Po pracy, po oczyszczeniu terenu zadrzewionego i paleniu wykarczowanych korzeni drzew, w zadymionym terenie, wracaliśmy przez most do obozu, zmęczeniu długą drogą (6 km.). Przy tej sposobności napotkaliśmy obóz, obstawiony wieżami i drutem kolczastym. Oderwaliśmy się od grupy, aby podejść do obozu i dowiedzieć się czy są tam Polacy. Wkrótce znalazła się grupa kilkunastu Polaków! Pytaliśmy czy wiedzą, że jest już amnestia dla Polaków. Nic o tym nie słyszeli. Wkrótce nas od drutów odegnano. Więcej nie mogliśmy się tam zbliżyć.
Nadszedł dzień 31 lipca 1941 r. wydali nam dokument „udostawierenie” na którym było imię i nazwisko i miejsce, gdzie rzekomo życzyłem sobie dobrowolnie zamieszkać na „wyznaczonych terenach”. Nie było wyboru. Rosji nie znałem. Co robić? Olbrzymia mapa na ścianie północnego rejonu. Wszystkie nazwy obce, co robić? Nikt nie poradzi. Wybrałem na mapie punkt najdalej na południowy zachód Wilgorod, koło Syktywkaru. Wieczorem drugi raz przechodziłem przez miasto Czybju, miasto fabryk i kominów, miasto rafineryjne ropy naftowej. Po raz drugi widziałem okolice usiane tysiącami wież, wydobywającymi ropę naftową z ziemi.
Szliśmy na stację kolejową. Każdy z nas posiadał 50 rubli na drogę. 4 porcje chleba, cukru i ryby. Załadowano 200 ludzi i przywieziono do miasta Ajkino, po dwóch dniach jazdy. Później barżą w przeciągu czterech dni rzeką Sysołą przyjechaliśmy do miasta Syktywkar.
Tu nas wyładowano i pierwszy raz po więzieniach i łagrach zostaliśmy sami bez asysty bagnetów i strażaków. Syktywkar miasto o miłym wyglądzie z parkiem, gdzie odbywała się zabawa, na ulicach megafony radiowe. Stojąc długo w kolejce kilkaset osób można było kupić kg. chleba razowego po cenie urzędowej. W restauracji można było dostać tylko jeden obiad, tego dnia czułem się syty i na wolności. Muszę to podkreślić bo stale w Rosji byłem głodny. Następnego dnia zameldowałem się w Wilgorodzie w NKWD. Dano mi nocleg na strychu jakiegoś mieszkania. Na strychu było jakieś siano, wyspaliśmy się dobrze, chociaż z obcą grupą ludzi. Po kilku dniach rozmów z agentami, werbującymi ludzi do pracy zdecydowałem się pójść do warsztatów (zawodu) w miejscowości Nuiczym. Dostaliśmy barak brudny, chłodny z piecykiem pośrodku. Zameldowaliśmy się u kierownika warsztatów. Wydano zaliczki po 15 rubli na tydzień. W warsztatach wszystkie kierownicze funkcje techniczne obsadzone były przez Żydów. Bo każdy Żydek łatwiej wypracował normę, a przez to więcej zarobił. Po tygodniu pracy zorientowałem się, że mój dzienny zarobek nie przekracza 7 rubli. Zacząłem rozglądać się w terenie za pracą, bo nie wystarczała na najskromniejsze wyżywienie. Ciepłą strawę można było otrzymać tylko raz dziennie, tylko 600 g. chleba. Ażeby kupić kartofle, trzeba było szukać w promieniu 10 do 20 km., przepłacać, kupować nielegalnie za opłatą 200 i więcej procent drożej, niż ceny urzędowe. Pewnego razu wybrałem się do kołchozu odległego o 8 km. od mego warsztatu z inż. Sękowskim Edwardem, dobrym, serdecznym przyjacielem, razem rozmawialiśmy z Sochfozem o warunkach pracy. Bez porównania były lepsze. Następnego dnia zgłosiłem się do naczelnika warsztatów i zażądałem 10 rubli dziennie i dwa razy dziennie posiłek! Naczelnik odpowiedział, że sprawę rozpatrzy i załatwi przychylnie.
