Rozmowa z zastępcą przewodniczącego Sekcji Zawodowej Infrastruktury Kolejowej NSZZ „Solidarność”, Zdzisławem Jasińskim
„Wolna Droga”: W marcu br. jako przedstawiciel Krajowej Sekcji Kolejarzy NSZZ „Solidarność” brałeś udział w zorganizowanym w Atenach przez Europejską Federację Pracowników Transportu (ETF) seminarium na temat Korytarzy Transeuropejskiej Sieci Transportowej (TEN-T). Jakie wnioski, a może korzyści dla polskich kolei wyniosłeś z seminarium?
Zdzisław Jasiński: W Polsce sieć TEN-T liczy w przybliżeniu 7.909 km istniejących linii kolejowych, przy czym: sieć bazowa: 4.815 km, sieć bazowa towarowa: 1.840 km, sieć bazowa pasażerska: 714 km, sieć bazowa pasażerska i towarowa: 2.261 km, sieć kompleksowa: 3.093 km. W ramach już zrealizowanych i aktualnie prowadzonych prac inwestycyjnych przewiduje się dostosowanie do wymogów TEN-T ok 2.200 km linii klejowych, w perspektywie do 2.027 kolejne 2.600 km.
14 grudnia 2021 r. Komisja Europejska opublikowała oficjalny projekt nowego rozporządzenia TEN-T. Kluczowe propozycje: wprowadzenie rozszerzonej sieci bazowej i europejskich korytarzy transportowych (łączących dotychczasowe korytarze TEN-T i RFC); nowe terminy realizacji TEN-T (trzy terminy: 2030 dla sieci bazowej, 2040 dla rozszerzonej sieci bazowej i 2050 dla sieci kompleksowej); nowe parametry techniczne (w tym profil/kod P400 – odpowiadający skrajni GC, radiowy ERTMS, obsługa pociągów o długości 740 m); nowe parametry operacyjne (dominująca prędkość dla ruchu pas. 160 km/h a dla ruchu tow. 100 km/h; maks. czas przebywania poc. towarowych na granicy 25min.; co najmniej 90% transgranicznych pociągów towarowych przyjeżdża na czas lub ma opóźnienie poniżej 30 minut z odpowiedzialnością scedowaną na zarządcę); wycofanie systemów klasy B podsystemu sterowanie; nowy korytarz przebiegający przez Polskę: Morze Bałtyckie – Morze Czarne/Egejskie.
W lipcu 2022 r. Komisja Europejska opublikowała modyfikację projektu rewizji TEN-T w związku z agresją Rosji na Ukrainę. Dodatkowe propozycje: rozszerzenie czterech Europejskich Korytarzy Transportowych na Ukrainę i Republikę Mołdawii, w szczególności rozszerzenie Korytarza Morze Północne-Bałtyk przez Lwów i Kijów do Mariupola, przedłużenie Korytarza Bałtyk – Morze Czarne/Egejskie do Odessy przez Lwów i Kiszyniów oraz rozszerzenie korytarzy Bałtyk – Adriatyk i Ren – Dunaj do Lwowa; uwzględnienie wymogu rozwoju i budowy wszystkich nowych linii kolejowych TEN-T zgodnie z europejską normą dot. szerokości toru (1435 mm).
Korzyści dla polskich kolei, to kompleksowa modernizacja linii kolejowych, najwyższe standardy bezpieczeństwa ruchu kolejowego, pomoc finansowa na realizacje zadań m.in. z funduszu spójności, nowe możliwości rozwoju w ruchu międzynarodowym. Ale są również zagrożenia a to m.in. modernizacja systemów sterowania ruchem kolejowym spowoduje konieczność zmian w strukturze zatrudnienia. I o tych szansach oraz zagrożeniach rozmawialiśmy w Atenach.
Czy jako pomysłodawca i główny współtwórca znanego już w Polsce corocznego Wyścigu Drezyn Ręcznych w Wieruszowie, korzystając z obecności kolegów kolejarzy z innych krajów UE przedstawiłeś im historię wydarzenia, a może także zaprosiłeś do wzięcia udziału ekip w zawodach?
Działalność związkowa, to przede wszystkim praca w obronie miejsc i poprawy warunków pracy, ale ważna jest również budowa wspólnoty, rekreacja sport i wspólne spędzanie czasu wolnego. W zamyśle taką imprezą sportowo-integracyjną są wyścigi drezyn. Wieści o naszej imprezie rozeszły się po całej Polsce, w zeszłym roku gościliśmy przedstawiciela ETF (Europejskiej Federacji Transportowców) Josefa Maurera, który rozpropagował naszą imprezę również w Europie.
Czy możemy się spodziewać, iż najbliższe Mistrzostwa, to będą już Międzynarodowe Mistrzostwa Polski w Wyścigu Drezyn Ręcznych?
17 czerwca br. odbędą się VII Mistrzostwa Polski w wyścigach Drezyn Ręcznych Wieruszów 2023 z udziałem drużyn zagranicznych (na tę chwilę mamy zgłoszone 5 ekip zagranicznych, w tym 3 męskie i 2 damskie). Przygotowujemy również atrakcje dla dzieci, przejazdy specjalnymi pociągami, zabawy i występy artystów, catering. Mamy nadzieję, że wspólnie w ramach sportowej rywalizacji będziemy budować dobre relacje z koleżankami i kolegami z Europy. A czas, który spędzą w Polsce będą dobrze wspominać.
W maju przypada termin wyborów do władz Krajowej Sekcji Kolejarzy NSZZ „Solidarność”. Zatem dwa pytania do Ciebie jako członka Prezydium Rady KSK „Solidarność”. Jak oceniasz kończącą się kadencję pod względem sukcesów, ale także porażek KSK „Solidarność”? I drugie pytanie: będziesz kandydował do władz KSK „Solidarność” nowej kadencji?
