odporność na medialne ataki zwolenników całkowitego otwarcia Europy na przybyszów skądkolwiek. Nie chodzi tu bynajmniej o żadne prawa człowieka, bo kiedy jest konkretny wybór między prawami do życia w bezpieczeństwa Polaka, a prawem do migracji człowieka bez narodowości i bez żadnej weryfikowalnej tożsamości, to polski rząd ma obowiązek twardo opowiadać się za bezpieczeństwem własnych obywateli. 

Media mimo wszystko nie rzuciły się na Polskę tak bardzo, jak na to liczył Wschód. Chodzi o media nie tyle polskojęzyczne, co szerzej – europejskie i globalne. Zbyt grubymi nićmi szyta jest ta afera. Ale co się przykleiło, to na jakiś czas zostanie na Polsce, Polakach i polskim rządzie. 

Zachód tymczasem prze z drugiej strony. Z szaleńczą zawziętością uderza w finanse, rzekomo związane w jakiś sposób to z Czechami, to z sądami. Obłędna retoryka, która pozwala Niemcom na rozwój energetyki węglowej, a nam równocześnie ogranicza możliwość budowy elektrowni atomowej i nakazuje zamykanie kopalni węgla, pokazuje, że naprawdę nie chodzi wcale o żadne środowisko. To po prostu pretekst do ataku na Polskę. 

Podobnie jak sprawa sądów, które w naszym kraju działają sprawnie niczym państwowa stomatologia, czyli de facto nie działają wcale. Kto miał nieprzyjemność załatwiania czegokolwiek u polskiej Temidy, ten wie o czym piszę i co mają na myśli emeryci skandujący „wolne sądy”…

Skoordynowana akcja Wschodu i Zachodu polegająca na atakowaniu, podszczypywaniu, obrażaniu i szkalowaniu Polski nie jest przypadkowa. Ma jakiś konkretny ośrodek decyzyjny, konkretny cel, konkretny scenariusz. 

Na razie radzimy sobie doskonale, pokazując stanowczość, a jak trzeba to i środkowy palec. Nie może to jednak trwać w nieskończoność, bo przecież oprócz dwóch taranów z zewnątrz mamy jeszcze w środku różne „szatany” chcące nas wzajemnie poróżnić, zdusić morale i sprawić, żebyśmy byli bardziej skłonni do wywieszenia białej flagi. Robi się to rękami „pewnych” mediów, ustami „pewnych” celebrytów, a nawet filmami, o których mówi się, że mają ogromne szanse na Oskara. Bo wszystko, co uderza w naszą dumę, w prawdę historyczną o naszym bohaterstwie, jest ogromnie mile widziane i na Zachodzie, i na Wschodzie. 

A my mamy szansę jedną na milion: wykorzystać parcie potężnych niczym płyty tektoniczne sił Wschodu i Zachodu. Bo naród nasz jak lawa…

Marian Rajewski

Młodzi ludzie przez kilka godzin mogli poznać smak świata, który pamiętają ich rodzice. Świata bez Facebooka, Instagrama, Messengera. Sześć godzin detoksu od serwisów Marka Zuckerberga moim zdaniem zmieniło świat na zawsze, bo zobaczyliśmy, że niemożliwe jest… realne. 

To, co zbudował Mark Zukerberg, musi budzić respekt. Facet jest mistrzem. Mistrzem zła. O skali, o rozmachu tej wieży Babel niech świadczy informacja, że kiedy kilka dni temu pojawiły się problemy techniczne, Mark Zuckerberg w ciągu kilku godzin zbiedniał o… siedem miliardów dolarów. MILIARDÓW DOLARÓW. 

Robi wrażenie? Na nim pewnie nie, bo jego majątek netto szacuje się na prawie 123 miliardy dolarów. To nie są pieniądze, które można sobie wyobrazić. 

Kolos na glinianych nogach, jak wszystkie dotcomy? Niekoniecznie. Facet zbudował globalny monopol, który realnie wpływa na wszystko, od światowej gospodarki do wyborów w poszczególnych państwach. Mało tego: stworzone przez niego narzędzia służą do globalnej inżynierii etycznej, moralnej, kulturowej, technologicznej i każdej innej. 

A teraz cała ta misterna konstrukcja zachwiała się, bo w ciągu kilku godzin najpopularniejsze adresy nie odpowiadały na coraz bardziej rozpaczliwe próby podejmowane przez niezliczone masy użytkowników nagle, bez ostrzeżenia odciętych od swoich dopalaczy. 

