Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

„1000 Hands” – Jon Anderson (2020)

Jon Anderson jest wokalistą z niezwykle charakterystycznym i rozpoznawalnym głosem. Najczęściej bywa kojarzony z grupą Yes, lecz choć był jej współzałożycielem,to nie zawsze stał przy mikrofonie. Były okresy, gdy pracował na własny rachunek, nagrywając płyty pod własnym nazwiskiem, bądź występując gościnnie.

Jest też postacią niezwykłą.Lubi malować, a najlepiej czuje się we własnym świecie – pełnym elfów, dobrych duchów, kosmicznych fluidów i pozytywnej energii. Taka jest też jego muzyka, niczym z innego świata, a jednak zrozumiała dla każdej wrażliwej duszy. Chętnie miesza gatunki – muzykę etniczną, folkową, pop i newage – tworząc swoją własną, doskonale przystającą do własnego eterycznego i nieziemskiego głosu.

Jego ostatni album„1000 Hands”, to dzieło wydane wprawdzie w tym roku, jednak prace nad nim rozpoczęły się już trzy dekady temu. Na początku lat dziewięćdziesiątych wraz z klawiszowcem Brianem Chattonem rozpoczął w Kalifornii nagrania do płyty, która po albumie „In The City Of Angels”miała być kolejną pozycją w jego dyskografii. Pomagał mu Chris Squire i Alan White z macierzystej grupy Yes, jednak ostatecznie z powodu innych zobowiązań materiał odłożono do szuflady. Po jakimś czasie wspólne drogi muzyków nieco się rozeszły, a nagrane taśmy pokrył kurz i pewnie w ogóle nie ujrzałby światła dziennego, gdyby nie wytrwałość i upór producenta Michaela Franklina.

Michael nie tylko przekonał Jona, by powrócić do tego pomysłu, ale także dopilnował by porzucone przed laty taśmy doprowadzić do obecnego kształtu i po uzupełnieniu o nowe kompozycje zaprezentować publicznie.

Tytuł „1000 Hands”również nie był przypadkowy. Nawiązywał do tysiąca dłoni, które przez lata współtworzyły końcową wersję albumu. Niektórzy z muzyków nawet nie doczekali premiery, przenosząc się do największej – niebiańskiej orkiestry. Mimo to powstał album wyjątkowy, inny od dokonań grupy Yes, choć pewnie dałoby się odnaleźć w nim jakieś punkty wspólne. Jest typowo andersonowski –magiczny, uduchowiony i nieco surrealistyczny. Mieszają się w nim wpływy muzyki klasycznej, klimaty spod znakuSteviego Wondera, King Crimson i Toto, a także rytmy rodem z Afryki i Ameryki Południowej.

Album wręcz zachwyca różnorodnością.Nic dziwnego, usłyszeć na nim możemy jazzowego gitarzystę Larry Coryella, a także wirtuoza bębnów Billy Cobhama. Są też skrzypce Jean-LucPonty’egoi znanego z grupy Kansas Robbiego Steinhardta. Dla Jona zagrał także gitarzysta Deep Purple Steve Morse i pianista Chick Corea.Na płycie pojawia się również Trevor Rabin, Alan White, Rick Wakeman, Jerry Goodman, Bobby Kimball oraz CarmineAppice – lista jest naprawdę imponująca.

Motywem przewodnim płyty jest temat, który pojawia się w pierwszej kompozycji,zatytułowanej „Now”. Już pierwsze jej takty przywodzą na myśl współpracę Andersona z Vangelisem. Przetworzony motyw, dalej prowadzony przez głos, wiolonczelę i skrzypce pojawia się w „NowVariations”,a bogato zaaranżowany wieńczy piękny finał„Now And Again”, który nieco przypomina pamiętną kompozycję „Change We Must”. To tu wśród bogactwa brzmień na plan pierwszy wysuwa się klasycyzująca i z miejsca rozpoznawalna gitara Steve’a Howe’a. Szkoda, że utwór trwa tak krótko i kończy się dość niespodziewanie.

Warto również wsłuchać się w niemal dziewięciominutowy „Activate”. Usłyszeć w nim można nie tylko flet Iana Andersona z JethroTull, ale także skrzypce Olgi Kopakovej i wspomnianego Robbiego Steinhardta (niegdyś Kansas), a także gitarę Pata Traversa oraz Steve’a Morse’a.

Trudno również pozostawić bez komentarza „I Found Myself” z lirycznymi skrzypcami Jerry’ego Goodmana i Jonem śpiewającym w duecie ze swoją żoną Jane. „Twice In A Liftime”, to znów piękne skrzypce i akordeon. Dla odmiany „First BornLeaders” niesie z sobą karaibskie rytmy. „Make Me Happy” rozpoczyna pulsująca perkusja, która po chwili łączy się z graną na ukulele melodią rodem ze słonecznych Hawajów.

Już pierwsze chwile z nowym dziełem Iona Andersona dają sporo przyjemności, a w mojej ocenie płyta zyskuje po każdym kolejnym przesłuchaniu. Naprawdę warto poświęcić jej więcej uwagi, ta muzyka potrafi obronić się sama.Lista współpracowników może z pewnością spowodować niemały zawrót głowy, jednak w efekcie mamy do czynienia z dziełem świetnie wyprodukowanym, jakkolwiek dość eklektycznym. Głos Andersona brzmi rewelacyjnie (nie wiem, kiedy został nagrany – przed laty czy współcześnie).

Płyta nosi rok wydania 2020, choć Jon wydał ją własnym nakładem już w marcu 2019 roku. Wówczas była dostępna jedynie na jego stronie internetowej oraz podczas koncertów. Za obecny, szerzej dostępny nakład odpowiada wytwórnia Blue ÉlanRecords. Album nosi podtytuł „ChapterOne”. Czy wobec tego należy oczekiwać następnego rozdziału? Czas pokaże.

Krzysztof Wieczorek

muza01