Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „666” – Aphrodites Child (1972)

 

Niedawno świat muzyczny doznał kolejnej wielkiej straty. 17 maja zmarł Vangelis – twórca muzyki elektronicznej i filmowej. Jego bogata dyskografia składa się z licznych płyt solowych oraz nagranych wspólnie z wokalistą Yes Jonem Andersonem. Sporą cześć dorobku stanowi znana i ceniona muzyka filmowa. Tu dość wspomnieć o Oskarze, którego otrzymał w 1982 roku za ścieżkę dźwiękową do obrazu „Rydwany ognia” czy choćby o ilustracji muzycznej do „Łowcy androidów” (1994) oraz filmu „1492. Wyprawa do raju” (1992). 

Vangelis był samoukiem, podobno pierwsze próby komponowania podejmował mając zaledwie trzy lata. Dziś jednak przypomnę dzieło z początków jego działalności.

Ewangelos Odiseas Papatanasiu – bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko urodził się w Grecji. Mając dwanaście lat słuchał zarówno jazzu, jak i rock’n’rolla. Trzy lata później, jak wielu jego rówieśników udzielał się w kilku szkolnych zespołach muzycznych. Na początku lat sześćdziesiątych był współzałożycielem pop-rockowej formacji The Forminx, z którą zdobył w swojej ojczyźnie sporą popularność. Szlifował talent pisząc również dla innych artystów. 

Zachęcony sukcesem, wspólnie z grającym na perkusji Lucasem Siderasem i wokalistą Demisem Roussosem, grającym także na gitarze basowej, stworzył grupę Aphrodite’s Child. Ten ostatni z muzyków zasłynął później jako wykonawca całkiem sympatycznego choć nieco „cukierkowego” repertuaru pop. 

Niepewna sytuacja polityczna w ojczyźnie sprawiła, że muzycy postanowili spróbować szczęścia w centrum ówczesnego muzycznego świata, czyli w Londynie. Niestety, dotarli jedynie do Francji, bowiem Anglia zamknęła przed nimi granice, podejrzewając ich o działalność wywrotową – był to bowiem czas pamiętnej studenckiej rewolty. Zespół osiadł w Paryżu. Dorobił się kilku singli, z których najbardziej znany zawierał piosenkę „Rain And Tears”, inspirowaną kanonem Johanna Pachelbela (tu kłaniają się dalekie echa Procol Harum). Nagrali także dwa udane albumy: „End of the World” (1968) oraz „It’s Five O’Clock” (1969).

Apetyty jednak rosły. Opus magnum zespołu stał się trzeci album, opatrzony prowokacyjnym tytułem „666”, który wobec obiekcji wydawcy, jak na ironię w sklepach pojawił się dopiero kilkanaście miesięcy po rozpadzie grupy. Na czerwonej okładce (pierwotnie miała być czarna, jako przeciwieństwo do Białego Albumu Beatlesów), prócz imienia Bestii znalazł się cytat z Apokalipsy św. Jana: „Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć.” (Ap 13,18) 

Myliłby się jednak ten, kto próbowałby doszukiwać się w tym dziele odniesień satanistycznych, bądź fascynacji okultyzmem. Projekt wprawdzie został zainspirowany Apokalipsą, lecz twórcy przefiltrowali jej treść przez pryzmat popkultury lat sześćdziesiątych, skutecznie pozbawiając ją odniesień religijnych. Urzekła ich jedynie dramaturgia opisanych wydarzeń. Swoją wizję przedstawili w formie spektaklu, prezentowanego grupie hippisów przez trupę cyrkową pod dachem wielkiego namiotu. Narratorem całości był konferansjer z zacięciem telewizyjnego showmana, który pod koniec popadł niemal w schizofrenię odkrywając, że w tym samym czasie na zewnątrz namiotu prorocza wizja właśnie się urzeczywistnia. Nieświadoma publiczność uważała, że wydarzenia rozgrywające się poza namiotem są również częścią programu. Jedynie narrator rozumiał, że prezentowana inscenizacja przerodziła się właśnie w realną bitwę dobra ze złem, zwiastującą koniec świata… 

Za muzykę całości odpowiadał sam Vangelis. Była dość wizjonerska, nawet jak na koniec lat sześćdziesiątych, gdy realizowano najbardziej zdumiewające pomysły. Można jej zarzucić pewien chaos i brak spójności, choć zawiera też świetne pomysły, sprawiające, że całość brzmi intrygująco i nowatorsko. Album już wówczas zapowiadał wyjątkowy potencjał drzemiący w kompozytorze. Odnoszę jednak wrażenie, że gdyby całość zamknąć na jednym krążku, to efekt końcowy mógłby być znacznie ciekawszy. 

Na całość składają się dwadzieścia cztery utwory. Niektóre trwają zaledwie kilkadziesiąt sekund, inne kilka minut. Jest też rozbudowana, blisko dwudziestominutowa kompozycja „All The Seats Were Occupied”, będąca wycieczką w rejony psychodeliki oraz retrospektywnym spojrzeniem na główne tematy muzyczne całości. Zwraca uwagę utwór „The Four Horsemen”, z porywającą melodią, wokalem Roussosa i świetnym gitarowym solem Koulourisa.

Niewątpliwie album „666” choć był spełnieniem ambitnych wizji Vangelisa, to nie do końca przypadł do gustu pozostałym muzykom. Mimo rozbieżności, które w efekcie doprowadziły do rozpadu grupy, dobrze się stało, że ambitny Grek doprowadził swój pomysł do końca. Może nie wszystkie idee sprawdzają się po czasie, jednak w efekcie powstał jeden z najbardziej wyjątkowych i inspirujących projektów początku lat siedemdziesiątych. 

Płyta mocno różniła się od wcześniejszych dokonań grupy. Zespół stanął na rozdrożu, wizja greckiego mistrza klawiatury go przytłoczyła i zdominowała. Krytycy zarzucają albumowi brak spójności, ja jednak sądzę, że paradoksalnie to właśnie stanowić może jego siłę. Dużo w nim eklektyzmu, pop miesza się z muzyką progresywną, rock sąsiaduje z ambientem i typowo greckimi inspiracjami, natomiast całość jest nieśmiałą zapowiedzią kierunku, w którym Vangelis miał wkrótce podążyć. Warto po nią sięgnąć i odkryć wczesne, mało znane oblicze Vangelisa.

Krzysztof Wieczorek

Kategoria:
muza11