Po tygodniu poszedłem powtórnie, ale naczelnik odmówił moim żądaniom, więc prosiłem o rozliczenie i zaświadczenie, że dobrowolnie opuszczam miejsce pracy. Tylko mając takie zaświadczenie mogłem dostać nową pracę! Kierownik zły był, ale wydał mi takie zaświadczenie. Wszyscy inni z którymi rozmawiałem woleli tu zostać, bo zimą jest się pod dachem. A ja w ciszy nocnej dziękowałem Bogu za wynik rozmowy z naczelnikiem. Gdybym dalej pracował w odlewni w zatrutym powietrzu gazami i pyłem oraz zmiennej temperaturze lub przy szlifowaniu na kamieniu napędowym różnych metali i żelazek do prasowania wykończył bym się fizycznie przy niedostatecznym odżywianiu się.
Po zwolnieniu udawałem się do kołchozu, gdzie przyjęto mnie do pracy. Ze zdumieniem przyglądałem się nowej wsi. Domy były tam czysto utrzymane o wiele lepiej niż na Kresach Wileckich. Ludzie na ogół dbali o czystość. W chatach radio kontrolowane przez władze. Starcy, niezdolni do służby wojskowej, a kobiety pracowały w swoich czystych zagrodach. Stosunek miejskiej ludności do NKWD nazwałbym wrogim. Słyszałem o różnych organizacjach wrogo usposobionych do reżimu.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski
Do kąpieli można było chodzić bez ograniczeń, jeśli czas na to pozwolił. Kolejki były długie, a łaźnia mała! W łagrze nie wydawano bielizny. Każdy nosił to co przywiózł z domu. Tym, którzy zostali okradzeni wydawano ciepłe spodnie, buszłaki na głowę, fufajki i gumowe półbuty. Rzeczy i przedmioty pochodzące z Polski miały duży popyt. Za te rzeczy można było przekupić wszystkie władze w łagrze. Prał każdy sobie. Karaluchy, pluskwy i wszy żerowały na ludziach bez przerwy. Zostałem przeniesiony do baraku, gdzie mieszkali współpracownicy doli i niedoli warsztatowej.
Życie było okropne! Pracowało się po 12 godzin dziennie. Wiele godzin traciło się w kolejce na posiłki na zewnątrz baraku, na mrozie i śniegu. Po obiedzie szedłem spać, a pluskwy wtedy tak gryzły, że trzeba było wstać i czekać aż inni się położą, bo wówczas żarło nas mniej. Insekta te są mądre bo kiedy tylko podniosę głowę lub rękę uciekają, chowając się w szpary desek w pryczach, w ubranie, w buty itp. Było ich tysiące różnej wielkości i koloru. Za chwilę gdy człowiek znów się położył, czuje rój pod sobą. Bardzo ciężkie były te chwile. Dobijał nas nie tylko zimny klimat, głód, insekta i praca, ale też i kłamstwa o warunkach w jakich żyje rodzina. Np. jeden ze współtowarzyszy otrzymał wiadomość, że żona moja umarła w szpitalu, że teściowa zwariowała, że dziecko zostało pod opieką ludzi obcych. Boże niech się dzieje wola Twoja modliłem się o zdrowie maleństwa i o szybki powrót do kraju. Cały maj 1941 r. chorowałem, zwolniono mnie od pracy, co kilka dni chodziłem do lekarza. Dostawałem zwolnienie i rozmyślałem o nierealnych ucieczkach. Byłem bezsilny. I oto usłyszałem przez głośnik radiowy w baraku o napadzie Niemców na Rosję! Serce zabiło mocniej z radości, a w kilka dni później dostałem list od żony. Okazało się, że poprzednie informacje więźnia były fałszywe.
Żona pisze: jestem zdrowa, Henryka z Agatą ślą pozdrowienia, babcia jest zdrowa i pracuje. Krzysia codziennie się modli i mówi Boziu daj tatę, a żona pisze bądź dzielny aby Krzysia była z ciebie dumna. Większe szczęście wówczas nie mogło mnie spotkać!
