Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Felietony

Woda sodowa – Felieton Mirosława Lisowskiego

 

Na początku krótka historia… Rok 2007. Działaczka samorządowa trafia na spotkanie kandydatów na posłów na sejm RP. Przyjazna atmosfera. Część się zna. Inni się przedstawiają i mówią skąd pochodzą, czym się zajmują… To ma być ekipa, która trafi na listy wyborcze i będzie toczyć bój o jak najlepszy wynik dla swojego ugrupowania politycznego… 

Nasza działaczka jest skrępowana. Pochodzi z tzw. prowincji. A tu wielkie miasto i wielu, których zna jedynie z telewizji. Po chwili jednak nawiązuje znajomości. Okazuje się sympatyczną osobą. Bardzo komunikatywną. Ciepłą i elokwentną… Budzi zaufanie…

 

Rok 2011. Zbliżają się wybory. W sztabie wyborczym odbywa się znów spotkanie. Wyselekcjonowane grono kandydatów deliberuje w kuluarach o szansach i kampanii. 

Wchodzi „Działaczka”. Jest już posłem (posłanką – jak kto woli). Części ze zgromadzonych nie poznaje, a innym na powitanie jedynie potrafi odburknąć… No miło to już nie jest. Ani sympatii, ani ciepła, ani zaufania… 

Sprawy organizacyjne. Szef kampanii informuje o sposobie podziału środków finansowych na wybory. „Działaczka-posłanka” protestuje. Ona jest teraz posłem, to ona musi mieć więcej z tego tortu. Na słowa z sali, że „Przecież wszyscy pracujemy na dobry wynik partii”, odpowiada bez żenady, że ona teraz jest rozpoznawalna, to i więcej osób na nią zagłosuje. To i więcej pieniędzy chce… 

Rok 2015. Kolejne wybory. Spotkanie organizacyjne. Odbywają się indywidualne rozmowy z kandydatami. Wszyscy czekają na swoją kolej. Wchodzi „Posłanka”. Bez choćby zwyczajowego „Dzień dobry”, omija wszystkich i wchodzi do biura. Konsternacja! Pomruk i nerwowe: „Co się z nią porobiło?!”.

Rok 2022. W telewizorze „Działaczka-posłanka” taka miła, sympatyczna, elokwentna… A za rok wybory przecież…

Miało być krótko, a i tak był to duży skrót pewnej kariery. Jest on niestety bardzo często spotykany. Szczególnie, gdy ktoś przysłowiowo złapie Pana Boga za nogi…

Spotykamy takich ludzi… Ich wyniosłość, buta, czy wręcz arogancja aż powalają. A zazwyczaj przeszli taką samą drogę, jak wspomniana „Działaczka”. A teraz udają, że są tak ważni. Że bez nich słońce rano na pewno nie wstanie. 

Bywa i tak, że kiedy sami się do kogoś takiego zwrócicie z jakąś sprawą, to oczywiście poklepią i powiedzą… „Tak, tak, załatwię. Zadzwonię…”. 

Jasne, że nie zadzwonią. A kiedy sami to zrobicie, to albo nie odbierają telefonu, albo są strasznie zajęci… No bo wiadomo – słońce musi wstać…

Jak to było u Barei w „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”: „Dzwoniłem do Ciebie, ale kazałeś mówić, że Ciebie nie ma”. „No wiesz, pewnie nie mogłem”. „Ale mówiłeś, że Ciebie nie ma!”. „Wiesz… Ja też mam naciski”…

Kolokwialnie mawia się, że komuś słoma z butów wystaje i dlatego uważa się za kogoś wyjątkowego, bo on (ona) teraz poseł (posłanka), dyrektor (dyrektorka), kierownik (kierowniczka)… Jest też i przysłowie na tę okoliczność: „Zapomniał wół, jak cielęciem był”.

Zapyta ktoś, a czemu ja o tym? Uznałem, że to odpowiedni moment, by podzielić się takimi przemyśleniami. Bo kiedy posłucha się gadających głów w telewizorze (i nie tylko o opozycję chodzi, bo wspomniana „Działaczka-posłanka” dzisiaj opozycją nie jest), to można odnieść wrażenie, że naprawdę – słońce jutro nie wzejdzie. 

Oni na wszystkim się znają. Mogą wypowiadać się i o kosmosie, i o trzodzie chlewnej, o transporcie kolejowym, uprawie kukurydzy, o górnictwie, no i o sporcie, medycynie, leśnictwie…

Pewnie każdy z nich kiedyś przyszedł na pierwsze spotkanie partyjne onieśmielony, przestraszony, zagubiony… 

Powie ktoś, że każdy kiedyś zaczynał… Fakt, też swoje pisanie rozpocząłem tekstem o śp. Józefie Oleksym i aferze Olina (kto jeszcze o takiej aferze pamięta?!) i bałem się, że spotka mnie ostra krytyka… 

No i był też kapelusz, który miał dowodzić mojej wyniosłości. Jednak, czy to jakoś mnie tak bardzo zmieniło? Wiadomo, że ciężko jest siebie oceniać. I to publicznie. Pozostawiam to innym. Także moim Czytelnikom.

Tyle o mnie. Pora na konkluzję. Znów posłużę się niezapomnianym Bareją („Poszukiwany, poszukiwana”): „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem!”. Może i to prześmiewcze, ale i dość wymowne.

Wielu jest takich, którzy tak siebie właśnie postrzegają. Wykonują swój zawód – dyrektorują, czy posłują. Często przybyli z prowincji i do awansu zawodowego podchodzą jak do walki na śmierć i życie. Kiedy wygrywają, tych, którzy nie wygrali, traktują jako coś gorszego. No bo im się nie udało. Czyli świat i jego frukta należą się tylko im.

Na szczęście takie „Działaczki-posłanki”, to nadal mniejszość. Za rok z hakiem wybory. Pytanie, czy uda się znaleźć kandydatów, którzy nie zapomną i o słomie, i wodzie sodowej…

pastedGraphic.png

Kategoria:
Mirosław Lisowski