KSK „Solidarność” zajmowała się koordynacją prac sekcji zawodowych, organizacją ogólnopolskich uroczystości patriotycznych o randze państwowej w Lublinie, Szymankowie, Wrocławiu. Współorganizowała pielgrzymki kolejarzy na Jasną Górę, do Krakowa Łagiewnik.
Jeśli chodzi o sukcesy, to mając na uwadze, że sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą, możemy zapisać swoją cegiełkę w odkupieniu PKP Energetyki od CVC Capital Partners przez PGE. Mam nadzieję, że uda się osiągnąć porozumienie pomiędzy PKP S.A. i PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. w sprawie uratowania pracowników i potencjału spółki PKP TELKOL i jej dalszego rozwoju gwarantującemu pracę zatrudnionym tam pracownikom. Podwyżki wynagrodzeń pewnie nie wszędzie i wszystkich satysfakcjonują, ale kierunek jest dobry, gonimy najlepszych, a nie pozostajemy w tyle.
Jeśli chodzi o porażki, to pewnie można to było zrobić: lepiej, szybciej i efektywniej. Najważniejsze jednak abyśmy byli razem, wspólnie rozwiązywali problemy i wypracowywali rozwiązania najlepsze dla naszych członków.
Jakiś czas temu (dokładnie dwie kadencje) zdecydowałem się na pracę w związku w Sekcji Zawodowej Infrastruktury Kolejowej, Krajowej Sekcji Kolejarzy i w Sekretariacie Transportowców. Pozostaję do dyspozycji i zgłaszam chęć do kontynuowania tej pracy. Czy jednak tak się stanie, pozostawiam to do oceny i decyzji delegatów na wyborach.
Magazyn „Wolna Droga” jest pismem Krajowej Sekcji Kolejarzy NSZZ „Solidarność”. Czego oczekiwałbyś od naszych dziennikarzy?
W dzisiejszych czasach dużym sukcesem jest, że „Wolna Droga” istnieje w Internecie i w formie papierowej. To jest zasługa wszystkich tych, którzy ją tworzą. Dziennikarze powinni być zawsze tam, gdzie dzieją się rzeczy ważne dla pracowników, powinni przekazywać i relacjonować te wydarzenia. Ale również pokazywać problemy i wskazywać zadania do rozwiązania dla działaczy związkowych. Gdzie trzeba skrytykować, żądać wyjaśnień, ale dobre działania i rozwiązania, pokazywać i stawiać za przykład, że można.
I przede wszystkim łączyć nie dzielić. Mimo upływu lat słowa wypowiedziane w 1987 roku w Lublinie przez Św. Jana Pawła II są aktualne zwłaszcza w Lublinie, ale i w całym kraju. Bądźmy razem, pozostańmy razem, a dobro pracowników niech będzie wyznacznikiem wszystkich naszych działań.
Pytania zadawał Aleksander Wiśniewski
aleksander.wisniewski@wolnadroga.pl
Od Redakcji:
Zdzisław Jasiński jest wiceprzewodniczącym Sekcji Zawodowej Infrastruktury Kolejowej NSZZ „Solidarność”, członkiem Prezydium Rady KSK „Solidarność”, Skarbnikiem Krajowego Sekretariatu Transportowców NSZZ „Solidarność”, koordynatorem i organizatorem corocznych Mistrzostw Polski w Wyścigu Drezyn Ręcznych.
Część mediów regularnie publikuje materiały dotyczące kościoła katolickiego. Opinia publiczna skoncentrowała się ostatnio na zarzutach obyczajowych stawianych kardynałowi Adamowi Sapiesze, a przede wszystkim – na informacjach, że są „twarde dowody”, iż Jan Paweł II wiedział i okazywał miłosierdzie pedofilom jeszcze jako kardynał – metropolita krakowski. Ale książka Ekke Overbeeka i reportaż Marcina Gutowskiego są częścią większej kampanii, malującej kościół wyłącznie czarną barwą. Media donoszą, że spowiednicy wspierali kobietę żyjącą z księdzem, iż inny ksiądz został ojcem i wówczas porzucił matkę swego syna, z którą wcześniej żył „na kocią łapę”, o pijaństwie i zakłamaniu w seminariach, o interesowności i bezideowości proboszczy itd.
Publikacje łatwej do wyodrębnienia grupy mediów, wyłącznie krytycznych wobec kościoła, są tak jednostronne, że mogą sprawiać wrażenie zorganizowanej kampanii. Chcę namówić PT Czytelników do rozważenia wraz ze mną ustrojowych uwarunkowań tej kampanii.
Mój stosunek do kościoła katolickiego uważam za przeciętny, typowy w Polsce i w mojej generacji. Wychowani w tradycji katolickiej, jesteśmy do niej przywiązani, katolikami się czujemy, choć z pełną świadomością niedoskonałości zwłaszcza w zakresie tzw. praktyki. Polskiej naturze obce są silne emocje, z tradycyjną tolerancją podchodzimy więc w większości do wyznawców innych konfesji oraz do osób określających się jako niewierzące (nie piszę wprost o stosunku do osób niewierzących, bowiem byłoby to nieprecyzyjne – są to ludzie, którzy też wierzą, tyle że wierzą w inne źródła bytu, niż wola Najwyższego).
Z zaskoczeniem my, przeciętni katolicy, przyjmujemy emocjonalne, nie tylko niechętne, ale i nienawistne ataki na naszą religię i kościół. Nie znajdują one odpowiednika w naszym stosunku do osób inaczej myślących czy wierzących. Nie ma tu proporcji.