Drugi raz w najcięższej chwili mojej podróży na północ otrzymałem paczkę od mojej żony. Była ona na owe czasy bardzo obfita, zawierała papier listowy, cukier, tłuszcz i ciastka, które były wskaźnikiem, że żona żyje i pamięta o mnie. Wkrótce otrzymałem znów małą paczkę herbatników własnej roboty. Paczka ponownie utwierdziła, że żona opiekuje się małą Krystyną i żyją. W paczkach nie było żadnego listu. Paczki doręczano rozpakowane. Do pana Czekucia miałem żal za udzielenie złych wiadomości. Cóż on był winien? Na pewno celowo źle go informowano. Był do mnie bardzo przywiązany, a jednak w stosunku do niego musiałem być bardzo ostrożny. Przed wypowiedzeniem wojny przez Niemców Rosji w czerwcu 1941 r. zarząd łagrów przeprowadził czystkę. Według pogłosek obozowych najbardziej niebezpieczny element miał być wywieziony z rejonu kopalni dalej na północ. W tym okresie stosunek do więźniów Polaków był bardziej podejrzliwy. Prawdopodobnie władze ZSSR zamierzały zatrudnić Rosjan ewakuowanych z terenów przyfrontowych. Do tej grupy, która miała odmaszerować wyznaczono mnie. Zaczęły się ponowne rewizje. Odebrano nam narzędzia ostre i odseparowano od reszty obozu. Po kilku dniach rozmaitych szykan, jak: badań lekarskich, kradzieży, nastąpiły znów rewizje, aby do reszty okraść tych, co coś jeszcze mieli.
Zgrupowano oddział z 200 ludzi, otoczono strażą z bagnetami na karabinach i jak największych zbójców pędzono do przodu („dawaj w pierod”). Z lewej i prawej strony szli żołnierze z bagnetami na karabinach z psami. Za oddziałem jechały dwa wozy konne, na których wieziono ekwipunek i żywność dozorców. Pozornie wozy były przeznaczone dla tych, którzy upadali ze zmęczenia.
Wszystko było bardzo tajemnicze. Nikt nie mógł odpowiedzieć na pytania dokąd idziemy! Słyszeliśmy tylko najokropniejsze przekleństwa i poganianie do przodu. Tym, którym siły odmówiły posłuszeństwa kopali tak długo, aż oddali ducha na rozmokłej drodze. Doszliśmy pomęczeni do miasta Czibju nad rzekę tej samej nazwy. Tam było centrum rafineryjne ropy naftowej. Zatrzymywano nas na każdej ulicy i liczono bez przerwy. Ulice miały zamknięcia, obstawione strażą. Śnieg leżał miejscami, a tajga zieleniła się wokoło. Złowrogo szumiała tajga górzysta i błotnista, na szczytach swych gór i dolin było jednakowo, obstawiona na przestrzeni tysiąca km. kwadratowych przez NKWD straszne. POP (polska organizacja północna) powstała w więzieniu w Kotłasie.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski
W pierwszych dniach sortowano nas do różnych prac. Zostałem przydzielony do warsztatów mechanicznych. Były sekcje: elektryczna, kopalnia podziemna ropy naftowej, stolarka, budowlana, do wyrąbywania lasu oraz roboty porządkowe. Trzeciego dnia przydzielono mnie do sekcji ślusarsko – kowalskiej. Uprzedzono, że kto nie wypracuje normy otrzyma gorsze wyżywienie. Po sprawdzeniu moich akt, prawdopodobnie przywiezionych z Polski, polecono mi wykonać hermetyczną bramę do zamknięcia kanału w kopalni ropy naftowej (ropa w stanie stałym). Do pomocy przydzielono mi młodych chłopców, dzieci rolników. Wyznaczono termin wykonania dwa tygodnie. Już po tygodniu wiedziałem, że terminu nie dotrzymam, bo starzy łagiernicy bali się utracić swoje przywileje. W sposób najbardziej brutalny wymyślano przeszkody. Przeklinano w najobrzydliwszy sposób. Kradziono wykonane części itp.
W tych warunkach ja też starałem się niszczyć narzędzia i nie dotrzymać terminu. Praca i życie stawały się obojętne. Było smutno, ponuro, zimno chociaż pod dachem na dalekiej północy. W duszy wybaczyłem starym łagiernikom ich wybryki. Za niedotrzymanie terminu zostałem skazany na tydzień „karceru” i straciłem przywileje związane z pracą, lepsze utrzymanie itp.
