W pierwszy dzień Bożego Narodzenia poszedłem na pola bawełniane, aby zobaczyć jak wygląda wata na badylu. Zdecydowałem, że to jest wykluczone uzbierać 7 kg. waty w ciągu jednego dnia. Czułem, że nie potrafiłbym uzbierać tyle waty w ciągu tygodnia. Stwierdziłem po rozmowach w kołchozach z ludźmi mówiącymi źle po rosyjsku i spotkanych Polaków, że kto nie ma zapasów finansowych lub ubrania na sprzedaż, ten nie ma szans przeżycia.
Po trzech dniach wypoczynku, 13 z grupy zdecydowało wracać na stacje kolejową. Pozostało sześciu Żydów. Ci posiadali pieniądze i mogli korzystać ze stołówki. Nie mogliśmy im pomóc, a u pozostałych zwyciężył instynkt samozachowawczy.
Drogę powrotną na wydmach znaliśmy doskonale. Pogoda była słoneczna. Wiatr chłodny. Na równinach widać było domki i fabryki wyrobu bawełny. Omijaliśmy zabudowania, aby nas nie zatrzymano. Wielu nosiło się z myślą powrotu na północ. Zaczęto powątpiewać, że istnieje organizacja wojska polskiego. Był to element nieufny, dominował głód, zimno, niewiadome jutro. Trzeba było szukać innych warunków pracy, aby żyć i podtrzymywać wycieńczony organizm. Na tym „wydmuchowie” wkrótce wyginęlibyśmy od głodu i niehigienicznych warunków w kibitce. Doszliśmy do stacji kolejowej, gdzieś u podnóża gór Pamiru. Zachód słońca był wspaniały, góry były też wspaniałe, nic dobrego nie wróżące. Wydawało się, że są one bliziutko, ale to było tylko złudzenie. Niedługo czekaliśmy na pociąg, który dalej nie jechał, tylko zawrócił z powrotem po zaopatrzeniu lokomotywy w wodę. Pociąg składał się z 3 wagonów osobowych i kilku towarowych. Grupa wsiadła do wagonu, a ja wsiadłem do wagonu towarowego, w budce pilotowej. Przed odjazdem pociągu, grupa ludzi z kijami wyrzuciła nie pożądanych przybyszów, którzy przemocą wsiedli do pociągu. Na postrach strzelano, rzucano kamieniami, aby odstraszyć przybyszów. Skulony w budce czekałem na moją kolej wyrzucenia. Ale nie zauważono mnie. Pociąg ruszył i po kilku minutach jechałem z lękiem głodny i zziębnięty. Bogu dziękowałem za to że jadę. Co stało się z pozostałymi nigdy się nie dowiedziałem. W mojej budce pilotowej wagonu towarowego było ciasno i niewygodnie. Jadłem okropny kawałek makuchy, pasza żywnościowa dla bydła wyciśniętego z ziarn bawełny, który znalazłem przy torach kolejowych. Szczęśliwie „ukradłem” to, bo nie było strażaka. Zdawałem sobie sprawę, że się zatruwam ale głód był silniejszy. W nocy znalazłem się w Kaganie.