Pewnie też dlatego książka Ekke Overbeeka i reportaż Marcina Gutowskiego wywołały wyjątkowo silną reakcję, z uchwałą Sejmu z 9 marca 2023 r. w sprawie obrony dobrego imienia św. Jana Pawła II na czele. Uchwała jest aktem politycznym, zainspirowanym wspomnianymi dwiema publikacjami, lecz w istocie dotyka szerszego problemu, jakim jest system wartości stanowiący fundament (spoiwo) społeczeństwa i dążenie do jego zmiany. Nie chodzi tylko o dobre imię papieża.
Uchwała, będąc wyrazem emocji i poglądów większości parlamentarnej, oczywiście nie przesądza o prawdzie. W tym zakresie cenniejsze są wypowiedzi zawodowych historyków (m.in. prof. Jana Żaryna, prof. Pawła Skibińskiego) wskazujących na niedostatki warsztatowe obu dziennikarzy, autorów książki i reportażu. Z tych wypowiedzi zawodowych znawców nie tak odległej, ale tak różnej epoki wynika, że dziennikarze nie potrafili dotrzeć do prawdy, a konkluzje zawarte w książce i filmie nie wynikają z prezentowanego materiału. Wbrew temu, co autorytatywnie twierdzą Gutowski i Overbeek, nie udowodnili oni, iż kardynał krakowski ks. Karol Wojtyła tuszował przypadki pedofilii i krył ich sprawców, pozwalając im uniknąć sprawiedliwości. Nie dowiedli, że nie pochylał się nad losem ofiar i nie próbował dojść prawdy, a lekceważył docierające doń doniesienia o przestępstwach podległych mu duchownych.
Obie publikacje są przede wszystkim anachroniczne. Ze świadectw epoki wynika, że pięćdziesiąt lat temu różnorodne ataki na duchowieństwo parafialne były codziennością i biskupi nie mieli narzędzi ani czasu, by weryfikować prawdziwość lawiny mniej lub bardziej prawdopodobnych, często preparowanych oskarżeń. Kościoły i kurie były oblężonymi twierdzami. Postulat pochylenia się nad każdą potencjalną ofiarą był w tamtych okolicznościach nie do spełnienia.
Nie wierzę w prawdziwość oskarżeń Gutowskiego i Overbeeka, bo nikt mnie do tych oskarżeń nie przekonał obiektywnymi argumentami. Wierzę natomiast w słuszność tradycyjnych zasad prawa karnego, iż wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego, korzystającego przy tym z domniemania niewinności. Gutowski i Overbeek, jako dziennikarze śledczy niewątpliwie znają te zasady, lecz tu ich nie stosują. Ponieważ oskarżeni nie żyją, nie można poznać ich stanowiska, co jest fundamentem naszej, europejskiej tradycji ujętej w zasadzie: „audiatur et altera pars” („wysłuchaj drugiej strony”). Naturalne i wpisane w polską naturę jest opowiadanie się po stronie tych, którzy nie mogą się bronić, a oskarżeni w tej sprawie nie mogą się bronić, bo nie żyją.
W tej sprawie dodatkowym problemem jest czas; świadectwa tych, którzy są jeszcze z nami mogą budzić naturalne wątpliwości ze względu na upływ lat. Nawet w odniesieniu do wydarzeń sprzed tygodnia czy dwóch relacje świadków mogą się różnić, a tu minęło pół wieku…
Nie wierzę w oskarżenia również dlatego, że wiem, jak łatwo jest manipulować prawdą. Wiem, jak łatwo jest obrzucić błotem i jeszcze łatwiej znaleźć chętnych do tego, by prawdziwość kalumnii potwierdzili; sądzę, że nikt, kto sam doświadczył takich praktyk, wierzyć na słowo nie powinien. Tu pozwólcie mi pójść śladem świętego Tomasza…
Prawdopodobnie sytuacja zmusi do podjęcia profesjonalnych badań przeszłości. Powstanie wspólna komisja duchownych, historyków i dziennikarzy, która spróbuje zweryfikować rewelacje obu panów. Trzeba się liczyć z tym, że prace tej komisji nie przyniosą konkretnych efektów. Jeśli nie uda się znaleźć potwierdzenia zarzutów sformułowanych przez Gutowskiego i Overbeeka, to tym bardziej nie uda się udowodnić, że kardynał nie popełnił błędów – a to z tej prostej przyczyny, że dowód negatywny (iż czegoś nie było) nie jest możliwy do przeprowadzenia. Ale granat i tak już wpadł do szamba i wybuchł… i wszyscy jesteśmy niestety obryzgani.
Nie wykluczajmy zadawania pytań, poszukiwań i badań. Obaj kardynałowie – późniejszy papież i książę – byli postaciami historycznymi i w tych okolicznościach, wiele lat po ich śmierci, zasada „o zmarłych dobrze albo wcale” nie ma zastosowania. Tylko prawda jest ciekawa i prawdy wolno i należy dochodzić. Ale zarzuty mediów nie zostały uprawdopodobnione; wiele wskazuje na to, że są gołosłowne i przedwczesne. I nie zachowano proporcji…
Podam przykład. Wiemy, jak podejmowane są decyzje w każdej administracji. Jak skomplikowane są procedury, tryb rozstrzygania, obieg informacji. To nie jest tak, że biskup wie o wszystkim, co dzieje się w diecezji, wojewoda – w województwie, a starosta – w powiecie. Dlatego, by rozstrzygać o odpowiedzialności, bada się wszystkie elementy. Istnieją zasady ustalania prawdy. Mówią o nich historycy i sędziowie. Ustalenie prawdy wymaga konfrontacji różnych źródeł, ciągłego negowania i weryfikowania rozumowania. Ktoś, kto zmierza do prawdy, winien co chwilę zadawać sobie pytanie – a co, jeśli się mylę? Jak przekonam siebie i innych, że tak, jak myślę, rzeczywiście było?