Pan Zabłocki, rzemieślnik z zakładów głównych Łapy został przydzielony do wykończenia hermetycznej bramy do pomocy. Chociaż nie był winien niedotrzymania terminu dostał 5 dni karceru. Więzienie w nieopalonym baraku w nocy, a w dzień normalna praca i tylko 300 g. chleba.
Nie ufano mnie i o tym wiedziałem, bo na wszystko miałem usprawiedliwienie. Nikogo nie wtajemniczałem, udawałem, że to niedołężność i wina tych, co kontrolują – byli to przeważnie kryminaliści. Dobrych fachowców było niewielu. Usunięty od tej pracy wykazałem nadludzką siłę, zmuszony do rąbania grubych płyt żelaza na kołnierze do rur w rafinerii, „modląc się gorąco”. Na mrozie spędzałem 10 do 12 godzin z kilkunastoletnimi chłopcami, którzy nie mieli najmniejszego pojęcia o tym co robią. Trzeba było udawać, że się pracuje, żeby nie zmarznąć. Wraz z grupą byłem zupełnie niewydajny. Zostałem przeniesiony do innego działu spawalno ślusarskiego. Zwymyślano mnie za niedotrzymanie terminu, za zepsucie wiertarki, za jakieś rury itp. Odpowiedziałem, że kto pracuje ten i psuje. Zaskoczony byłem, gdy kierownik działu powiedział, że zatrzymuje mnie u siebie i chce, żebym pracował lepiej. Wkrótce zachorowałem. Okradziono mnie w baraku, zabrano buty z cholewami, w których ukryłem obrączkę ślubną. Buty po pewnym czasie odnalazłem bez obrączki. Po pewnym czasie powiedziano, że obrączkę przekazano do działu finansowego. Obrączki mi nie zwrócono, a buty znów ukradziono na zawsze.
Chorować to była rozkosz dla więźnia. Wówczas otrzymywałem normalną porcję jedzenia, bez obawy o jutro. Zwolniano od pracy tylko tych, którzy mieli temperaturę lub uszkodzenie ciała.
W obozie prace przed wojna z Niemcami trwały 10 godzin dziennie, a podczas wojny 12 godzin. Na śniadanie otrzymywało się od 200 do 900 g. dziennie, zależnie od wypracowanej normy plus zupa owsianka ćwierć litra o godzinie piątej rano. Praca rozpoczynała się o szóstej rano i trwała do piątej wieczór z pół godzinną przerwą na obiad. Dawano około litra zupy owsianka gotowana na rybie i ¼ litra kaszy owsianej. Polskie konie przedwojenne nie jadły tego. w godzinę później wydawano ¼ litra kaszy owsianej i kawałek ryby. „Stachanowcy” dostawali 900 g. chleba, rybę plus inne dodatki.
Mieszkaliśmy w tajdze na terenie przyległym do kopalni. Na wyrąbanej polanie stały baraki z desek. W każdym baraku mieszkało około 200 osób. Po jednej i drugiej stronie baraku stały prycze jednopiętrowe i jedno lub dwuosobowe. Warunki mieszkaniowe lepsze niż w więzieniach. W barakach było ciepło, bo spalaliśmy drzewa nieograniczoną ilość. W tym łagrze było około 7 tysięcy różnych narodowości. Polacy, Rosjanie, Żydzi, Uzbecy, Litwini, procentowo przeważał element z Polski. Żydzi przodowali w każdym odcinku pracy (Żydzi- Rosjanie). Najwięcej było Żydów lekarzy, kierowników różnych specjalności warsztatowych, majstrów, brygadierów, naczelników itp. Ci wspierali swoich współziomków, kosztem innych narodowości. Byli bezwzględni faworyzując swoich rodaków.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski
