Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „i/o” – Peter Gabriel (2023)

Tak naprawdę czekałem na tę płytę nieprzyzwoicie długo. Nie ukrywam, że zaliczam się do fanów dawnego lidera Genesis i mocno mu kibicowałem, gdy postanowił w 1975 roku po nagraniu sześciu albumów odejść od macierzystego zespołu. Obowiązki wokalisty przejął wówczas Phil Collins. Peter Gabriel po usamodzielnieniu, wydając cztery solowe albumy, w krótkim odstępie czasu próbował odnaleźć własną tożsamość. Wielki sukces przyniósł mu dopiero album „So” z 1986 roku.

Peter Gabriel od zawsze emanował niezwykłym połączeniem skromności i wielkości. I choć wywodzi się z rocka progresywnego, czyli stylu słynącego bardziej ze skłonności do przesady niż zdrowego rozsądku, to potrafił znaleźć własną niszę muzyczną. Od zawsze interesowały go różne rodzaje sztuki. Wymyślił więc i został współzałożycielem festiwalu Womad (Międzynarodowy Festiwal Muzyki Sztuki i Tańca – głównie spod znaku world music) oraz wytwórni płytowej Real World, którą powołał by promować muzykę ze wszystkich stron świata.

To on jest autorem muzyki do takich filmów jak „Birdy”, znanego pod polskim tytułem „Ptasiek” Alana Parkera na podstawie powieści Wiliama Whartona oraz „Passion” do filmu Martina Scorsese „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. W jego głosie od zawsze brzmi tęsknota, otwartość i nieskrywane uczucia.

Nie spieszy się z nagrywaniem przemyślanych albumów studyjnych. Po wspomnianej płycie „So” sześć lat czekaliśmy na „Us”, a potem kolejne dziesięć na „Up”. Obie zawiesiły poprzeczkę dość wysoko. Po nagraniu „Up” nastąpiła przerwa wyjątkowo długa, bo trwająca aż dwadzieścia jeden lat. Zmieniły się mody, dorosło kolejne pokolenie, a Peter Gabriel pozostał sobą, ze swą skłonnością do perfekcjonizmu. Otrzymaliśmy produkt końcowy składający się z dwunastu utworów. Całość przygotowano w dwóch odsłonach – jako miks „Bright-Side” oraz „Dark-Side”.

To dość intrygujący sposób, by pozostawić słuchaczowi dzieło w dwóch wersjach – tak by sam zdecydował co jego zdaniem lepiej buduje atmosferę i tożsamość zarówno poszczególnych utworów, jak i całości. To może być frustrujące, ale zmusza do bardzo uważnego przesłuchania całości. Tego czasu każdy z jego fanów miał dość dużo.

Jak wspomniałem utworów jest dwanaście, a Gabriel każdy z nich prezentował oddzielnie w formie singla czekającej cierpliwie publiczności w miesięcznych odstępach, zawsze dokładnie podczas astronomicznej pełni księżyca. Później odbył długą trasę koncertową, podczas której prezentował każdą piosenkę z niewydanej jeszcze płyty, poprzedzając ją monologiem na temat stanu współczesnego świata i potencjalnych korzyści płynących ze sztucznej inteligencji – oczywiście poza swymi wybranymi hitami z całego swego dorobku. Pragnął przedstawić całość jako żywy i dojrzewający organizm, zanim odda go w formie kolejnej, długo oczekiwanej własnej płyty.

Muzyka składająca się na ów projekt nie jest specjalnie skomplikowana. Skłania się raczej w stronę pop-u. Artysta w tekstach pisze prostym wierszem o ludzkiej naturze raczej starając się podnieść słuchacza na duchu. Wszystko brzmi naturalnie, intuicyjnie, bez wielkiego zadęcia. Potrafi wyrazić swe uniwersalne doświadczenia w nowatorski sposób.

Na brzmieniu całości zaciążył także udział w nagraniach jego zaufanych współpracowników. Ponownie wspomaga go basista Tony Levin i perkusista Manu Katché. Tu i ówdzie w nagraniach pojawia się Brian Eno na syntezatorze. I co w tym wszystkim nabiera szczególnego znaczenia – Peter Gabriel w wieku ponad siedemdziesięciu lat nadal dysponuje silnym głosem, który brzmi po prostu genialnie, opierając się upływowi czasu i pozostając niezmiennie jego największym atutem. Gabriel nie musi zmieniać stylu, ani używać nieziemskich efektów, by przykryć jego niedostatki. Jego śpiew jest zdecydowany, melodyjny, czysty i czytelny w każdym utworze. A treści, które przekazuje są przypomnieniem, że pomimo całego niekończącego się stresu jakie niesie współczesność najważniejsze są więzi emocjonalne, które pozwalają nam trwać.

I właśnie o tym jest ta trwająca blisko siedemdziesiąt minut płyta, począwszy od „Panopticom”, czyli opowieści o mediach społecznościowych, które są pewną formą władzy, aż po zamykający album utwór „Live and Let Live”, mówiący o nadziei wynikającej z przebaczenia i uzdrawiającej mocy miłości. To wszystko aspiruje do uczynienia świata jaki nas otacza lepszym miejscem. Szkoda jedynie, że te hasła powtarzane od tak wielu lat niewiele zmieniły.

Muzyka nawiązuje do różnych stylistyk, choć całość brzmi spójnie. Trzeci utwór to ballada „Playing for Time”, powoli rozwijająca się aż do dramatycznego punktu kulminacyjnego. Tekst przedstawia autora wspinającego się na wzgórze, zagubionego we wspomnieniach i myślach o upływającym czasie. Idealnie sprawdziłby się jako wielki finał. Można zastanawiać się czy sens ma wydanie albumu z materiałem dobrze znanym wszystkim, jednak trzeba przyznać, że słucha się tego naprawdę dobrze.

Nawiasem mówiąc, nadal nie mogę zdecydować czy wybrać miks „Bright-Side”, czy „Dark-Side”. Chyba zależy od pory dnia i nastroju. I tylko kołacze mi się pytanie – czy to naprawdę ostatnia płyta Petera?

Krzysztof Wieczorek

 

krzysztof.wieczorek@wolnadroga.pl

Kategoria:
muza02