Z całym szacunkiem i dla panów redaktorów, i dla anonimowych ofiar (?), ukrywających swoje twarze i nazwiska w filmie Gutowskiego; dlaczego mamy wierzyć im, a nie wierzyć w czystość działań mężów stanu, patriotów, na których skierowane były wszystkie oczy przez dziesiątki lat? I tylko kilka wątpliwych doniesień złamanych duchownych, których nawet SB nie traktowała poważnie?
W poszukiwaniu prawdy wolno i należy kwestionować każde oświadczenie. Mamy prawo zapytać, jak można było czekać pół wieku z ujawnieniem swojej krzywdy, czekać na pojawienie się dziennikarzy śledczych i dopiero wówczas się otworzyć? W żadnym sądzie nagle pojawiający się świadek nie budzi bezwzględnego zaufania.
Wydaje się, że dziś sytuacja jest jasna; Gutowski i Overbeek sformułowali poważne oskarżenia i zdaniem wielu specjalistów – nieporadnie, nieskutecznie próbowali ich dowieść. Skąd się wzięły te wstydliwe błędy? Obawiam się, że gdyby wyłącznie dążyli do prawdy, do udowodnienia oskarżeń, reportaż i książka nie ukazałaby się obecnie, w tak niedoskonałych postaciach, a może i nigdy nie ujrzałyby światła dziennego… Ale też rozumiem ten mechanizm, iż dziennikarz przywiązuje się do swojej wizji i od pewnego momentu może już nie dostrzegać faktów, które ją falsyfikują.
Overbeek opowiada się za zmianami patrona szkół, noszących dziś imię Jana Pawła II, za zmianą generalnej oceny jego postaci, postawy, pontyfikatu. Ma więc poczucie misji, sprawczości. Czy uważa się za przedstawiciela nowoczesnej, zachodniej Europy, który pojawił się tu, na krańcu cywilizowanego świata, by zmienić jego oblicze? Nie wiem, może. Pomijam już kwestię tego, czy taka, postulowana, radykalna reakcja w postaci odebrania patronatów byłaby racjonalna nawet wówczas, gdyby zarzuty się potwierdziły. Ostatecznie wiemy dziś sporo o błędach i uchybieniach pierwszego marszałka Polski i jego pomniki stoją niezagrożone…
Przyjęcie, że autorzy publikacji skierowanych przeciwko kościołowi katolickiemu w Polsce mają poczucie misji i chcą dokonać cywilizacyjnej zmiany, nie jest zarzutem nagannego zachowania kierowanym pod ich adresem. Każdy ma prawo do swoich poglądów, nawet jeśli są inne, niż moje. Co najwyżej ich działanie mogę uznać za błąd – jeśli nie prowadzi do ustalenia prawdy – i zarzucić im posługiwanie się środkami warsztatowo i moralnie wątpliwymi – także w świetle zasad przez nich uznawanych.
Przyjmijmy, że ta akcja jest motywowana poczuciem misji. Może prowadzący ją ludzie są przekonani, że chrześcijański system wartości jest gorsetem krępującym społeczeństwo i należy go skruszyć. Może wierzą, że walka z kościołem jest walką narodowo-wyzwoleńczą. Walką, która uzasadnia także sięganie po środki podstępne. Cóż, nawet Jan Zagłoba stosował podstępy… Ale co mogą zaproponować w zamian chrześcijańskiego systemu wartości?
Można oczywiście traktować dziesięć przykazań jako owoc mitu o kamiennych tablicach zniesionych przez Mojżesza z góry Synaj. Warto jednak dostrzec ich znaczenie jako racjonalnych zasad organizacji społeczeństwa, uwzględniających ludzką naturę. Laicyzujące się społeczeństwo opiera się wciąż na tych zasadach, które kształtowały się przez pokolenia. Wiemy, bo widzieliśmy za wschodnią granicą, do czego prowadziła próba diametralnej przebudowy systemu wartości, dokonywana pod szczytnymi, szlachetnymi hasłami dobra człowieka. My tu, w Polsce, może nie odczuliśmy w PRL aż tak silnie skutków rewolucji socjalistycznej. W naszym „najweselszym baraku” wielu pomysłów nie wprowadzono, wiele też się zwyczajnie nie przyjęło; także dzięki istnieniu silnie działających reguł i poglądów ukształtowanych przez katolicyzm, które rozumieli i podzielali w znacznej części także ci, którzy sprawowali wówczas władzę. Ale np. w Rosji w czasie rewolucji październikowej życie ludzkie straciło całkowicie wartość i zlekceważono naturalne potrzeby człowieka. Okazało się, że ta rewolucyjna zmiana nie dała wolności, a odbierała człowieczeństwo. Szczęśliwie Rosjanie zawrócili z tej drogi i zaczęli odbudowywać cerkwie.
Intencje reformatorów nie są dla mnie czytelne. Bo też co może się nie podobać w dziesięciu przykazaniach? Nie zabijaj? Nie kradnij? Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu? Będziemy się czuć bezpiecznie, gdy te zasady przestaną obowiązywać? Najgorsze, co mogłoby spotkać pionierów „nowego, wspaniałego świata”, to spełnienie ich marzeń i rezygnacja z podstaw naszej, chrześcijańskiej cywilizacji, w tym odstąpienie od tolerancji dla mniejszości, szanowania ich praw i wolności.
Trudno też przecenić rolę kościoła w odniesieniu do polskiej tożsamości narodowej. W niektórych miejscach na Wschodzie nadal trwa stereotyp: Polak – katolik. Nie oznacza to odrzucenia rodaków innego wyznania. Oznacza tylko, że ludzie w znacznej części się identyfikowali poprzez wyznanie. Jeśli zerwiemy tę tradycję, coś z naszej polskości utracimy. Wszyscy, także ateiści.