W ostatnich dniach września 1940 r. pozwolono nam powiadomić rodziny, że wyruszamy w daleką drogę do Rosji. Kilku spośród nas widziało się z najbliższymi. Pewnego poranka drzwi celi otwarły się i usłyszałem swoje nazwisko. Ale jakiś bandyta krzyknął, że takiego tu nie ma. Mimo mego krzyku drzwi zatrzasnęły się. Strażnik nie pozwolił siostrze żony (mieszkała ona z nami od chwili, kiedy jej maż wyruszył na wojnę) mnie zobaczyć. Otrzymałem dużą paczkę. Z zawartości paczki domyśliłem się, że paczkę pakowała żona. Wysłała wszystko co mogła. Bielizna ciepła, sweter, ubranie, suchary, cukier, masło, kiełbasa, kubek i łyżkę, widelec itp. Oczywiście nie wszystko otrzymałem. Smalec, masło i cukier bandyci ukradli. Suchary i część cukru udało się przechować i wykorzystać. Okradzenie było zorganizowane i okradali wszystkich, którzy mieli szczęście paczki otrzymać. Spaliśmy na podłodze w czterech rzędach. Przejścia nie było. Chodziło się po nogach innych, jeśli konieczność zmuszała. Tłuszczu miałem cztery słoiki. Spałem na tych skarbach! Sąsiada prosiłem o przechowanie tych „skarbów’. Dzieliłem się z nim swymi zapasami. Rano, kiedy obudziłem się, worek pod plecami był rozcięty. Słoiki z tłuszczem wybrane stały puste na oknie. W podobny sposób ci, co otrzymali paczki byli okradzeni. W tej celi znaleźli się sekretarz DOKP Wilno, pan Cygański por. rezerwy i wielu innych.
2 listopada wieczorem wydano każdemu po 5 porcji chleba na 5 dni na przód i po 3 pudełka od zapałek cukru.
Eskorta z karabinami i psami, z bagnetami gotowymi do ataku otoczyła nas i w nocy wyprowadziła na stację kolejową w Białymstoku. Nagle wpadłem do dołu pod tunelem i musiałem czekać aż wszyscy przejdą. Myślałem o ucieczce, lecz psy i tylne latarki oświetlały mnie. Dostałem kopniaka i dogoniłem grupę. Liczyła ona 300 osób! Załadowano do małego wagonu towarowego po 32 osoby. Wagony dostosowano do przewozu ludzi. Okna były zakratowane, drzwi zamknięte z zewnątrz. Ustęp to dziura w podłodze wagonu.
Przez 5 dni nie otrzymaliśmy żadnych posiłków, oprócz beczki zimnej wody lub śniegu. Zimno już było, choć mały piecyk ogrzewał wagon. W tej podróży w nieznane, dziękowałem Bogu i Matce najświętszej za ostatnia paczkę cukru i suchary chleba.
Mówiłem ze smutkiem do innych „Polsko! My o tobie zawsze będziemy pamiętali.” Za chwile transport przekroczył granicę. Transport zatrzymywał się w Orszy, Jarosławiu i Kirowie. Składał się z 52 wagonów. Więziono 1500 osób.
Zbliżając się do Kotłasu było coraz zimniej. Dzięki przysłanej bieliźnie plus ubranie nie zmarzłem. Coraz zimniej na północy. Zamiast wody dostawaliśmy śnieg do beczki. Pozwolono wyjść z wagonu tylko dwóm osobom. Moim współtowarzyszem był pan Jaźwa, urzędnik samorządowy. W Orszy p. Cygański został wyładowany do innego transportu w nieznane.
Po rozładowaniu nas wykąpano w łaźni i wyprażono ubrania. Ulokowano nas w pięciopiętrowym baraku. Miał on cztery prycze z desek, jedna nad drugą. Wejście na nie prowadziło po słupach z kołkami. Starałem się zająć miejsce jak najwyżej, aby mieć jak najmniej otoczenia. Na górze było cieplej i spokojniej. Towarzyszyły nam insekta, ale mniej dokuczały.
Dodaję: 24 grudnia 1941 roku Wigilia Bożego Narodzenia ks. Parafii Turgielskiej w tajemnicy modlił się z nami.