Po wyjściu z budki pilotowej, z której obserwowałem wjazd na tory kolejowe stacji Kagan, rozmyślałem jak dojść do samej stacji. Nie było przeszkód, nikt o nic nie pytał. Krążyłem w tłumie dookoła i pytałem o polską placówkę. Najrozmaitsze i najdziksze słyszałem informacje. Na przykład już ich wywieźli w stronę Taszkietu, że władze ZSSR same organizują wszystkich żołnierzy polskich, że najlepiej zgłosić się do NKWD. Oni tu wysyłają do wojska rosyjskiego na front itp. byłem zmęczony i zaszokowany. Rano spotkałem przedstawiciela polskiej placówki, niezbyt uprzejmego. Wypytywał, jak tu przyjechałem i skąd, dlaczego jestem sam. Moja odpowiedz brzmiała przyjechałem z łagrów z północy ZSRR Archangielska ze stacji Kamaszy. Jestem zmęczony, głodny i zawszony. Nie mam pieniędzy i nie mam gdzie odpocząć. Odpowiedział, że muszę się zgłosić do NKWD, które wysyła do prac w terenie do czasu organizacji Wojska Polskiego. Na pytanie kiedy to nastąpi, odpowiedział że w najbliższej przyszłości, że oni sami nie wiedzą. Musimy się stosować do zarządzeń władz miejscowego NKWD. Otrzymałem kwit na porcje chleba, kwit na obiad i skierowanie do łaźni. A także skierowanie do władz NKWD. Był to dzień pierwszego stycznia 1942 r. Długo szukałem łaźni, a później długo stałem w kolejce zanim mogłem się umyć gorącą wodą w niechlujnej i brudnej łaźni. Moje ubrania zdezynfekowano parą gorącej łaźni, razem z innymi łachmanami, w gromadzie kąpiących się ludzi, przez chwilę miałem wrażenie, że mam na sobie czystą bieliznę. Przez chwilę nie czułem insektów, nadal łażących po mnie.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski
Władze kołchozu wskazały nam kibitkę glinianą bez podłogi i okien, bez pieców, a na podściółkę przywieziono wóz tartej słomy ryżowej, którą 19 ludzi rozrzucało po kibitce na posłania. To wszystko wyglądało jak podściółka dla trzody chlewnej. Na pytanie jak będziemy się odżywiać, wskazano nam rozwalony piec gliniany bez użytku, bez komina! A opał i posiłek zapytałem. Na opał używajcie trawę z pustyni i badyle konopie. A co do posiłków powiedziano za zebrane 7 kg. bawełny otrzymamy jeden placek chleba na osobę! Prace mamy rozpocząć następnego ranka o godzinie 7 rano. Gdy przyniesiemy do kołchozu po 7 kilo bawełny otrzymamy zapłatę po jednym placku. Gotowaną wodę mamy sobie sami przygotować. Myślałem, że to są żarty. Zabraliśmy się do urządzenia mieszkania. Silniejszych wysłałem na zbieranie trawy lub badyli na opał. Bardziej zręcznych do budowy pieca, aby ugotować wodę. Wkrótce zapadł mrok. Każdy zbierał opał. Zapaliliśmy w piecu, gotowaliśmy wodę. Kibitka napełniła się dymem, który mógł wyjść tylko drzwiami i małym oknem.
Tego wieczoru władze nie dały nam żadnego posiłku. Parę ludzi poszło na rozpoznanie kołchozu. Spotkali Polkę z dziećmi z Wileńszczyzny, zesłana tu do pracy. Powiedziała, że właściwie żyje z wyprzedaży swoich rzeczy, ubrania, bieliznę itp. za które otrzymuje fantastyczne sumy. Na przykład za sprzedaż jednej koszuli może żyć z trojgiem dzieci około jednego miesiąca. My łagiernicy nie mieliśmy na sprzedaż nawet koszuli, która rozpadała się na kawałki.
Po wywietrzeniu kibitki wszyscy spali kamiennym snem. Osobiście modliłem się długo i rozmyślałem, co mam robić dalej. Przespaliśmy noc z 23 na 24 grudnia 1941 roku.
Po osuszeniu kibitki i ubrań, rozpaleniu pieca badylami z pól bawełny, aby ugotować wodę do resztek chleba, przypomniałem, że to jest druga wigilia Bożego Narodzenia w ZSSR. Pierwsza odbyła się w Kotłasie. Inni spędzili tamtą wigilię przy wyrąbaniu lasu w różnych ośrodkach. Wszyscy byliśmy wymęczeni i wyczerpani. Zapytałem, czy dzisiaj pracujemy? Odpowiedź była negatywna. Zwalono wszystko na moje barki, abym to omówił z władzami kołchozu. Udałem się na poszukiwanie „predsiediaciela” – gospodarza kołchozu. Jego pierwsze pytanie było „Czy wszyscy wyszli do pracy”?
