Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „Act One” – Beggars Opera (1970)

Uświadomiłem sobie niedawno, że moja półka z płytami zaczyna nieco przypominać regał w supermarkecie. Nie byłoby w tym nic złego, ale niestety okazuje się, że ogromne znaczenie ma wysokość, na jakiej ułożony jest towar. Najbardziej atrakcyjne miejsca znajdują się na poziomie oczu, później na wysokości pasa, a najmniej przyciągają wzrok towary leżące przy podłodze, by już nie wspomnieć o tych pod sufitem. To samo niestety dotyczy płyt stojących na mojej półce.

Bywa tak, że do wyjęcia niektórych muszę sięgnąć po podręczną drabinkę. Jeśli zaś dodam, że wszystkie w zasadzie stoją w porządku alfabetycznym, to wykonawcy z początku abecadła mają u mnie niestety nielekko. Gdy sobie to uświadomiłem, to sięgnąłem ręką jak najwyżej… i wyjąłem album „Act One” grupy Beggar’s Opera. Tuż obok stały jeszcze dwie kolejne pozycje z dyskografii tego nieco zapomnianego szkockiego zespołu. Płytka wylądowała w odtwarzaczu, a na mojej twarzy zagościł uśmiech. Właściwie dobrze, że takich dawno nie słuchanych perełek mam jeszcze sporo…

Grupa Beggars Opera zawiązała się w Glasgow pod koniec lat sześćdziesiątych. Początkowo ambicją zespołu było łączenie tematów klasycznych z muzyką rockową. Nie był to wówczas zbyt odkrywczy kierunek. Podobne ideały przyświecały choćby The Nice, Procol Harum i paru innym wykonawcom. Dziś może nie jest to najmodniejszy kierunek, jednak ja z upodobaniem grzebię w starociach.

Mało tego – często efekty poszukiwań przysparzają mi sporo radości i satysfakcji. Podobnie było w tym przypadku. „Act One” (1970) usłyszałem przed laty w niewielkim sklepie płytowym, który prowadził jeden z moich przyjaciół. Zabrałem płytkę z sobą. Nieco później dołączyły do niej dwie kolejne: „Waters of Change” (1971) oraz „Pathfinder” (1972). W moim odczuciu były zdecydowanie najciekawsze, reszta dokonań grupy im nie dorównuje.

W latach siedemdziesiątych twórcy rockowi mieli wielkie ambicje. Pomysłów nie brakowało, a rozwijająca się technika nagrań i przemiany obyczajowe związane z ruchem hipisowskim zachęcały do ekspresji i eksperymentów. To właśnie wówczas rodziły się wielkie gwiazdy, kładąc podwaliny pod nurt rocka progresywnego. Zespół Beggars Opera trafił do wydawnictwa Vertigo, które początkowo specjalizowało się w prezentacji zespołów podziemnych i eksperymentalnych.

Grupa miała ciekawe pomysły, dobrego klawiszowca, niezłą sekcję rytmiczną i wyjątkowe zdolności do tworzenia improwizacji. Początki były obiecujące, jednak talent w tej branży to nie wszystko. Nagrali trzy dobre płyty, konkurencja jednak była spora i nie wszyscy mogli mieć szczęście. Potem nastała era muzyki punk i grupa Beggars Opera, mimo usilnych starań odeszła do historii. Dobrze się stało, że dzięki rewolucji CD płyty zespołu po latach wypłynęły ponownie.

„Act One” urzeka od pierwszego przesłuchania. Mimo upływu blisko półwiecza całość brzmi naprawdę świeżo. Kapitalne organy, świetne pomysły, dobry wokal. Niesamowite wrażenie robi rozbudowany utwór „Raymond’s Road”, skrzący się cytatami z muzyki klasycznej. W niczym nie ustępuje mu także „Passacaglia”, choć cytatów jest tam mniej. Dominuje brzmienie Hammonda, gitara schodzi na dalszy plan.

Częste zmiany tempa sprawiają, że w muzyce Beggars Opera dzieje się naprawdę wiele. Przykuwa uwagę również „Sarabande”, która pierwotnie ukazała się jedynie na singlu. W wydawnictwie przygotowanym przez niemiecką Repertoire Records dołączono ją jako jeden z dwóch bonusów. Wracam do tej płyty z dużą przyjemnością. Rok później zespół wydał album „Waters Of Change”, stylistycznie zbliżony nieco do debiutu, jakkolwiek przez wielu uważany za ciekawszy. Brzmienie wzbogacił mellotron, organy zeszły nieco w cień, wyraźniej zabrzmiała gitara. Muzycy postawili na własne kompozycje, rezygnując z klasycznych zapożyczeń, pozostawiając na szczęście swe dawne atuty.

Dalej muzykę wyróżniają zmiany tempa, dynamiki i nastroju oraz przemyślana aranżacja. Zespołowi udało się wypracować własny rozpoznawalny styl, zdefiniowany głównie przez niepowtarzalne brzmienie, bogactwo pomysłów i wyjątkową łatwość budowania improwizacji.

Trzecią płytą był wydany w 1972 roku „Pathfinder”. Ten okazał się bardziej agresywny niż dwa poprzednie, wyraźnie zmierzając w stronę hard rocka. Melltotron zniknął, pojawiły się inne barwy, wyraźniej brzmi też gitara. Muzycznie wyróżnia się motoryczny „The Witch” oraz zaskakująca, trwająca ponad osiem minut przeróbka popularnego przeboju „MacArthur Park”, znanego głównie z wykonań Jimmy Webba, Richarda Harrisa, a nawet Donny Summer. Zaciekawienie budzi nieco mroczny (diabelski?) utwór „Madame Doubtfire”, który nie ma nic wspólnego z głośnym filmem z udziałem Robina Williamsa, zrealizowanym trzydzieści lat później.

Kolejne lata przyniosły zmiany w składzie. Odszedł wokalista, gitarzysta, klawiszowiec i perkusista. Zespół zmienił styl, a następna płyta „Get Your Dog Off Me!” (1973) nawet do pięt nie dorasta trzem poprzednim. Dla mnie grupa pozostanie ciekawym wspomnieniem z tamtych lat. Nie wszystkim musi się podobać. Ja wracam do ich muzyki z przyjemnością.

Krzysztof Wieczorek

 

krzysztof.wieczorek@wolnadroga.pl

Kategoria:
muza06