Siedziałem w tym baraku do marca 1941 r. Wyżywienie było o wiele lepsze. Otrzymywaliśmy po 500 g. chleba i 2 razy po ćwierć litra zupy. Przed barakiem można było spacerować cały dzień. Był to olbrzymi obóz przejściowy. Czekano do wiosny, aby transport mógł ruszyć dalej, ku północy. Choć było głodno i chłodno i smutno, to nieraz przy różnych pogadankach człowiek mógł zapomnieć o teraźniejszości. Modlitwa była najlepszym lekarstwem w utrapieniu. W tych warunkach łatwiej można było zrozumieć, jak małym jest człowiek wobec Stwórcy Świata. Aby mnie nie okradali wyprzedałem wszystko by podtrzymać „zdrowie”.
W końcu lutego 1941 r. załadowano nas do transportu kolejowego i wywieziono na północ w rejon Czybju. Podróż trwała około tygodnia, odżywianie jak w poprzednim transporcie 500-600 g. chleba, pół słonej ryby i beczka śniegu codziennie. Aby ze śniegu ugotować wodę trzeba było długo czekać. W pierwszej kolejności można było wodę ugotować. Gotował ten, co miał kociołek. Ponieważ miałem kociołek pomagałem starszym i niedołężnym. W pierwszych dniach marca 1941 r. wyładowano nas w rejonie Czybju, 50 km. za miastem. Przydzielono kwatery w barakach parterowych z drzewa.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
17-tego maja 1940 roku przewieziono nas z celi w Łapach do więzienia w Białymstoku. Po raz pierwszy w życiu słyszałem i widziałem otwierające się ze zgrzytem bramy żelazne, okalające bramy więzienia. Gdy zamknęły się trzy bramy za nami, wrzucono nas na sale, gdzie spotkałem około 300 osób. Odebrano mi przy rewizji medalik Matki Boskiej Ostrobramskiej. Nie pozwolono zabrać, szydząc po diabelsku i przeklinając „Pańskuju Polsku” i „proklatych Swołoczów”!
Po rewizji pierwszy raz po 1,5 miesięcznym areszcie ogolono głowy, wąsy i całe ciało maszynką ręczną. Wyparowywano brudną bieliznę i ubranie. Po tej kąpieli wepchano do celi numer 100.
Cela numer 100 była na trzecim piętrze. Spotkałem w niej dyrektora gimnazjum z Łomży pana Chmiela z nauczycielami, inż. Stefana Wojciechowskiego z Białegostoku – kolejarza, służącego w baonie kolejowym w stopniu ppor. oraz inspektora samorządów pana Ławrynowicza. Uczniowie, Żydzi, złodzieje i różne męty społeczne, komuniści, starzy więźniowie itp. W tej celi rano o świcie robiono pobudkę. Obowiązywało mycie się, wyjście do ustępu, wyniesienie „paraszy” pod bagnetami. Można uprać bieliznę, albo umyć się do pasa. Pod kranem było zabronione. Za taki burżuazyjny nawyk, kopano i za jednego karano wszystkich.
Po umyciu się było śniadanie, wydawano kawałek chleba, 400 do 600 gr. i kubek „herbaty” zaparzonych owoców. Na obiad ¾ litra zupy, przeważnie „woda ugotowana na rybich kościach” bardzo cuchnąca! Wielu jeść tego nie mogło i chorowało. Na kolacje podobna zupa. W celi nie wolno było zaglądać do okna, uprawiać gry itp. Co kilka dni były przeprowadzane rewizje. Odbierano szachy zrobione z chleba, ołówki, zapałki, a przy okazji okradano wszelki bagaż gospodarzy celi. Korzystali z takiej okazji złodzieje siedzący w celi okradali współwięźniów i przekazywali za papierosy strażnikom ukradzione rzeczy, byli to szpiedzy i donosiciele.
W celi numer 100, przed wojną przebywało maksimum 16 więźniów, a nas mieszkało 170, a w całym więzieniu około 5 do 7 tysięcy osób. Po przybyciu do tej celi nie było miejsca na 16 łóżkach przedwojennych ani na podłodze do spania obok łóżek. Zmuszony byłem spać pod łóżkiem. Sienniki wypchane słomą, podziurawione sypały na oczy słomę. W okropny sposób dokuczały wszy i pluskwy. Mimo codziennego zabijania tych samowolnych gospodarzy celi, nie sposób było wytępić. Przez pluskwy byłem tak mocno pogryziony, na skórze ciała nie było miejsca bez bąbla. Bąble te bardzo wyraźne były po umyciu, takie jak po ugryzieniu komara. Wiadomości z zewnątrz przenikały tylko przez nowo przybyłych więźniów.
