Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Jak mogłeś mi to zrobić?!

 

Lucek – mój „szariko-podobny” wiecznie wesoły duży psiak, lubiący dzieci, kochający bezgranicznie całym psim sercem „swoją” Rodzinę (mnie i żonę). Pieszczoch, łasy na głaskanie, niezależnie kto miałby go głaskać, choćby obcy. Zaprzyjaźniony z niektórymi kotami z podwórka, kumpel wielu innych psów w dzielnicy. Ponieważ temat jest psio-kolejowy, moim wspomnieniem dzielę się z Czytelnikami „Wolnej Drogi”.

 

Psy w moim domu były zawsze. Jak daleko w przeszłość sięgam pamięcią zawsze w mieszkaniu biegało, szczekało, podgryzało buty, spodnie, dywany, a czasem nawet meble jakieś czworonożne stworzenie z wiecznie merdającym ogonem. Jednym słowem psów miałem wiele, bo i wiele lat sam egzystuje na tym świecie.

I tak sobie żyliśmy, ja i pies, w zgodzie i przyjaźni do czasu, kiedy owa przyjaźń nie została wystawiona na ciężką próbę – wspólną jazdę pociągiem. Rzeczona przyjaźń została mocno nadszarpnięta, kiedy to wybraliśmy się latem na wczasy nad polskie morze. A były to wczesne lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Psiaka nie było ani z kim, ani gdzie zostawić, więc postanowiono – Pies jedzie z nami! No, jedzie, ale gdzie będzie siedział w podróży? W przedziale, w wagonie? A można tak?

Okazało się, że nie bardzo można w przedziale, bo inni pasażerowie, bo pies może ugryźć, bo pies może śmierdzieć, bo pies może nabrudzić, bo coś tam jeszcze może zrobić pies.

Pies oczywiście może jechać, ale w specjalnej klatce, zdecydował pan konduktor. W klatce? Gdzie jest ta klatka? Zostaliśmy, pies i ja, doprowadzeni do wagonu (wagon pocztowy?) znajdującego się tuż za parowozem. Tak, tak… parowozem.A pod tym wagonem metalowa skrzynia z dziurami (klimatyzacja?) wielkości większej szafki na buty, dodatkowo zamykana na kłódkę. Klucz na czas podróży dostaje właściciel psa.

Konduktor patrzy na mnie oczekując decyzji. Pies też na mnie patrzy, ale tak jakoś dziwnie. Ogon ma podkulony. Zaczyna szarpać, chce wracać do wagonu. Tymczasem podchodzi moja małżonka zaniepokojona naszą nieobecnością. Pies wyczuł szansę i przytulił się do nóg żony. Na psiej mordzie ma wypisane: „Zostaję z Panią! Do tej skrzynki nie wejdę!”.

Akurat, właśnie, że wejdziesz i pojedziesz,myślę z rozpaczą. Nie wszedł, wsadziłem go do tej cholernej klatki prawie siłą. Konduktor skrzynie zamknął, dał mi klucz i sobie poszedł. Żona we łzach, pies cichy, a ja przez te dziury w drzwiczkach nic nie widzę. Ciemno w tej skrzyni-trumnie. Pies mi zdechł – pomyślałem. Nie zdechł! Zajęczał tak jakoś rozpaczliwie. Krzywdzę niewinnego psa, straszne.

Jedziemy! Żona się do mnie nie odzywa. Raz po raz wyciera nos i ukradkiem łzy. Pięknie zaczyna się parogodzinna podróż na wczasy. Już zaczynam żałować, że mojego (naszego) pupila zamknąłem w tej skrzyni pod wagonem.

Przez głowę przelatuje myśl. Na pierwszej stacji gdy tylko pociąg się zatrzyma uwalniam biedaka z tej „trumny” i wracamy do domu. Wstaję, chcę poszukać konduktora. Żona wychodzi za mną – „Gdzie idziesz?” Szukać konduktora – mówię. Martwię się o Lucka (tak się wabi nasz psiak), wracamy do domu!

Nic z tego, żona w płacz, ale… jedziemy nad morze. Postanowione. Koniec. Kropka.

Nikomu kto ma psa nie muszę tłumaczyć, co czułem przez kolejne godziny podróży. To był horror. Czy pies nie zrobił sobie jakieś krzywdy, czy się nie pokaleczył? Czy w ogóle żyje?!

Koniec podróży. Otwieram skrzynie. Pies leży i nie ma zamiaru wychodzić. Żyje? Żyje! Wychodzi tak jakoś powolutku. Trzęsie się. Powoli się rozgląda. Zobaczył żonę podchodzi do niej. Ogon nieruchomy, żadnego merdania. Co jest? – myślę. Nie widzi mnie, czy co?

Podchodzę, chcę go uściskać. Odskoczył, ale po chwili spojrzał na mnie, a w jego psich oczach, w całej jego postawie (właściciele psów wiedzą o czym piszę) była skarga i nieme pytanie: JAK MOGŁEŚ MI TO ZROBIĆ?

Mój pies, mój przyjaciel, ignorował mnie przez pierwsze trzy dni pobytu nad morzem. Ładny urlop, nie ma co. Po jakimś czasie wszystko wróciło do stanu poprzedniego, znowu byliśmy – Lucek i ja – dobrymi kumplami. Jak dawniej wielką radość sprawiały mojemu psu wspólne spacery i szalone gonitwy na łące.

Jednego Lucek do końca swego psiego żywota na pewno nie zapomniał – wielogodzinnej samotnej jazdy w półmroku metalowej skrzyni, w przerażającym hałasie pędzącego po szynach pociągu. Ja tępełną lęku o mojego czworonożnego przyjaciela podróż pamiętam do dzisiaj.

(aw)

 

Pies na zdjęciu, to pies mojego znajomego. Niestety, nieposiadam fotki psa, którego wspomniałem, a którydawno temu przeszedł po „Tęczowym Moście”.

Kategoria:
Lucek15