Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „The Dark Side of the Moon Redux” – Roger Waters (2023)

Kilka tygodni temu minęła pięćdziesiąta rocznica wydania opus magnum Pink Floyd, czyli dzieła „The Dark Side of the Moon”. Jak zgodnie twierdzili znawcy tematu – był to jeden z ostatnich albumów tej grupy nie zdominowany całkowicie przez rosnące w zastraszającym tempie ego Rogera Watersa. Mimo całego szacunku, jakim darzyłem wcześniejszą twórczość basisty, trudno było mi zaakceptować jego coraz bardziej kontrowersyjne wypowiedzi na współczesne tematy polityczne. Nie akceptowałem również jego opinii o byłych kolegach z zespołu.

Z biegiem czasu owych ciemnych rys na tym wizerunku przybywało, zaś ubiegłoroczne wystąpienie Watersa na forum ONZ i niezrozumiałe, popierające Putina opinie dotyczące wojny na Ukrainie, przelały czarę goryczy. Mimo to nadal starałem się oddzielać twórczość od osobowości, jakkolwiek na dłuższą metę okazuje się to niemożliwe.

Wróćmy jednak do „The Dark Side of the Moon”. Na fali wspomnień niegdysiejszy basista zespołu stwierdził, że to w zasadzie tylko jego dzieło, zaś miejsce pozostałych członków zespołu mógłby z równym skutkiem zająć ktoś inny. Idąc dalej tym tropem zapowiedział premierę własnego, nowego spojrzenia na ów materiał. Biorąc poprawkę na jego wyjątkową megalomanię mimo wszystko z jakimś cieniem zaciekawienia oczekiwałem premiery tego albumu, jako że Nick Mason – perkusista legendarnego składu po przedpremierowym wysłuchaniu dwóch kompozycji, dał temu projektowi pozytywną ocenę.

Co otrzymaliśmy? Warto zaznaczyć, że w ostatnim czasie Roger Waters nie był zbyt kreatywnym muzykiem, co w zasadzie nie dziwi, gdyż 6 września przekroczył osiemdziesiątkę, jednak buńczuczne zapowiedzi sprawiły, że ponownie obdarzyłem go kredytem zaufania, nie oczekując wszak wodotrysków, ale raczej garści muzycznych refleksji i nieco pogłębionego spojrzenia na wspólne dzieło Pink Floyd z perspektywy minionego półwiecza.

Starałem się jak zwykle do każdej nowości podejść bez uprzedzeń i wydać opinię dopiero po wysłuchaniu całości. Najlepiej kilkukrotnym. No i niestety, nawet przy tak przyjętych kryteriach muszę stwierdzić, że jest to projekt całkowicie chybiony. O ile poprzednie wydawnictwo Watersa z czasów pandemii „The Lockdown Sessions” (2022), zawierające nowe spojrzenie na kilka klasycznych utworów z „The Wall” i jego solowego dorobku jeszcze w jakimś sensie broni się, tak ostatnie dzieło po prostu nie wytrzymuje krytyki.

Bo jak odnieść się do płyty, która wcześniej znalazła ponad czterdzieści pięć milionów nabywców? Płyty nowatorskiej, niezwykle różnorodnej, w genialny sposób operującej nastrojem, dynamiką, pomysłami, która mimo upływu tylu lat zupełnie się nie zestarzała? Obecna wizja Watersa, nawet jeśli przyjąć ją jako cykl refleksji, co sugeruje niezmieniony układ tytułów jest nudnym i beznamiętnym audiobookiem, w zasadzie niczego nie wnoszącym, nawet jeśli ulec jej dość wątpliwej poetyce.

Co otrzymaliśmy na „Redux”? Wszystkie kompozycje zostały spłaszczone i wyprane z emocji, tak muzycznych, jak i wokalnych. Pozostał jedynie nastrój smętnej melancholii z wymęczonymi melorecytacjami. Szczerze mówiąc nie mam nawet ochoty dokonywać rozbioru tego dzieła na poszczególne utwory, bowiem wszystko zlewa się w jednolitą obezwładniającą magmę. Nie pomaga tu nawet bodaj najlepszy z całego zbioru (jeśli da się użyć tego określenia) „Time”. Podobnie „Money” straciło całą swą moc i zadziorność. Pozostał jedynie rozdęty patos, silący się na przekazanie jakichś wizjonerskich treści, tyle tylko, że… ich tam po prostu nie ma.

Czy taki album można promować cyklem koncertów? Wydawać by się mogło, że raczej nie, ale geniusz Rogera Watersa jest innego zdania. W niedzielę 8 października, podczas pierwszego z zaplanowanej serii występów promocyjnych w słynnym London Palladium, do bądź co bądź sporego grona fanów, artysta wyszedł odziany w różową marynarkę po to, by uraczyć zebranych lekturą fragmentów swojej nowej, niewydanej jeszcze autobiografii. Trwało to jakąś godzinę… co jak można się spodziewać wywołało znudzenie części zebranej publiczności, która pozwoliła sobie na rozmowy i komentarze.

Oburzony artysta, zareagował w swoim stylu, zwracając się do zebranych: „Jeśli chcesz opowiadać historie, opowiadaj je w swoim czasie, swojej własnej publiczności, w swoim własnym pieprzonym teatrze.”, co przytaczam za „Daily New” i „The Telegraph”. Gdy obrażona publiczność zaczęła wychodzić, Waters użył jeszcze innych, znacznie dosadniejszych epitetów. Tym, który wytrwali zaserwował dwa utwory, po czym nastąpiła dwudziestominutowa przerwa. Po niej wyświetlono film dokumentalny opowiadający o kulisach powstania „The Dark Side of The Moon Redux”, aż wreszcie najwytrwalsi widzowie dostąpili zaszczytu wysłuchania całego czterdziestosiedmiominutowego dzieła na żywo. Najwytrwalsi, którzy dotrwali do końca spektaklu nagrodzili Rogera Watersa owacją na stojąco.

Nawet, gdybym jakimś cudem trafił na ów koncert – to z całym szacunkiem nie sądzę, bym dotrwał do tego momentu…

Krzysztof Wieczorek

 

krzysztof.wieczorek@wolnadroga.pl

Kategoria:
muza22