Nie oceniam intencji tych, którzy biorą udział w działaniach medialnych skierowanych przeciwko chrześcijańskiej tradycji w Polsce. Nie jestem stróżem ich sumień. Wiem tylko, że w swoim zacietrzewieniu obiektywnie szkodzą nam wszystkim, także sobie, bo niszczą istotną część łączącego nas spoiwa, uderzając w zasady, organizujące życie społeczne.
Piotr Świątecki
piotr.swiątecki@wolnadroga.pl
Jesteśmy przedmurzem Europy, a to od wieków stanowiło zarówno ogromną szansę, jak i koszmarne zagrożenie dla naszego bytu gospodarczego, politycznego, kulturowego i każdego innego. Strefa zgniotu bywa też strefą erupcji i dobrze byłoby, gdybyśmy nie przegapili krytycznego momentu, kiedy można przez chwilę potraktować naciskający beton jak trampolinę.
Zazwyczaj bywaliśmy pchani jak taran, albo na wschód, albo na zachód. Jedni i drudzy traktowali nas jak pole bitwy, dosłownej i finansowej, jak pole niczyje. Pchali nas jedni na drugich obiecując gruszki na wierzbie, a my zwykle mieliśmy do wyboru tylko to, do kogo ustawić się przodem, a do kogo tyłem. Jeśli w ogóle mieliśmy jakiś wybór, bo to wcale nie było takie oczywiste.
Bywały jednak w historii momenty, kiedy zdobywaliśmy się na samodzielność, kiedy przewracaliśmy stolik i dyktowaliśmy tej części świata swoje zasady. Przyznajmy, że zdarzało się tak sporadycznie i nigdy nie trwało to długo.
A teraz? Znów jesteśmy przepychani, ale o dziwo od kilku lat – zaskakujące, ale ten okres zbiega się w czasie z rządami jednej opcji politycznej – obie strony wydają się być zaskoczone naszą samodzielnością. Ani Wschód nie traktuje nas jak oręża Zachodu, ani Zachód nie widzi w nas narzędzia Wschodu. Ma to różne konsekwencje, a jedną z nich jest zbudowany rurociąg łączący Rosję z Niemcami, który kompletnie pominął nasze zdanie, nasze interesy i dobitnie pokazał nam, że niewiele mamy do powiedzenia w świecie naprawdę poważnych interesów.
Nasi sąsiedzi próbowali od pewnego czasu „kupować” nas świecidełkami. Mają ku temu dość komfortową sytuację, bo pod względem gospodarczym jesteśmy obiektywnie patrząc skolonizowani przez Niemców, a patrząc na bezpieczeństwo energetyczne przez Rosjan. Mogą więc robić co chcą. Mogą nas próbować karcić rękami Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i poniżać brakiem dostępu do wraku samolotu, w którym zginęła elita polskiego narodu. Mogą i robią to.
Szlag mnie trafia, jak widzę te naprawdę tanie zagrywki przyjaciół ze wschodu, którzy wykorzystując naiwność, brak znajomości realiów i po prostu desperację mieszkańców Bliskiego Wschodu testują naszą wyporność, nie tyle w zakresie bezpośredniego bezpieczeństwa granicy Unii Europejskiej, co bardziej odporność na medialne ataki zwolenników całkowitego otwarcia Europy na przybyszów skądkolwiek. Nie chodzi tu bynajmniej o żadne prawa człowieka, bo kiedy jest konkretny wybór między prawami do życia w bezpieczeństwa Polaka, a prawem do migracji człowieka bez narodowości i bez żadnej weryfikowalnej tożsamości, to polski rząd ma obowiązek twardo opowiadać się za bezpieczeństwem własnych obywateli.
Media mimo wszystko nie rzuciły się na Polskę tak bardzo, jak na to liczył Wschód. Chodzi o media nie tyle polskojęzyczne, co szerzej – europejskie i globalne. Zbyt grubymi nićmi szyta jest ta afera. Ale co się przykleiło, to na jakiś czas zostanie na Polsce, Polakach i polskim rządzie.
Zachód tymczasem prze z drugiej strony. Z szaleńczą zawziętością uderza w finanse, rzekomo związane w jakiś sposób to z Czechami, to z sądami. Obłędna retoryka, która pozwala Niemcom na rozwój energetyki węglowej, a nam równocześnie ogranicza możliwość budowy elektrowni atomowej i nakazuje zamykanie kopalni węgla, pokazuje, że naprawdę nie chodzi wcale o żadne środowisko. To po prostu pretekst do ataku na Polskę.
Podobnie jak sprawa sądów, które w naszym kraju działają sprawnie niczym państwowa stomatologia, czyli de facto nie działają wcale. Kto miał nieprzyjemność załatwiania czegokolwiek u polskiej Temidy, ten wie o czym piszę i co mają na myśli emeryci skandujący „wolne sądy”…
Skoordynowana akcja Wschodu i Zachodu polegająca na atakowaniu, podszczypywaniu, obrażaniu i szkalowaniu Polski nie jest przypadkowa. Ma jakiś konkretny ośrodek decyzyjny, konkretny cel, konkretny scenariusz.
Na razie radzimy sobie doskonale, pokazując stanowczość, a jak trzeba to i środkowy palec. Nie może to jednak trwać w nieskończoność, bo przecież oprócz dwóch taranów z zewnątrz mamy jeszcze w środku różne „szatany” chcące nas wzajemnie poróżnić, zdusić morale i sprawić, żebyśmy byli bardziej skłonni do wywieszenia białej flagi. Robi się to rękami „pewnych” mediów, ustami „pewnych” celebrytów, a nawet filmami, o których mówi się, że mają ogromne szanse na Oskara. Bo wszystko, co uderza w naszą dumę, w prawdę historyczną o naszym bohaterstwie, jest ogromnie mile widziane i na Zachodzie, i na Wschodzie.
