Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „The Piper At The Gates Of Dawn” – Pink Floyd (1967)

Nie tak dawno w kąciku muzycznym „Wolnej Drogi” przypomniałem Państwu wznowiony przed kilkoma tygodniami album Pink Floyd, zatytułowany „Animals”. Miał on swą premierę w roku 1977. Dokładnie dziesięć lat wcześniej grupa zadebiutowała płytą „The Piper At The Gates Of Dawn”, nagraną jednak w nieco innym składzie, gdzie głównym kompozytorem i gitarzystą był Roger Keith Barrett o przydomku „Syd”. 

Muzyka zespołu na przestrzeni owej dekady zmieniła się diametralnie. Wcześniej była zupełnie inna, jednak sprawiła, że grupa zdecydowanie wyróżniając się na tle innych zespołów tego okresu zaistniała w przestrzeni medialnej. Tytuł debiutanckiego albumu Pink Floyd, dający się przetłumaczyć jako „Fletnista u bram świtu”, pochodzi ze zbioru sielankowych opowieści cyklu „O czym szumią wierzby” Kennetha Grahame’a. Trudno dociec dlaczego do dziś fascynują one kolejne pokolenia maluchów i dorosłych, nie tylko w rodzimej Anglii, lecz także w wielu krajach świata. Być może wynika to z tęsknoty za dzieciństwem lub za mityczną krainą, sprawiedliwą i hołdującą tradycji, w której liczy się przyjaźń i wzajemna życzliwość. 

„Fletnista u bram świtu”, to pozornie prosta i niewinna opowieść o Krecie i Szczurze, którzy poszukując małej Wydry trafiają na wyspę bożka Pana, skąd dobiega przepiękna muzyka. Dźwięk fletni oczarował ich na tyle, że zapomnieli o celu swej wyprawy. Czy „Syd” także pragnął tworzyć muzykę, która całkowicie pochłonie słuchaczy? Szkoda, że jego wizje przefiltrowane przez środki zmieniające świadomość oraz narastająca choroba psychiczna sprawiła, że całkowicie oderwał się od rzeczywistości. To jednak stało się nieco później. Wcześniej ów dziwaczny świat, pełen baśniowych gnomów, hobbitów, strachów na wróble, kotów i… rowerów wypełnił pierwszy album Pink Floyd. 

Muzyka na tej płycie daleka jest od jednorodności. Improwizowane psychodeliczne utwory sąsiadują z pozornie prostymi piosenkami. Wszystko brzmi dość surowo, a jednak urzekająco. 

Całość rozpoczyna „Astronomy Domine” – muzyczna wędrówka ku gwiazdom. Kosmiczne odgłosy mieszają się z nazwami odległych planet: Jowisz, Saturn, Oberon, Miranda, Tytania. Niemal daje się odczuć lodowate tchnienie nieskończonej przestrzeni, by dalej zderzyć się z błyskiem, eksplozją, paniką i… czystą zielenią. Dalej, wśród niepokojących dźwięków pojawia się nieprzewidywalny i diaboliczny syjamski kot, o prowokującym imieniu Lucyfer Sam. I kolejny skok do świata bajek.

Utwór „Matilda Mother”, o nieco psychodelicznej atmosferze, wypełniają mnożące się postacie z niedopowiedzianych w dzieciństwie baśni. Bogaty kraj, hojny król, tysiące jeźdźców. Tęsknota za czasem, który przeminął? Być może… I jeszcze ten ledwo uchwytny beatlesowski klimat. 

Dalej „Flaming”, wędrówka wśród chmur, dmuchawców i rosy. Pełna dziwnych dźwięków, niczym kolejna baśń z dzieciństwa. Skrzaty, jednorożce, senne wizje. Zabawa w chowanego?

„Pow R. Toc H”. Bum-bum, czi-czi. Utwór instrumentalny. Konia z rzędem temu, kto zrozumie tytuł. Zresztą, jakie to ma znaczenie… Wciągające solo Wrighta na tle nieco obsesyjnej figury rytmicznej przeradza się dalej w jazgotliwą improwizację, pełną dziwacznych dźwięków, zapowiadających watersowską dziwaczną grotę, pełną zwierzątek bawiących się z Pictem. 

Dalej „Take Up Thy Stethoscope and Walk”. Przedziwna rymowanka. Kompletny chaos, pełen szaleństwa i chorobliwych wizji cierpiącego pacjenta. Początek ociera się o punk, o którym wówczas jeszcze nikt nie słyszał, a dalej prawdziwa psychodelia, choć dość krótka. Mimo to muzyka fascynuje.

Kolejny utwór to „Interstellar Overdrive” – instrumentalna wyprawa w przestrzeń kosmiczną. W odróżnieniu od wcześniejszych zwartych kompozycji, to ponad dziewięć minut szaleńczej improwizacji, niepozbawionej dramaturgii. Pięćdziesiąt lat temu mocno awangardowej, dziś sprawia wrażenie uporządkowanej, gdzie każdy dźwięk ma swoje miejsce. 

I ponowna zmiana nastroju, „The Gnome”, kolejna baśniowa historyjka. Pojawia się Grimble Gromble – dziwny gnom w szkarłatnej tunice i niebiesko-zielonym kapturze, szukający swego miejsca na ziemi. Dalej „Chapter 24”, szczypta wschodniej filozofii. Tekst napisany przez Syda Barretta, zainspirowany Heksagramem 24 z „Księgi Przemian I Ching”. Wędrując za Konfucjuszem po kolejnych kręgach życia docieramy do… stracha na wróble. 

„The Scarecrow”, to prosty, niemal zabawny utwór o bezmyślnym stworze, który stoi pośród jęczmienia i porusza się jedynie z podmuchami wiatru. Metafora narkotycznego otępienia? Płytę kończy „Bike”, o naiwnym chłopaku, który pragnie ofiarować swej dziewczynie wszystko co ma: dziurawy płaszcz, oswojoną mysz, garść pierników oraz rower. Pożyczony.

Dla wielu niewtajemniczonych miłośników Pink Floyd „The Piper At The Gates Of Dawn” może być zaskoczeniem, dla innych niespodzianką. Nie jest to album łatwy, ale naprawdę warto do niego wracać. Robię to od blisko czterdziestu lat i ciągle odkrywam w nim coś zaskakującego. Dopiero po latach doszedłem do wniosku, że nie ma tam dźwięków zbędnych. Każdy jest ważny i ma swoje uzasadnienie. Płyta jest zaledwie wprowadzeniem do muzyki wykonywanej przez Pink Floyd w tamtym czasie na żywo. Ale to już zupełnie inna historia.

Krzysztof Wieczorek


Zbiór felietonów muzycznych

Krzysztofa Wieczorka

„Półeczka z płytami”

kupisz w księgarni

www.bedziempolakami.pl

Kategoria:
muza24