Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „Sessions 2000” – Jean Michel Jarre (2002)

Z pewnością nazwisko francuskiego twórcy muzyki elektronicznej Jeana-Michela Jarre’a jest znane wielu miłośnikom muzyki. To twórca, który wraz z Vangelisem zdefiniował w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kanon muzyki elektronicznej. 

Niejeden z fanów z pewnością potrafi wymienić wiele tytułów płyt, składających się na jego dyskografię. Myślę jednak, że niewielu z nich pamięta o albumie wydanym w 2002 roku, zatytułowanym „Sessions 2000”. 

To czternasty album francuskiego kompozytora, wydany przez Disques Dreyfus i dystrybuowany przez Sony Music. Jarre przygotował go z myślą o dokończeniu zobowiązań kontraktowych z Sony, stąd też pozwolił sobie na większą swobodę (co nieszczególnie spodobało się wydawcy), a muzyka, jaka nań trafiła, daleka była od komercji. Powstała fantastyczna podróż w krainę ambientu i… jazzu. Intrygujące, niekojarzone wcześniej z Jarrem brzmienia oraz improwizacje pokazały mniej znane oblicze i niepospolity talent francuskiego twórcy. Mam świadomość, jak brzmi taka opinia w odniesieniu do muzyka, który bije światowe rekordy frekwencji na koncertach. Im jednak bardziej rośnie jego sława, tym mniej interesująca staje się jego twórczość, idąca w stronę łatwo przyswajalnego muzaka, nie pozostawiającego po wybrzmieniu większego wrażenia.

Na przywołaną dziś płytę trafiło sześć utworów opatrzonych celowo niewiele mówiącymi tytułami zaczerpniętymi z kalendarza, mogącymi kojarzyć się jedynie z datami nagrań. Jean Michel Jarre zaprezentował plon swej wyprawy w krainę ambientowej elektroniki i chill-outu, połączonej z melodyką zbliżoną nieco do jazzu. Ta stylistyka może zaskakiwać, nie powinna jednak zniechęcać fanów oczekujących popisów rodem z „Oxygene” bądź „Equinoxe”. 

Klimat „Sessions 2000” prowadzi nas raczej do wnętrza zadymionego klubu, w którym gra późny Miles Davis. Warto posłuchać improwizacji prowadzonych przez kontrabas, który do złudzenia przypomina żywy instrument. Powstała muzyka pełna jest „powietrza” i swoistego luzu oraz zachęca do wielokrotnych powrotów. 

Całość powstała jako efekt jam sessions kompozytora wraz z Francisem Rimbertem, autorem muzyki do gier, którego nazwisko choć pojawia się na płycie, to nie zostało jakoś szczególnie wyeksponowane. Warto wspomnieć, że Rimbert został doceniony przez samego Isao Tomitę, uzyskując w 1988 roku pierwszą nagrodę na międzynarodowym festiwalu muzyki elektronicznej w Tokio, podczas którego słynny Japończyk przewodniczył obradom jury. Znajomość Rimberta z Jarre’m datuje się od 1979 roku, a w zasadzie od pamiętnego koncertu Jarre’a na placu Zgody w centrum Paryża. Od spektaklu Rendez-vous z 1986 roku w Houston Rimbert często towarzyszy Jean Michelowi na scenie.

W muzyce z albumu „Sessions 2000” nie brakuje nastrojowych, wręcz ilustracyjnych elementów filmowych. Utwory skomponowane przez Jarre’a i Rimberta w 2000 roku początkowo nie były przeznaczone do konkretnego projektu. Być może dzięki temu powstał album daleki od tego, co zwykle kojarzy się z stylistyką słynnego Francuza. Jarre włożył sporo wysiłku w stworzenie zupełnie innego, odrobinę rozmarzonego, nieco zamyślonego klimatu. Warto też podkreślić zmienność nastrojów serwowaną przez Jarre’a. 

Całość brzmi niczym grana na żywo. Z pewnością nie brak tam i takich fragmentów, jednak całość została dopieszczona w warunkach, jakie daje współczesne studio. Muzyka brzmi naprawdę naturalnie i wręcz ożywczo. To prawdziwy hołd, jaki kompozytor złożył jazzowi, muzyce przy której wzrastał i którą szczególnie ceni. Tu dźwięki fortepianu łączą się z nutami saksofonu, trąbki i kontrabasu, choć wszystko zostało wykreowane we wnętrzach syntezatorów. 

To z pewnością najbardziej jazzowa muzyka, jaką Jean-Michel opublikował, składając w ten sposób niejako hołd swemu ojcu. To płyta zupełnie inna od tego, do czego nas dotąd przyzwyczaił. To także coś, co przełamuje etykietę komercji, z jaką bywa kojarzona jego późniejsza twórczość. Naprawdę warto po nią sięgnąć. Pozwala wyciszyć się. Nie jest to prymitywny pastisz jazzowy. Kompozytorowi udało się stworzyć nową wartość. Powstało dzieło, które w dość zaskakujący sposób podsumowuje jego dorobek na koniec XX stulecia. Jest to rzecz godna polecenia zwłaszcza tym, którzy uważają się za fanów szeroko pojętej muzyki. 

Płyta nie była szczególnie promowana, stąd też przemknęła niemal niezauważona. Także jej okładka jest dość minimalistyczna i nie kojarzy się dotychczasowym dorobkiem Jarre’a. Trafiłem na nią krótko po premierze, niemal przypadkiem. Posłuchałem i zauroczyła mnie, stając się na jakiś czas głównym punktem muzycznego quizu, jaki czasem serwuję swoim znajomym. Jak dotąd prawie nikt nie odgadł nazwiska kompozytora… 

Co ciekawe, jak dotąd album nie został wznowiony, stąd też stał się pewnym rarytasem. Nie jest to z pewnością płyta, od której należy zacząć poznawanie dorobku Jeana Michela Jarre’a, jednak z pewnością nie można jej pominąć. To album, który wielokrotne powroty wynagradza swą nietuzinkową urodą.

Krzysztof Wieczorek

Kategoria:
muza13