Odpowiedziałem, że wszyscy są umęczeni do ostatnich granic, że są bardzo głodni, zmęczeni po ciężkiej podróży. Prosiłem, aby odwiedził nas w kibitce. Przyszedł, zajrzał do wnętrza przez małe okienko. Wszyscy leżeli na dużym barłogu. Prosiłem o lepszą słomę, o piec, o światło i lekarza. Oświadczył, że trzeba rozpocząć pracę natychmiast i dodał „u nas kto nie robotajet tot nie kuszajet” i odszedł. Za chwilę poszedłem za nim i zacząłem przekonywać, że ludzie muszą odpocząć, że niektórzy mają pokaleczone nogi, a po drugie że my Polacy w wigilię Bożego Narodzenia nie pracujemy tak jak i w dzień Bożego Narodzenia. Odpowiedział zdzie nie Polsza. U nas robotajet, kto nie robotajet, tot nie kuszajet. A ja znowu swoje. Ludzie są bez pieniędzy, bez żywności, a głodni pracować nie mogą. Zażądałem zaopatrzenia na dwa dni. To pomogło, bo zdecydował się wydać pół porcji chleba. Zapowiedział, kto nie będzie zbierał bawełny, ten nic nie dostanie prócz zimnej wody ze studni kołchozu. Powiedziałem o tym wszystkim w kibitce. To spowodowało wielkie rozczarowanie. Poszła delegacja kilku osób na rozmowy z slediatielem! Odpowiedź jego była taka „ta sprawa była już omówiona i odesłał delegacje z kwitkiem”.
O godzinie 4 popołudniu udałem się z dwoma towarzyszami po odbiór chleba. Otrzymałem po jednym placku z mąki, przypalony i nic więcej. W międzyczasie uporządkowaliśmy kibitkę. Znieśliśmy suchą trawę, kilka korzeni drzew. Gotowaliśmy wodę do picia. Wszyscy mieli zajecie. Po wywietrzeniu kibitki wszyscy czekali na placki z mąki. Krótko przemówiłem do obecnych i zapytałem czy są katolikami. Poprosiłem o podniesienie rąk. Podniosło się 12, a reszta to byli Żydzi. W tej kłopotliwej sytuacji tak powiedziałem „ci którzy nie wierzą w Jezusa Chrystusa, niech w swoim gronie modlą się do Boga Ojca o wolność i pokój, a my chrześcijanie, przełamiemy się tym plackiem. Rozdałem te placki i każdemu składałem życzenia świąteczne. Żydkom tez składałem życzenia świąteczne, a nade wszystko wolności. Zaśpiewaliśmy kolędy, odmówiliśmy głośno „Ojcze Nasz”. Atmosfera była poważna przy kopciuszku naftowym. Łzy płynęły nam z oczu. Sercem i myślą byliśmy w swoich domach rodzinnych. Wieczór zakończyłem hymnem „Boże coś Polskę”.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski
Podczas jazdy pociągów obok siebie potrafili wrzucić do naszego wagonu kilka worków mąki. Nikt tam tej kradzieży nie zauważył. Przy zatrzymaniu się naszego pociągu na jakiejś stacji na krótko, potrafili wyskoczyć i przynieść ukradzione mięso lub drób. A nawet potrafili włamać się do magazynu i przynieśli zabitego wieprza. Innym razem ćwierć krowy! W tych warunkach żywności nam nie brakowało. Tylko jeden raz, gdy zabrakło nam chleba dwóch z pośród nich wyruszyło w poszukiwaniu i już nie wrócili.
Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy pociąg ruszy. Po kilkunastu dniach przybyliśmy do miasta Alma, a to tam po raz pierwszy zdążyliśmy w przeciągu godziny w jadłodajni otrzymać skromny posiłek za darmo. Dlaczego tak było nie wiedziałem. Padały pytania dokąd jedziemy i kiedy dojedziemy do Taszkientu.
20 grudnia 1941 r. dojechaliśmy do Taszkientu. Pociąg przyjechał wieczorem koło godziny 9-tej. Do samego rana przesuwano nas z toru na inny tor kolejowy. Z pociągu nie pozwolono wysiadać. Władze NKWD powiedziały, że powiozą nas do miasta Buchara, do Uzbekistanu, gdzie miała się formować armia polska. Następnego dnia miano nas rozładować. Ucieszyliśmy się ogromnie! W Taszkieńcie przydzielono nas do grupy żołnierzy polskich w łachmanach, zdążających do wojska polskiego. Żołnierze byli w łachmanach, brudni i obdarci.