W celi mimo wszelkich zakazów zawzięcie graliśmy w szachy zrobione z chleba czarnego, bardzo piękne, a w karty robione z drzewa. Były nawet prawdziwe karty do gry. Gospodarz celi najdłużej w niej będący urządzał korowody, marsz dookoła celi wszystkich. Często opowiadania z historii, geografii itp. W takich to monotonnych i jednostajnych warunkach trzymano nas do dnia 2 października 1940 r. Przez ten okres czasu tylko 2 razy wyprowadzono nas na spacer przed więzieniem.
W drugiej połowie września 1940 r. po załatwieniu formalności, dotyczących więźniów, fotografia nieogolonego, nieostrzyżonego, odciski palców w 8 egzemplarzach wezwano do „śledowaciela”, ten sam co prowadził dochodzenie. Powitał mnie słowami „siej czas, ja nie wsio znaju, czto wy nawrali. Łuszcze budiet, jeśli prawdu roskażyoie”. Odpowiedziałem: „nie mam nic do dodania”. Śledowatiel zaklął i powiedział: „tiebia osudzili na 25 lat”. Odpowiedziałem: „możecie sadzić i skazać na 125 lat”! Podał protokół do podpisu, a na pożegnanie mówi. „Siej czas! Rozstaniem sia! No pomnij, czto jeszczo stretim sio”!
W kilka dni później wezwano mnie do specjalnego gabinetu, gdzie prokurator odczytał wyrok sądu zaocznego, który skazał mnie na 5 lat trudnych i „isprawicielskich” łagierów. Po stacji SOE 72 i 73. Wyrok zmuszono mnie podpisać. Następnie wpakowano mnie do klatki, zamykanej na klucz, tak ciasnej, że z trudnością stojąc można było się w niej zmieścić. Po kilku godzinach wyprowadzono nas do olbrzymiej sali. Ku memu zdziwieniu w przedsionku zauważyłem Rosjanina następcę inż. Seydla, oficjalnego naczelnika warsztatów Ałfiorowa, tego który przyspieszył moje aresztowanie. Powitałem jego po rosyjsku „toskał Wołk potoskali i Wołka”.
Krzysztof Drozdowski
Pracy nigdzie nie dostałem. Werbowano ludzi do Rosji, do kopalni i innych zajęć. Przybyłem do domu, aby zobaczyć moją córkę Krystynę i Agatę, córkę siostry żony, które były pod opieką teściowej oraz zmienić bieliznę. Teściowa zmusiła mnie do przenocowania w domu. W nocy z 10 na 11 kwietnia 1940 r. około godziny dwunastej wpadła zgraja 5 osób. Otoczyła dom. Chciałem uciec na strych, ale gospodarz nie chciał dać klucza. Zgraja domagała się otwarcia drzwi. Czas uciekał. Zdecydowałem się im otworzyć, bo z drugiej strony domu nocowali różni uciekinierzy z Niemiec. Był tu punkt przejściowy na wschód dla organizacji ruchu podziemnego. W całym domu przeprowadzono dokładną rewizję pod pozorem poszukiwania broni. Zabrano radio, dwie maski przeciwgazowe, czapkę wojskową, album ze zdjęciami, wszystkie dokumenty osobiste, dyplom ukończenia szkoły technicznej, dekrety awansowe, wojskowe i cywilne, polskie pieniądze i inne drobiazgi jak pierścionki, zegarki itp.
W asyście pięciu żołdaków z karabinami, jak wielkiego złapanego zbója wrzucono mnie do samochodu i dostarczono do więzienia śledczego w Łapach. W więzieniu odebrano i sprofanowano medalik Matki Boskiej, wyzywając niecenzurowanymi słowami i przeklinając. Wrzucony zostałem kopnięciem do celi, gdzie było kilku uczni ze szkół białostockich, kilku kolejarzy DOKP Wilno. Między innymi był inż. Szlachtowski, vice dyrektor Kolei Państwowych dyrekcji Wilno i kilku chłopów rolników z okolic Wołkowyska. Razem 13 osób. Cela była bez okien, tylko nad drzwiami był lufcik 150 mm. na 500 mm. do korytarza. Cela o wymiarach dwóch i pół metra na dwa metry. Spaliśmy w celi na zmianę z powodu braku miejsca. Oblazły nas wszy. Raniły ciało, pomimo ciągłej walki z nimi. Każdy z nas miał ich setki na sobie. Łaziły po ciele i ubraniu.
