Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „The Zealot Gene” – Jethro Tull (2022)

Młodszym czytelnikom przypomnę, że Jethro Tull, to w zasadzie imię i nazwisko angielskiego agronoma i konstruktora siewnika, żyjącego na przełomie XVII i XVIII. Z jakiegoś względu Ian Anderson, Szkot żyjący jakieś dwieście pięćdziesiąt lat później, postanowił w 1967 roku nazwać swój zespół. Może dlatego, że sam przez dwie dekady zainteresowany był pracą na roli? 

Po początkowych poszukiwaniach własnej tożsamości grupa i jej charyzmatyczny lider stworzyła oryginalny i łatwo rozpoznawany styl, będący mieszaniną white bluesa, folk rocka, rocka progresywnego oraz hard rocka. Wyróżniającymi go elementami były celtyckie korzenie oraz flet poprzeczny, traktowany przez lidera w dość niekonwencjonalny sposób. Sam mówił o sobie „Nie jestem najlepszym flecistą na świecie, ale prawdopodobnie najgłośniejszym”. 

Choć swe największe tryumfy grupa święciła w połowie lat siedemdziesiątych, to od początku jej istnienia kolejne studyjne albumy pojawiały się często i regularnie. W 1999 r. trafiła na rynek dwudziesta płyta w ich katalogu, zatytułowana „J-Tull Dot Com” i w zasadzie nie licząc późniejszych kompilacji i powrotów do rzeczy nagranych wcześniej był to ostatni w pełni premierowy album zespołu. 

Okazało się jednak, że mimo upływu lat lider zespołu nie myśli o muzycznej emeryturze i także teraz potrafi zaskoczyć. W zasadzie można powiedzieć, że cała formacja Jethro Tull jest i zawsze była dziełem jednego człowieka, więc nawet po odejściu gitarzysty Martina Baree, związanego z zespołem niemal od samego początku aż do 2012 roku i wymianie wszystkich pozostałych muzyków, Ian Anderson potrafił stworzyć grupę, która nadal brzmi jak klasyczny Jethro Tull. Dowiódł tego cztery lata temu podczas trasy koncertowej, z którą także odwiedził Polskę.

Pod koniec stycznia tego roku na półkach sklepowych pojawił się zupełnie nowy, całkowicie premierowy album formacji, który nadal brzmi jak rasowy Jethro Tull oraz zawiera naprawdę udane kompozycje. Płyta nosi tytuł „The Zealot Gene”, zaś Ian Anderson jest podobnie jak niejednokrotnie wcześniej jedynym autorem tekstów i muzyki. To bardzo przemyślany album, który powstawał blisko pięć lat. Wpłynęły na to różne czynniki, w tym także lockdown wywołany pandemią COVID-19. Miał on wpływ także na brzmienie pięciu z dwunastu utworów, które zostały nagrane w domu. 

Może dzięki temu brzmią znacznie bardziej akustyczne niż było to pierwotnym zamiarem kompozytora. Mimo to płyta jest naprawdę spójna i swą zawartością nawiązuje do najlepszych dokonań zespołu. Mamy tu naprawdę nieźle brzmiący głos lidera (co po jego problemach z krtanią zasługuje na uwagę), a także jak zwykle świetne solówki na flecie, które zawsze były jego znakiem rozpoznawczym. Anderson gra także na gitarze akustycznej, harmonijce ustnej, mandolinie, bałałajce, perkusji i wielu innych instrumentach. 

Trudno nazwać „The Zealot Gene” albumem koncepcyjnym, choć w całym tekście pojawiają się odniesienia biblijne. Anderson od lat znany jest ze swego krytycznego stosunku do każdej z form zorganizowanej religii, to jednak niemal wszystkie piosenki nawiązują do jakiegoś fragmentu Biblii. Pojawiają się także inne wątki. „Mrs Tibbets” odnosi się do matki Paula Tibbetsa, pilota, który zrzucił bombę atomową na Hiroszimę. Tytułowy utwór „The Zealot Gene” wynika z zaniepokojenia wzrostem prawicowego populizmu i nieskrępowanym rozwojem ekstremistycznych poglądów.

Pojawiają się też wątki dotyczące ksenofobii, populizmu i nietolerancji. Muzycznie odnajdujemy na płycie wiele znajomo brzmiących fragmentów, choć pojawiają się także nowocześnie brzmiące syntezatory. Szkoda, że brak tu tak bardzo charakterystycznej gitary Martina Baree. Dużym plusem jest kompozycja „Mine Is The Mountain”, w której przebijają echa starego Jethro Tull o progresywnym obliczu, zaś sama solówka na flecie w tym utworze to prawdziwa wisienka na torcie. Warto też zwrócić uwagę na wręcz teatralny (patrz teledysk) i dość mroczny „Shoshana Sleeping” z wielce zagadkowym tekstem. To kolejny, bardzo mocny punkt albumu.

Czy najświeższa produkcja Jethro Tull wnosi coś nowego? Fani zespołu powitają ją z pewnością z sympatią, gdyż jest znacznie ciekawszym zwieńczeniem dotychczasowego dorobku grupy niż wydany w 2003 roku „Christmas Album”. Od jego wydania minęły niemal dwie dekady, a Ian Anderson sprawia wrażenie, że zmiany w muzyce, jakie nastąpiły w tych latach kompletnie go nie interesują. Jedyna różnica to znacznie bardziej zwarte, ledwie kilkuminutowe kompozycje. Po rozbudowanych suitach sprzed lat nie ma śladu. Może i dobrze. Nie brak tu różnorodności i udanych, pełnych wirtuozerii partii instrumentalnych. 

Całość, choć brzmi świeżo, jednak zdecydowanie nawiązuje do klasycznego okresu formacji. Album jest udany i dopracowany tak w warstwie lirycznej, jak i aranżacyjnej. To naprawdę dobra płyta Jethro Tull, która może zainteresować także młodszych słuchaczy. Warto spróbować.

Krzysztof Wieczorek

Kategoria:
muza07