A my mamy szansę jedną na milion: wykorzystać parcie potężnych niczym płyty tektoniczne sił Wschodu i Zachodu. Bo naród nasz jak lawa…
Marian Rajewski
Młodzi ludzie przez kilka godzin mogli poznać smak świata, który pamiętają ich rodzice. Świata bez Facebooka, Instagrama, Messengera. Sześć godzin detoksu od serwisów Marka Zuckerberga moim zdaniem zmieniło świat na zawsze, bo zobaczyliśmy, że niemożliwe jest… realne.
To, co zbudował Mark Zukerberg, musi budzić respekt. Facet jest mistrzem. Mistrzem zła. O skali, o rozmachu tej wieży Babel niech świadczy informacja, że kiedy kilka dni temu pojawiły się problemy techniczne, Mark Zuckerberg w ciągu kilku godzin zbiedniał o… siedem miliardów dolarów. MILIARDÓW DOLARÓW.
Robi wrażenie? Na nim pewnie nie, bo jego majątek netto szacuje się na prawie 123 miliardy dolarów. To nie są pieniądze, które można sobie wyobrazić.
Kolos na glinianych nogach, jak wszystkie dotcomy? Niekoniecznie. Facet zbudował globalny monopol, który realnie wpływa na wszystko, od światowej gospodarki do wyborów w poszczególnych państwach. Mało tego: stworzone przez niego narzędzia służą do globalnej inżynierii etycznej, moralnej, kulturowej, technologicznej i każdej innej.
A teraz cała ta misterna konstrukcja zachwiała się, bo w ciągu kilku godzin najpopularniejsze adresy nie odpowiadały na coraz bardziej rozpaczliwe próby podejmowane przez niezliczone masy użytkowników nagle, bez ostrzeżenia odciętych od swoich dopalaczy.
Nie przesadzam: miliony Polaków przestały mieć co robić w ten piękny wieczór. Dosłownie. Wcześniej na Facebooku można było spotkać 18 milionów Polaków. Masa. Armia. Każdy z nich codziennie zostawiał średnio jednego lajka, czyli reagował, współtworzył, był i czuł się ważny, nawet wtedy, kiedy cała aktywność sprowadzała się do szerzenia zła i nienawiści, czyli popularnego dzisiaj hejtu. Do tego dołóżmy ponad dziewięć milionów użytkowników Instagrama, gdzie średnia wieku jest nieco niższa. A potem doliczmy miliony użytkowników WhatsAppa. I na dodatek masę użytkowników komunikatora Messenger.
Można oczywiście żartować z tych, którzy nagle zostali bez kontaktu z bliskimi, bez „wiedzy tajemnej” dostępnej wyłącznie na zamkniętych grupach dyskutantów, bez zgoła mało intelektualnych podniet serwowanych przez instagramowe influencerki. Można, ale po co?
Problem jest bardzo realny i będzie miał realne konsekwencje. Z tych milionów użytkowników, rozmawiamy tylko o Polsce, tysiące osób jest zwyczajnie uzależnionych od któregoś lub kilku naraz serwisów, które w jednej chwili zamilkły. Część osób poszło spać, część porozmawiało z żywymi ludźmi, część sięgnęło po książkę, ale część włączyło telewizor w poszukiwaniu szybkich, mocnych, ciągłych bodźców. Ile z tych osób zadzwoniłoby po pomoc do psychologa, psychiatry, psychoterapeuty, gdyby ta awaria potrwała dłużej niż sześć godzin?
O ile to była awaria. Bo nie można wykluczyć, że mieliśmy do czynienia po prostu z elementem wojny toczącej się w świecie, o którym nie mamy pojęcia, między rywalami, których nie potrafimy zdefiniować. Gdyby puścić wodze wyobraźni, to przecież można zapytać, czy jest możliwe, żeby któryś z potężnych reżimów z Chinami, Pakistanem, Indiami czy Iranem na czele był w stanie zrobić zgniłemu Zachodowi takiego psikusa?
Albo w drugą stronę, czy media tradycyjne – mam na myśli telewizję, bo zapomnijmy na chwilę o zabawkach starszych panów w stylu radia czy papierowej gazety – mogłyby zrealizować starą maksymę, że ten uczynił, komu przyniosło korzyść? A może ruch głębokiej rebelii antysystemowej, który tak szybko i dynamicznie urósł kwestionowaniu pandemii, byłby w stanie zaatakować swoje korzenie?
A może właśnie koncerny farmaceutyczne obcinając w ten sposób dostęp do niekoncesjonowanej informacji zapewniają sobie monopol na prawdę? Można snuć mnóstwo domysłów, mniej lub bardziej racjonalnych i wiarygodnych. Niby sensu w takim fantazjowaniu nie ma, ale zawsze to ćwiczy umysł, co gorąco polecam w ten piękny jesienny wieczór.
Moim zdaniem to nie była „zwykła” awaria. Mówimy o biznesie wartym setki miliardów dolarów, tutaj każdy najdrobniejszy element infrastruktury technicznej jest testowany dziesiątki razy. Tu nie ma marginesu błędu, jeśli każda sekunda jest warta krocie. Dokładniej każdą minutę offline rynek wycenił na 20 milionów dolarów. Sekunda kosztowała 324 tysiące.
To, co się stało w poniedziałkowy wieczór czwartego października, pokazuje nam jeszcze jedno: dzisiaj nie ma mowy o suwerenności, niezależności, niepodległości w kontekście cyberprzestrzeni. Tam rządzi niepodzielnie dosłownie kilka koncernów, kilka osób. A my nie mamy żadnej alternatywy ani dla Facebooka, ani dla Google, ani dla YouTube.