Nie przesadzam: miliony Polaków przestały mieć co robić w ten piękny wieczór. Dosłownie. Wcześniej na Facebooku można było spotkać 18 milionów Polaków. Masa. Armia. Każdy z nich codziennie zostawiał średnio jednego lajka, czyli reagował, współtworzył, był i czuł się ważny, nawet wtedy, kiedy cała aktywność sprowadzała się do szerzenia zła i nienawiści, czyli popularnego dzisiaj hejtu. Do tego dołóżmy ponad dziewięć milionów użytkowników Instagrama, gdzie średnia wieku jest nieco niższa. A potem doliczmy miliony użytkowników WhatsAppa. I na dodatek masę użytkowników komunikatora Messenger. 

Można oczywiście żartować z tych, którzy nagle zostali bez kontaktu z bliskimi, bez „wiedzy tajemnej” dostępnej wyłącznie na zamkniętych grupach dyskutantów, bez zgoła mało intelektualnych podniet serwowanych przez instagramowe influencerki. Można, ale po co? 

Problem jest bardzo realny i będzie miał realne konsekwencje. Z tych milionów użytkowników, rozmawiamy tylko o Polsce, tysiące osób jest zwyczajnie uzależnionych od któregoś lub kilku naraz serwisów, które w jednej chwili zamilkły. Część osób poszło spać, część porozmawiało z żywymi ludźmi, część sięgnęło po książkę, ale część włączyło telewizor w poszukiwaniu szybkich, mocnych, ciągłych bodźców. Ile z tych osób zadzwoniłoby po pomoc do psychologa, psychiatry, psychoterapeuty, gdyby ta awaria potrwała dłużej niż sześć godzin? 

O ile to była awaria. Bo nie można wykluczyć, że mieliśmy do czynienia po prostu z elementem wojny toczącej się w świecie, o którym nie mamy pojęcia, między rywalami, których nie potrafimy zdefiniować. Gdyby puścić wodze wyobraźni, to przecież można zapytać, czy jest możliwe, żeby któryś z potężnych reżimów z Chinami, Pakistanem, Indiami czy Iranem na czele był w stanie zrobić zgniłemu Zachodowi takiego psikusa? 

Albo w drugą stronę, czy media tradycyjne – mam na myśli telewizję, bo zapomnijmy na chwilę o zabawkach starszych panów w stylu radia czy papierowej gazety – mogłyby zrealizować starą maksymę, że ten uczynił, komu przyniosło korzyść? A może ruch głębokiej rebelii antysystemowej, który tak szybko i dynamicznie urósł kwestionowaniu pandemii, byłby w stanie zaatakować swoje korzenie? 

A może właśnie koncerny farmaceutyczne obcinając w ten sposób dostęp do niekoncesjonowanej informacji zapewniają sobie monopol na prawdę? Można snuć mnóstwo domysłów, mniej lub bardziej racjonalnych i wiarygodnych. Niby sensu w takim fantazjowaniu nie ma, ale zawsze to ćwiczy umysł, co gorąco polecam w ten piękny jesienny wieczór. 

Moim zdaniem to nie była „zwykła” awaria. Mówimy o biznesie wartym setki miliardów dolarów, tutaj każdy najdrobniejszy element infrastruktury technicznej jest testowany dziesiątki razy. Tu nie ma marginesu błędu, jeśli każda sekunda jest warta krocie. Dokładniej każdą minutę offline rynek wycenił na 20 milionów dolarów. Sekunda kosztowała 324 tysiące. 

To, co się stało w poniedziałkowy wieczór czwartego października, pokazuje nam jeszcze jedno: dzisiaj nie ma mowy o suwerenności, niezależności, niepodległości w kontekście cyberprzestrzeni. Tam rządzi niepodzielnie dosłownie kilka koncernów, kilka osób. A my nie mamy żadnej alternatywy ani dla Facebooka, ani dla Google, ani dla YouTube. 

Tym bardziej trzeba trzymać kciuki za inicjatywę polskich prawicowych mediów niezależnych, które chcą stworzyć własną platformę streamingową. Globalnie nie będzie w stanie podjąć rękawicy z YouTube, ale u nas, na polskim rynku może z powodzeniem powalczyć o widzów spragnionych braku cenzury ideologicznej.

Paweł Skutecki