Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Felietony

Światełko w tunelu – Felieton Pawła Skuteckiego

 

Za czasów komuny Polak miał guzik do powiedzenia. Nie tylko w kwestii wyboru marki telewizora, ale w każdej innej również. Młodzi ludzie wciąż nie potrafią zrozumieć, dlaczego w ogóle przeprowadzano za komuny wybory? Po co ta farsa, skoro listy układali partyjni bonzowie, ale potem głosy „liczyli” ich podwładni? 

Socjolodzy tłumaczą to potrzebą przynajmniej fasadowej legitymizacji władzy, ale młodzi mają swoją hipotezę i mówią, że cała ta parodia demokracji odbywała się po prostu dla beki. Problem w tym, że podobne zarzuty można podnosić także dzisiaj, mimo że spora część Polaków stawia demokracji ołtarzyki i wielbi jej tandetnych kapłanów. 

Powiedzmy to wprost: Polacy wciąż mają guzik do gadania odnośnie najważniejszych spraw, kierunków rozwoju swojego samorządu i swojego kraju. 

W skali ogólnopolskiej Kowalski ma raz na kilka lat możliwość wypowiedzenia się, przynajmniej w teorii, na temat losów kraju. Może oddać swój głos na kandydatów na prezydenta, senatora i posła. Nie może oczywiście wybrać swojego kandydata, tylko musi zdecydować się na któregoś z zaproponowanych mu przez partie polityczne, które jako jedyne są w stanie spełnić wymogi polskiej ordynacji wyborczej. Kowalski ma prawo się przyglądać, narzekać i raz na jakiś czas wrzucić do urny swój głos na kogoś, kogo mu zaproponował Kaczyński, Tusk, Kosiniak, Korwin-Mikke i inni decydenci partyjni. 

Gdyby Kowalski sam chciał wystartować w wyborach i zostać posłem, to nie może. Po prostu: nie może. Nie ma takiej możliwości. Musiałby znaleźć kandydatów w całej Polsce, namówić ich do startu, zbudować i zarejestrować listę w każdym okręgu, przekonać ponad pięć procent wszystkich głosujących do poparcia tej listy w całym kraju i… wciąż nie miałby pewności, że dostanie mandat.

Gdyby Kowalski zarejestrował listę tylko w swoim okręgu i dostał tam sto procent głosów, to mógłby pęknąć z dumy, ale Sejm zobaczyłby tylko w telewizji. Ale o tym sza. Żadnej partii nie zależy na tym, żeby wzorem choćby Wielkiej Brytanii wprowadzić system umożliwiający każdemu samodzielny start do parlamentu. 

W samorządzie było podobnie. Co prawda żeby zostać burmistrzem czy prezydentem miasta wystarczy przekonać do siebie ponad połowę głosujących. Proste i uczciwe, prawda? Co najlepsze, ten system działa świetnie, ale tylko do momentu podania wyników wyborów. Bo kandydat, który będzie zapewniał mieszkańców, że każdego osobiście będzie na rękach nosił na zakupy i każdemu osobiście posprząta piwnicę, dzień po ogłoszeniu wyników może stwierdzić, że się przejęzyczył. Że chodziło mu o to, żeby obywatele na rękach jego nosili, a nie on obywateli. 

Głupstwo takie, nieporozumienie, drobiazg, nie ma o czym mówić. I jeśli tak się stanie, to obywatele mogą go pocałować w nos. Facet jest nietykalny. Nawet jeśli dostanie zarzuty prokuratorskie najgrubszego kalibru, to póki sąd się nie ogarnie z prawomocnym wyrokiem, można go pocałować tam, gdzie „pan może pana majstra…”. W efekcie zdarzały się sytuacje, kiedy urzędujący włodarz miasta podejmował decyzje dotyczące lokalnej społeczności zza krat. 

Bogu dzięki, że Sejm głosami Prawa i Sprawiedliwości, przy sprzeciwie Platformy mającej w nazwie „obywatelskość”, przyjął właśnie projekt ustawy autorstwa środowiska Pawła Kukiza w sprawie referendum lokalnego. Dotychczas jest tak, że referenda lokalne, to lipa i pic na wodę. Fotomontaż. Dwukrotnie brałem udział w inicjatywie referendalnej w moim mieście. Raz chcieliśmy zlikwidować straż miejską, bo zamiast służyć mieszkańcom bawiła się w szeryfów z Bożej łaski. Potem chcieliśmy odwołać prezydenta, który ewidentnie nie liczył się ze zdaniem mieszkańców i w naszej ocenie działał na ich (naszą) niekorzyść. 

Dwukrotnie polegliśmy na etapie zbierania podpisów, bo w ciągu 60 dni trzeba było zebrać ich kilkadziesiąt tysięcy. A mowa o pełnych danych osobowych każdego podpisującego. Nawet gdyby się to komuś udało (a były takie pojedyncze przypadki w kraju!), to potem jeszcze ustawodawca wymagał tak dużej frekwencji, że było to w praktyce niewykonalne. 

Sejm przyjął teraz rozwiązania dające obywatelom większą decyzyjność na poziomie samorządu. Sama zbiórka podpisów będzie mogła trwać nie 60 dni, a pół roku. Oczywiście można zapytać, dlaczego Sejm nie zdecydował się od razu ułatwić referenda ogólnopolskie, dlaczego będzie łatwiej odwołać prezydenta miasta, a wciąż nie będzie żadnego mechanizmu umożliwiającego odwołanie posła, ale cieszmy się z tego, co będziemy mieli. 

O ile Senat ustawy nie zepsuje, a prezydent podpisze, bo do pełnej radości jeszcze długa droga. Ale przynajmniej widać światełko w tunelu. Politycy każdego szczebla muszą mieć świadomość, że służą obywatelom, a nie odwrotnie.

Paweł Skutecki

pawel.skutecki@wolnadroga.pl

Kategoria:
Skuter07 Wikipedia