Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „Thanks For The Dance” – Leonard Cohen (2019)

Leonard Cohen od zawsze cieszył się w Polsce zasłużonym statusem artysty kultowego. Był idolem nie tylko młodzieży kontestującej słusznie miniony system. Jego twórczość łączyła pokolenia i w równym stopniu fascynowała zarówno opozycjonistów, jak i apologetów ówczesnej władzy. Była po prostu uniwersalna. Cohen pisał o miłości i wolności, o często skomplikowanych damsko-męskich relacjach, a także o Bogu, którego poszukiwał zarówno w tradycji żydowskiej, chrześcijańskiej, jak i buddyjskiej filozofii zen.

Początkowo wydawał jedynie tomiki z wierszami, jednak prawdziwą popularność zyskał dopiero wówczas, gdy zachęcony przez Judy Collins, sam zaczął wykonywać swoje utwory z towarzyszeniem gitary. Śpiewał niepowtarzalnym barytonem, który z biegiem lat jeszcze się obniżał. Jego twórczość zyskiwała w Polsce popularność w przekładach Macieja Karpińskiego oraz Macieja Zembatego. Ten ostatni potrafił je również zaśpiewać w autentyczny i pełen charyzmy sposób, wydał także kilka płyt z własnymi interpretacjami wybranych kompozycji.

W latach dziewięćdziesiątych Cohen walcząc z depresją, schronił się za murami klasztoru zen, na górze Mount Baldy, niedaleko Los Angeles. Powrócił na scenę mając sześćdziesiąt siedem lat, gdy okazało się, że z powodu oszustw swej menedżerki musi ponownie zatroszczyć się o własną emeryturę. Wydał kolejny album „Ten New Songs”, a pochodząca z niego piosenka „In My Secret Life” skutecznie przypomniała światu o jego twórczości. W ślad za płytą ruszyła dwuletnia trasa koncertowa, która przyciągnęła ponad siedemset tysięcy osób.

Dorobek Cohena, to kilkanaście książek, osiem albumów koncertowych i czternaście studyjnych. Ostatnia płyta sprzed trzech lat zatytułowana „You Want It Darker” (2016) miała być pożegnaniem. Artysta był świadomy, że jego czas dobiega końca. W tytułowej kompozycji powtarzał za Abrahamem: „Jestem gotów, mój Panie”.

Płyta była poruszającym testamentem, rozmową z Bogiem, refleksją nad wiarą, zwątpieniem i nadzieją. Jak zwykle była równie fascynująca, co tajemnicza. Ukazała się zaledwie dziewiętnaście dni przed jego śmiercią. Wydawało się, że to ostatnia wypowiedź. A przecież, nawiązując do tytułu piosenki „Hey, That’s No Way To Say Goodbye” z debiutanckiego albumu można byłoby z uśmiechem stwierdzić, że przecież nie sposób pożegnać w ten sposób.

Okazało się, że pozostało jeszcze kilka niedokończonych kompozycji i szkiców. Przed śmiercią artysta poprosił swego syna Adama o dokończenie wspólnego dzieła, ten zaś postanowił wypełnić ów muzyczny testament. Zaprosił do współpracy innych artystów. W nagraniach udział wzięli: Damien Rice i Leslie Feist (v) oraz Richard Reed Parry (b). Nie zabrakło również Jennifer Warnes, bliskiej przyjaciółki oraz współpracowniczki, która ma w swym dorobku bardzo dobry album „Famous Blue Raincoat” z własnymi interpretacjami niektórych jego piosenek.

Powstał album, który bez wątpienia przywołuje ducha Cohena. Nie sprawia wrażenia jedynie zbioru odrzutów z wcześniejszych sesji. Przeciwnie, wydaje się, że stanowi brakujące ogniwo, uzupełniające i podsumowujące jego wcześniejsze wypowiedzi artystyczne. Otrzymaliśmy zbiór nowych, poruszających piosenek, wcześniej nie publikowanych, jednak ewidentnie nawiązujących do ostatniego albumu wydanego za życia artysty. Odnajdziemy tam wszystkie najbardziej charakterystyczne elementy jego stylu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to po prostu nowy Cohen.

Płytę nagrano w wielu studiach, brzmi jednak spójnie i jednorodnie. Nic dziwnego, bowiem w części powstała jeszcze podczas pracy przy poprzednim albumie. Cohen pisał i nagrywał, mimo iż życie nieustannie z niego wymykało się, a walka z postępującą białaczką skazana była na porażkę.

Pozostawił w spadku materiał na pośmiertną kolekcję. Udział takich gwiazd, jak Daniel Lanois, Jennifer Warnes i hiszpański gitarzysta i lutnista Javier Mas, grający m.in. na tradycyjnym hiszpańskim instrumencie strunowym laúd, sprawił, że nabrał on pełnego blasku. Delikatna instrumentacja nie odwraca uwagi od niepowtarzalnego głosu artysty. Fortepian gra miękko i migotliwie, towarzyszy mu delikatna gitara akustyczna, jest też harfa. Pojawia się niesamowity berliński chór Cantus Domus, usłyszeć możemy też śpiewaków z Shaar Hashomayim z delikatnym akompaniamentem orkiestry.

Muzycy chcą jednak pozostać w cieniu mistrza, wszak to ostatnia jego wypowiedź. Syn z miłością jedynie nadał jej ostatecznego szlifu. Przesłanie albumu, przywołując porównanie z albumem „Made in Heaven”, ostatnim wspólnym dziełem Freddiego i jego kolegów z Queen, mimo wszystko niesie optymizm. „Thanks for the Dance”, to niespodziewany dar – piękny i mocny.

Głos Leonarda brzmi nadal. I jego przesłanie z ostatniej piosenki: „Nie słuchaj mnie. Słuchaj kolibra, on błaga nas, byśmy znaleźli piękno w Bogu… i motylach”. To piękne słowa, choć nie wydają się pożegnaniem, wszak tyle po sobie zostawił.

Krzysztof Wieczorek

muza25