Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-historia

Klimek Bachleda. Poświęcił się i zginął – historia pewnej wyprawy

 

W sierpniu minęło sto dwanaście lat od śmierci Klimka, a właściwie Klemensa Bachledy, legendarnego przewodnika tatrzańskiego i ratownika, który zginął podczas fatalnej pogody, próbując nieść pomoc Stanisławowi Szulakiewiczowi na stokach Małego Jaworowego Szczytu.

Nowoutworzone Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, kierowane przez jego naczelnika, gen. Mariusza Zaruskiego, miało wówczas niespełna dwa lata. Władze zaboru austriackiego długo zwlekały z wydaniem zgody na jego powołanie. Pozytywną decyzję niewątpliwie przyspieszyła śmierć Mieczysława Karłowicza w lawinie, pod stokami Małego Kościelca. 

Pierwszą wyprawą ratunkową odnotowaną w Księdze wypraw było poszukiwanie dr. Ernesta Weissa, Niemca z Górnego Śląska, który postanowił od Popradzkiego Stawu pokonać główną grań Tatr. Długie poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Jego szczątki odnaleziono cztery lata później, w lipcu 1913 roku, na południowym stoku Rysów. 

Tymczasem taternictwo rozwijało się. W góry coraz częściej zaczynali chodzić samodzielnie utalentowani i spragnieni wrażeń wspinacze już bez góralskich przewodników. 

Tak było też w sierpniu 1910 roku. Jan Jarzyna, Józef Bizoń i Stanisław Szulakiewicz wyjechali z Zakopanego góralską furką. Noc z 4 na 5 sierpnia 1910 r. spędzili w kosówce, biwakując pod gołym niebem. Ranek był dżdżysty, choć zanosiło się na pogodę. W blaskach wschodzącego słońca stoki Małego Jaworowego wyglądały nie dość, że urzekająco, to także niezwykle pociągająco, kusząc powabem dziewiczej ściany. 

Przy zwijaniu biwaku doszło do sprzeczki między Bizoniem a Szulakiewiczem. Powodem był jakiś drobiazg, jednak w efekcie Bizoń zabrał swoje rzeczy i oświadczając, że rezygnuje ze wspólnej wyprawy, zszedł w dół.

Pozostali dwaj, niezrażeni podeszli pod ścianę i zaczęli wypatrywać możliwości wejścia. Przestudiowali niemal każdą szczelinę i załom skalny. Wreszcie, biorąc to, co najpotrzebniejsze i pozostawiając resztę u stóp zbocza, ruszyli. W południe dotarli do piarżystej platformy, mając do szczytu jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów. 

Dalej w górę wiodła niemal gładka ściana, a ze szczytu powoli schodziła mgła, dodatkowo utrudniająca orientację. Wspinacze nie dostrzegli, że skała robi się coraz bardziej pionowa, a nawet przewiesza się. Związani liną ruszyli w górę – najpierw Jarzyna, kilka metrów za nim Szulakiewicz.

Trudności rosły. W pewnej chwili prowadzącego złapał kurcz w nadgarstku. Dłoń mimo woli otworzyła się, puściła pewny chwyt i Jarzyna runął w dół pociągając swego partnera. Przeleciał około trzydzieści metrów i zatrzymał się na wąskiej skalnej półeczce. Lina wytrzymała zahaczając o występ skalny, choć była nacięta w trzech czwartych swej grubości. U jej drugiego końca wisiał jęczący Szulakiewicz, skarżąc się na ból krzyża i łokcia. 

Jarzyna zaczął wzywać pomocy, jednak w okolicy nie było nikogo, a pogoda psuła się coraz bardziej. Staszek nie był w stanie poruszać się. Nadciągały ciężkie, deszczowe chmury. Po godzinie bądź dwóch Jan Jarzyna zdecydował się zejść bez asekuracji samodzielnie i sprowadzić pomoc. Nie była to łatwa decyzja, jednak w tej sytuacji jedyna. Zabezpieczył linami swego towarzysza, zostawił mu dwie tabliczki czekolady oraz pięć jabłek i ruszył w dół. 

Zerwał się deszcz, który przeszedł w grad, później rozpętała się burza. Jarzyna z trudem odnalazł pozostawione pod ścianą plecaki, a potem po kilku godzinach marszu dotarł do schroniska nad Morskim Okiem, skąd zadzwonił po pogotowie. Jeszcze tego samego dnia, mimo fatalnej pogody, o północy ruszyła na góralskich wozach wyprawa ratunkowa z Zakopanego przez Łysą Polanę do Jaworzyny, a stamtąd pieszo do Doliny Jaworowej. 

Zaruski otrzymał od Jarzyny dokładny szkic drogi, jednak mimo nalegań nie zdecydował zabrać wspinacza ze sobą, twierdząc, że jest on zbyt zmęczony. Naczelnikowi towarzyszył Stanisław Zdyb, Roman Kordys, Aleksander Znamięcki i mający już wówczas sześćdziesiąt jeden lat Klimek Bachleda. 

Nad Tatrami rozpętała się lodowata ulewa ze śniegiem. O siódmej rano nadal mżyło, koło południa zeszła mgła. Rozsądek nakazywał odwrót, jednak od czasu do czasu z góry słychać było słaby głos Szulakiewicza. Pod koniec dnia wszyscy opadli z sił, a głos ucichł. Zaruski zarządził odwrót, jednak Klimek odwiązał się od liny i ruszył samodzielnie, chcąc spenetrować kolejny żleb.

Kolejny dzień nie przyniósł poprawy pogody. Kolejni ratownicy również nie dotarli do Szulakiewicza. Odnaleziono go dopiero w poniedziałek, 8 sierpnia. Już nie żył. 10 sierpnia 1910 r. ratownicy znieśli ciało do Zakopanego. Jednak do domu nie wrócił także Klimek. 

12 sierpnia rozpoczęto poszukiwania. Dzień później na wystającym cyplu skalnym znaleziono jego serdak i bluzę, a jego samego dwieście metrów niżej. Od tego zdarzenia powracają pytania: czy istnieją granice ryzyka podczas akcji ratunkowej? I czy życie ratowanego jest ważniejsze niż życie ratowników? 

Klimek Bachleda był wspaniałym przewodnikiem i ofiarnym ratownikiem. Po Tatrach chodził od dziecka. Miał swój honor i swoje poczucie obowiązku. Nie posłuchał wezwania naczelnika. Szulakiewicz mógł wówczas jeszcze żyć. Poświęcił się i zginął – tak napisano na jego nagrobku. Spoczywa na tzw. nowym cmentarzu zakopiańskim.

Krzysztof Wieczorek

Kategoria:
histor19