Tym bardziej trzeba trzymać kciuki za inicjatywę polskich prawicowych mediów niezależnych, które chcą stworzyć własną platformę streamingową. Globalnie nie będzie w stanie podjąć rękawicy z YouTube, ale u nas, na polskim rynku może z powodzeniem powalczyć o widzów spragnionych braku cenzury ideologicznej.
Paweł Skutecki
Podobnie, jak cały NSZZ „Solidarność”, Krajowa Sekcja Kolejarzy NSZZ „Solidarność”, także „Wolna Droga”, jako związkowo-kolejowe pismo od 40 lat gości na polskim rynku prasowym. Z tej okazji postanowiliśmy w kolejnych numerach publikować to wszystko, co o naszej informacyjnej, medialnej działalności myślą Osoby, które na przestrzeni czterdziestolecia w jakikolwiek sposób zaistniały na naszych łamach, bądź współpracowały z redakcją dwutygodnika.
Z przyjemnością będziemy publikować także ocenę 40-lecia „Wolnej Drogi” ze strony Państwa – naszych Szanownych Czytelników. Ponieważ każda ocena naszej działalności ze strony Czytelników jest dla nas bezcenna, zachęcamy Was do przysyłania swoich opinii na adres: wisniewski@wolnadroga.pl, bądź adres redakcji: redakcja@wolnadroga.pl
Redakcja
Moja „Wolna Droga”
Każdy jubileusz wzbudza we mnie wspomnienia. Wywołuje różnego rodzaju refleksje. Nie inaczej jest z jubileuszem 40-lecia powstania mojej „Wolnej Drogi”. Myślę, że śmiało mogę mówić „mojej”, bo kawał życia jestem związany z tą gazetą. Z moimi przyjaciółmi z redakcji. Z klimatem, jaki został stworzony przez ten zespół.
W przyszłym roku minie 30 lat, kiedy zostałem członkiem kolegium redakcyjnego. Ze względów zawodowych (funkcja rzecznika prasowego) prawie 18 lat nie pisałem w gazecie. Wynikało to z etyki dziennikarskiej, która jest dla mnie, jak katechizm. Mimo tego cały czas byłem z „Wolną Drogą”, myślami, spotkaniami z kolegami dziennikarzami, telefonami i e-mailami. W tym okresie dziennik wykorzystywał także moje informacje prasowe dotyczące działalności inwestycyjnej spółki PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. na terenie województw wielkopolskiego, lubuskiego i zachodniopomorskiego. Kiedy w marcu 2019 roku przeszedłem na emeryturę, mogłem wrócić do pisania, nie łamiąc kanonów dziennikarskiej etyki.
Kiedy w październiku 1980 roku zapisałem się do kolejowej „Solidarności”, nigdy nie przypuszczałem, że za kilka lat zostanę redaktorem związkowego pisma. Co prawda zawsze marzyłem o byciu dziennikarzem, ale bardziej radiowym, muzycznym, takim jak Piotr Kaczkowski. Niestety życie zadecydowało inaczej. Zostałem kolejarzem i absolutnie tego nie żałuję.
Kiedy na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia ówczesny przewodniczący Okręgowej Sekcji Kolejarzy NSZZ „Solidarność” w Poznaniu zapytał mnie, czy nie chciałbym pisać do kolejowej gazety naszego związku zawodowego, bez chwili wahania przyjąłem tę propozycję, choć byłem zupełnie zielony, jako dziennikarz. Kiedy pierwszy raz jechałem na kolegium redakcyjne do Wrocławia (wtedy dziennikarze „Wolnej Drogi” spotykali się na kolegiach), z moim pierwszym tekstem miałem wielkie obawy, jak przyjmą mnie w zespole „starzy” wyjadacze dziennikarscy z redakcji, którzy z niejednego pieca jedli chleb.
Moje obawy były płonne. Koledzy dziennikarze okazali się wspaniałymi przyjaciółmi i przyjęli mnie, jak swojego. Olek Wiśniewski, Wojtek Trzmiel (niestety nieżyjący), Zygmunt Sobolewski (także niestety nieżyjący), Mirek Lisowski i Adam Dyląg, dzięki stworzeniu przyjaznej atmosfery pobudzili mnie do lepszego pisania, bo zobaczyłem, jak wysoko zawieszona jest dziennikarska poprzeczka. W moich kolegach znalazłem bratnie dusze.
Na tamtych kolegiach redakcyjnych rozmawiało się nie tylko nad kształtem każdego numeru gazety, ale także o aktualnej sytuacji na kolei, o światowej polityce, o raczkującej polskiej demokracji, o patriotyzmie. Koledzy opowiadali o strajkach w 1980 roku, o głodówce kolejarzy we Wrocławiu. Te rozmowy jednoczyły zespół redakcyjny. Czuliśmy, że gramy w tej samej orkiestrze, choć byliśmy różnymi ludźmi. Mały pokój redakcyjny w budynku na ul. Piłsudskiego bardzo często pękał w szwach, bo nie mógł pomieścić wszystkich, którzy chcieli porozmawiać o „Solidarności”.
Wtedy „Wolna Droga” ukazywała się raz w miesiącu i była drukowana na gazetowym papierze. Dzisiaj, to nowoczesne, profesjonalne pismo drukowane na dobrym papierze, jako dwutygodnik. Myślę, że wyglądem i zawartością merytoryczną nie ustępuje innym prawicowym dziennikom, mającym duże pieniądze i wielki zespół dziennikarski.
Choć dzisiaj wszystkie materiały dziennikarskie przesyłamy internetowo, to klimat tamtych kolegiów redakcyjnych nadal towarzyszy naszemu zespołowi. Nic się nie zmieniło, bo nadal rozmawiamy ze sobą, ale już przede wszystkim telefonicznie.