Z powodu braku światła nie dały się zniszczyć. Przez 6 tygodni nie było wody do mycia, nie wolno było golić się, urosły brody, wąsy pełne brudu. Posiłki liche i niewystarczające. Dwa razy dziennie dostawaliśmy po ćwierć litra rozwodnionej zupy, 600 gr. chleba, który dawano w różnych porach dnia. Jadłem zupę ze współwięźniami z jednej misy. W pewnej chwili inż. Szlachtowski, wcześniej o dwa tygodnie aresztowany, bardzo umęczony. Ponieważ zdawało mu się, że na mojej łyżce jest więcej zupy, robił przytyki pod moim adresem. Zupy nie jadłem, a dałem ostatni kawałek chleba. Ludzie z głodu, brudu i katuszy śledczych opadali z sił. Mdleli z braku powietrza i wody. Pomoc na skutek alarmu przybywała po kilku godzinach lub po kilku dobach. Na prośbę i błagania o wodę i pomoc odpowiedziano „Mołczy poiskają swołocz” plus moc innych bluźnierstw przeciw Bogu i wierze, nienadających się do powtórzenia.
Śledztwo: Po kilku tygodniach obecności w celi byłem bardzo zmęczony, wtedy pierwszy raz mnie wezwano. Powitanie rozpoczęto okropnymi przekleństwami, „Rozkazy wsiu prawdu”. Zwróciłem uwagę, że w konstytucji rosyjskiej jest wzbronione „ruganie”. Powiedziałem, że jeśli nie zmieni sposobu traktowania, nie będę odpowiadał. Trzy razy byłem wzywany do tegoż enkawudzisty. Pienił się ze złości, a ja milczałem! O dziwo! Nie byłem pobity. W kilka dni później badał mnie inny enkawudzista i pytania zadawał bez przekleństw. Sprawdził moje personalia w bardzo grzecznej formie. Następnie czyniono mi następujące wyrzuty: szpiegostwa na rzecz Niemiec, posiadanie broni w domu, wypytywano o przynależność do organizacji społecznych i wojskowych o kierowników tychże organizacji i ich członków. Na przesłuchanie wzywano w nocy po kilka razy. Podczas przesłuchiwań nie dałem żadnych pozytywnych odpowiedzi. Tylko te o których wiedziałem, że już wiedzą. Oddano mnie innemu enkawudziście, gdy i on nie wydębił ze mnie nic więcej, wówczas zaczął straszyć: wsadzał dwa palce w oczy, ściskał potwornie palce ręki, straszył połamaniem palców, pokazywał drewnianą pałkę. Pokazywano mi na ścianie w celi ślady krwi: mówiono, że jeśli prawdy nie powiem, to zdechnę jak pies w tej celi. Takie przesłuchiwania trwały od jedenastego kwietnia do siedemnastego maja 1940 roku. Budzono mnie po kilka razy w nocy, a w niektóre dnie dostawałem tylko kawałek chleba. W takim zawieszeniu, głodzie i brudzie stan ludzi w celi zmniejszał się albo powiększał. W celi wahało się od 13 do 17 osób. Kiedy było 17 to tylko 6-ciu lub 8-u mogło spać, a reszta musiała stać lub na zmianę siedzieć na 2 paraszach, które raz na dzień były wynoszone. Chłopi wracali po przesłuchaniach nocnych z sinymi pręgami od pobicia na całym ciele. U niektórych rany krwawiły. Omdlewających z bólu, słaniających się niewinnych ludzi żołdacy wpychali do celi. W celi żyliśmy nadzieją, że to przeminie, nie załamaliśmy się na duchu. Wywoływanie na śledztwo, przesłuchanie w dzień, w celi było uważane za szczęście, bo człowiek zobaczył upragnione światło dzienne i słonko majowe i budzącą się przyrodę do życia.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski