Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Zapomniany głos wyborczy

Napisał do mnie pewien Czytelnik (bynajmniej nie anonimowo, jednak dane zastrzegł do wiadomości redakcji). Jako, że temat mnie poruszył, postanowiłem przytoczyć ów list w całości. I pozwolę sobie go nie komentować. W zasadzie nie trzeba.

Mateusz Wajcha

Nie jestem nauczycielem, pielęgniarką, lekarzem rezydentem, górnikiem, kolejarzem ani nawet rolnikiem. Nie mam za sobą poparcia wielotysięcznej grupy zawodowej. Nie mam też małoletnich dzieci, bo wcześniej dorosły, a do emerytury pozostało mi zaledwie kilka lat.

Jeżdżę kilkunastoletnim samochodem, wobec czego korzyści z uruchomienia nieistniejących już linii PKS też nie wypatruję. Zresztą, komu mają być przydatne, skoro niemal w każdej popegeerowskiej wsi przed domami stoją samochody podobne wiekiem do mojego, kupione za 500+ albo za pieniądze zarobione na saksach.

Nawiasem mówiąc, bez złośliwości zauważę, że owa komunikacja autobusowa została w dużej części przetrzebiona na własne życzenie korzystających, którzy jakże często woleli kilka złotych dać kierowcy do kieszeni niż kupić bilet – zdecydował więc prosty rachunek ekonomiczny.

Na węgiel mi nie dołożą, ani na wymianę pieca. Już wcześniej, z wewnętrznej potrzeby, chcąc podążać za ekologią, zrobiłem w mieszkaniu remont. Założyłem ogrzewanie gazowe, wymieniłem okna i podłogi oraz ociepliłem ściany. Na własny koszt i własnymi siłami, bo jak się mieszka niemal pół wieku, zaś wcześniej mieszkali tu rodzice i dziadkowie, to trzeba stworzyć sobie godziwe warunki, a nie błagać administrację, że zimno, na łeb leci, grzyb, bieda i dzieci płaczą. Zainwestowałem oszczędności, nadgodziny i zaskórniaki. I było godziwie, póki nie pojawił się nowy właściciel. Popatrzył z podziwem i podniósł czynsz czterokrotnie. Skoro kupił, to musi zarobić.

No więc udałem się wspólnie z żoną po kredyt (bynajmniej nie Mieszkanie Plus, wówczas jeszcze tego programu nie było). Dalej przeprowadzka, ponowny remont (na szczęcie już własnego) i… raty na dwadzieścia kolejnych lat. Może zdążymy spłacić, zanim św. Piotr wyciągnie nasze kartoteki. Ze strachem myślę o emeryturze, bo wtedy jeszcze nadal będziemy płacić…

A póki co – od lat zarabiam tyle samo, a właściwie relatywnie coraz mniej, gdyż zarobki zżerają postępujące po cichu podwyżki. Jak choćby prąd – wszystkie żarówki i urządzenia wymieniłem na energooszczędne, a jakoś rachunki nie zmalały.

Że niby się przekwalifikować? Robiłem to w czasach swej aktywności zawodowej już kilkakrotnie, nawet dość radykalnie. Dzięki temu do dziś pracuję. Skończyłem też studia, jednak na podwyżkę nie mam co liczyć, bo firma ma trudności (od trzydziestu lat), a jak mi się nie podoba, to przecież mogę się zwolnić. Kilka lat przed emeryturą. Na moje miejsce mają innych pracowników. Z Ukrainy albo z Indii.

Czy kogoś zainteresuje mój protest, nawet spektakularny, pod oknami urzędników, których sam wybrałem w powszechnych wyborach? Wątpię, nawet jeśli namiot postawię, kolejowe podkłady rozłożę i parę opon ze starego malucha podpalę. Przyjedzie straż miejska lub policja i grzecznie mnie ewakuują. I jeszcze straty i koszty będę musiał pokryć.

Że niby dorobić? Gdzie? Robię co mogę po godzinach, czasu dla siebie nie mam, ale trudno być konkurencyjnym na rynku pracy, dźwigając na karku szósty krzyżyk. Mimo to uważam, że jeszcze mógłbym coś z siebie dać. Ale kto przyjmie do pracy takiego dinozaura, który w dodatku nie ma nawet grupy inwalidzkiej? Może zresztą i dobrze, bo czekając na pomoc w jakimś szpitalu mógłbym się nie doczekać.

A tymczasem sąsiadka, samotna w świetle prawa, która się żadną pracą nie skalała, siedzi w domu i wychowuje trójkę dzieci. 500+ inkasuje, aktualny konkubent ją wspiera, a i tatusiowie (każdy inny) łożą na swoje pociechy, przy okazji wspierając jej potrzeby.

Tak więc choćbym chciał, to nie mogę skorzystać z żadnego programu wsparcia socjalnego, które oferuje obecny rząd, wydając hojnie pieniądze z moich podatków.

Że niby się skarżę i kogo to obchodzi? Myślę, że mimo wszystko nie jestem sam. Obchodzi to ładnych parę tysięcy pracowników, którzy nie mają znikąd wsparcia i mogą liczyć jedynie na siebie. Ich stosunkowo niewielkie zarobki są zbyt duże, by mogli skorzystać z pomocy socjalnej, zresztą wcale jej nie chcą. Pracują i chcieliby po prostu godziwej zapłaty za swój wysiłek. Nie kalkulują, że im się to nie opłaci, bo za najniższą krajową minus koszty dojazdu, to nie warto wychodzić z domu.

Czy władza o nich też myśli? Ceny na wszystko powoli zbliżają się do europejskich, a zarobki jakoś niespecjalnie. I czasem do pracy nie mogą zdążyć, bo akurat jakaś grupa społeczna strajkując blokuje drogi. Z góry tego nie widać, władza lata samolotami, a z tamtej perspektywy jakaś blokada nie robi wrażenia.

Mam tylko jeden głos wyborczy, tak samo jak moja wspomniana sąsiadka, choć wątpię, by poszła głosować. Podobnych do mnie jest naprawdę wielu, jednak od lat mamy pecha. Cierpi nasze poczucie sprawiedliwości społecznej. I ciągle przychodzi nam wybierać… mniejsze zło.

(Dane autora do wiadomości redakcji)

Kategoria:
35,35,237,242.729675