W tę dobrą atmosferę wpisali się nowi koledzy, którzy piszą w „Wolnej Drodze” od kilku lat: Krzysiu Wieczorek i Paweł Skutecki oraz współpracownicy m.in. Marian Rajewski, Magdalena Talik i Piotr Świątecki. Dzięki mojej „Wolnej Drodze” zostałem dziennikarzem. Spełniły się moje marzenia.
Zbigniew Wolny
Jesień zapowiada się burzliwie. Oczywiście w sferze politycznej, bo ona – niestety – taką jest od roku 2015. Czyli od wyborów i decyzji suwerena, że to Zjednoczona Prawica ma rządzić.
Jeśli Czytelnik myśli sobie teraz, że zacznę pastwić się nad opozycją, co to z biednych dzieci zrobiła sobie, niczym Niemcy pod Głogowem, żywą tarczę w walce politycznej, to jednak będzie rozczarowany.
Nie da się już więcej powiedzieć i napisać na temat tychże zachowań. Trafnie ujął to jeden z posłów, że oto na naszych oczach Aleksander Łukaszenka przesunął granicę, bo nagle ponad 170 posłów znalazło się w granicach jego państwa.
Bardzo obrazowy to opis, bo oddaje sedno sprawy i potwierdza prawdę głoszoną przez Lenina o pożytecznych idiotach.
I tu warto przywołać słowa Jean-Paul Sartre’a, powieściopisarza, dramaturga i filozofa francuskiego, który jeszcze w roku 1973 pisał: „Władza rewolucyjna musi się pozbyć pewnej grupy ludzi, którzy jej zagrażają, a ja nie widzę innego środka niż ich zgładzenie. Z więzienia zawsze można wyjść. Rewolucjoniści z 1793 roku zapewne zabili ich niewystarczająco wielu”.
Zapyta ktoś, a co ma Lenin i Sartre do polsko-białoruskiej granicy? Ano bardzo wiele, gdyż ojciec rewolucji październikowej, to idol i wzór dla Łukaszenki i Putina. Obaj zostali w leninowskiej „religii” wychowani.
Wiedzą też, że warto mieć na podorędziu rzeczonych idiotów, którzy niczym po jednym kliknięciu zachowują się tak, jak należy, czyli nadają niczym Radio Erewań.
Zatrzymam się jeszcze na chwilę przy Włodzimierzu Illiczu Leninie. Rzekł on: „Kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy”.
Jakoś dziwnie kojarzą mi się te słowa z Nordstream-em i gazem, który uzależnia Europę od mateczki Rosji.
Idźmy dalej ze skojarzeniami. Lenin w latach młodzieńczych podróżował czasami ze swoim ojcem – urzędnikiem carskim oraz inspektorem szkolnym guberni symbirskiej – po rosyjskich rubieżach. Stykał się z różnymi warstwami społecznymi, ale przede wszystkim narodami.
I podczas tych wizyt coraz intensywniej zastawiał się, jak zjednoczyć ponad setkę różnych narodowości carskiej Rosji wokół idei rewolucji…
Co może połączyć różnych Tatarów, Czuwaszów, Inguszy, Kabardyjczyków, Baszkirów, Buriaków, Żydów, Udmurców, Ukraińców, Maryjczyków, Łotyszy, Finów, Białorusinów, Mordwinów, Chińczyków, Rosjan, i wielu, wielu innych?
I Lenin znalazł taki sposób, i to, co ich wszystkich połączy… nienawiść!
Cała idea czerwonej rewolucji oparta była właśnie na nienawiści, na jej ciągłym podsycaniu. Trochę w myśl zasady starożytnych Rzymian: „dziel i rządź”. Tyle tylko, że Lenin nienawiść zastosował jako bardzo skuteczne i jakże tragiczne w skutkach narzędzie rządzenia.
I teraz zerknijmy z tej perspektywy na poczynania tzw. opozycji totalnej. Donald Tusk powrócił z myślą przewodnią, że należy już nie tylko wywołać nienawiść do Prawa i Sprawiedliwości, ale podnieść ją do najwyższego poziomu pogardy i odczłowieczenia… I skierować przeciwko wszystkim tym, którzy obecną władzę popierają.
I jakoś dziwnie zbiega się to z akcją na wschodniej rubieży i wykorzystywaniu przez Putnia i Łukaszenkę broni demograficznej.
Znawcy zachowań frustratów politycznych znad Wisły wiedzieli doskonale, jaki efekt wywoła ich działanie.
I nie mylili się, bo potoki głupoty i cynizmu wylewające się chociażby 29 września w czasie debaty nad stanem wyjątkowym z polskim Sejmu, zaskoczyły pewnie nawet mińskich inspiratorów.
Jako żywo ten spektakl przypomina scenę z „Potopu” Henryka Sienkiewicza, w której to książę Bogusław Radziwiłł tak oto trafnie opisuje Polskę, Polaków… i władzę!
„Jest zwyczaj w tym kraju, iż gdy kto kona, to mu krewni w ostatniej chwili poduszkę spod głowy wyszarpują, ażeby się zaś dłużej nie męczył. Ja i książę hetman postanowiliśmy tę właśnie przysługę oddać Rzeczypospolitej. Ale że siła drapieżników czyha na spadek i wszystkiego zagarnąć nie zdołamy, przeto chcemy, aby choć część, i to nie lada jaka, dla nas przypadła. (…)
Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem hetmanem powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy.”
Kto zatem Szwedem, Chmielnickim, Tatarem, a kto elektorem?
To żem odbył podróż od Lenina, przez Łukaszenkę, po Radziwiłła… Ale takie to już są nasze losy.
I by na koniec posłużyć się jeszcze jednym cytatem… Już Juliusz Słowacki pisał: „O Polsko! Lecz ciebie błyskotkami łudzą! / Pawiem narodów byłaś i papugą…”.
Mirosław Lisowski