Z 20 na 21 grudnia 1941r. przyjechaliśmy do miasta Kaganu koło Buchary. Spotkaliśmy placówki polskie w cywilnym ubraniu. Otrzymaliśmy po kawałku chleba i gorącej wody. Zapewnili nas, że Armia Polska będzie się w tym rejonie organizować. Tymczasem głód zaczyna dokuczać. Kilka wagonów odczepiono i wysłano nas na południowy wschód pod góry Pamiru na stacje kolejową Kamaszy (może Karszy)? Przybyliśmy tam 22 grudnia 1941 r. Wyjechaliśmy z północy mroźną zimą, zaśnieżoną. Znaleźliśmy się w pustynnej krainie, gdzie były plantacje waty, gdzie grzało słońce, a było nam zimno z głodu, choć śniegu i mrozu nie było. Zmuszono nas do pracy w polu, zanim nastąpi organizacja Armii Polskiej.
Po przybyciu z wagonów wyładowano nas. Było ciemno, późny wieczór. Rozkazano nam udać się do kołchozu Engelsa odległego około 30 wiorst. Znowu koło mnie się zebrało 20 ludzi, wyznaczonych do tegoż kołchozu. Kazano nam iść, ale oparłem się. Dzięki mojej stanowczości dostaliśmy po 1 kg. chleba, gdyż inaczej nie chcieliśmy ruszyć w dalszą drogę.
Ciemna noc, pustynna droga, niewidzialna. Polecono trzymać się słupów telefonicznych, aby nie zgubić kierunku. Po kilku kilometrach zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Kolumna 20-tu ludzi rozciągnęła się, zaczęto się nawoływać. Droga pod nogami to pustynia. Słupy telefoniczne znikały nam z oczu. Szukaliśmy kierunku. Pogubiliśmy się. Światła ukazywały się chwilami i ginęły. Gdzieś z dala słychać było dzwonki kolumny wielbłądów. Z grupą 8 towarzyszy dobrnęliśmy do fabryki wyrobów bawełny, gdzie mimo oporu przyjęto nas na nocleg. Byliśmy umęczeni i osłabieni. Wskazano nam miejsce w którym oddzielano włókno konopi lub bawełny od badyli. Wszyscy po kilku minutach chrapaliśmy zawzięcie. Spaliśmy do białego dnia. Po obudzeniu starałem się zachęcić do dalszej podróży. Informacji co do kołchozu Engelsa nie udzielono, tylko wskazano kierunek i wyproszono nas bez kropli gotowanej wody. Powiedziano, że obiad dostaniemy w kołchozie. Słonko już wzeszło, deszcz nie padał, ale glina zrywała obuwie z nóg. Zjedliśmy ostatni mały kawałek chleba. Po drodze odnaleźli się zagubieni, którzy siłą zostali przez tubylców zmuszeni do dalszej drogi. Tubylcy nienawidzili Rosjan, a nam nie wierzyli. Nie słyszeli o Polakach, a sami byli pod terrorem NKWD. Wszyscy uczestnicy zwracali się do mnie ze swymi potrzebami. Kierowałem marszem, a kolumna rozciągnęła się na odległość 100 metrów. Wyglądaliśmy jak duchy a nie jak ludzie z tej ziemi. Na ubraniach osiadł puch konopny. Wyglądaliśmy jak strachy na wróble. Doszliśmy do celu przed zachodem słońca. Zatrzymaliśmy się pod płotem i usiedliśmy, aby odpocząć. Udałem się na poszukiwanie władz kołchozu. Znalazłem. Wiedzieli już o naszym przybyciu.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski
Przy beczkach zostałem sam i 2 innych towarzyszy niedoli. Nie mogłem porzucić żywności. Byłem za nią odpowiedzialny. Dzięki pomocy pozostałych, beczki przeholowaliśmy na stację kolejową pod dach, również chleb. Po chwili okazało się, że i pan Kutyba pozostał na stacji kolejowej. W 3 dni później, po wielkich wysiłkach otrzymaliśmy wagon kolejowy. W między czasie zebraliśmy około 50 ludzi. Nie było trudno, bo był chleb, a pozostało koło 200 bochenków chleba plus beczki. NKWD na stacji nie pozwoliło doczepić wagonu do expresu. Pan Kutyba pojechał expresem. Komendantem wagonu został wyznaczony pan Krzyżanowski, który otrzymał rozkaz od p. Kutyby sprzedać nadmiar produktów przed przybyciem do Czelabińska. Sprzedawaliśmy produkty przy każdej sposobności, przy każdym postoju pociągu. Żywnością opiekowałem się osobiście. Pasażerowie naszego wagonu dostawali bezpłatnie żywność codziennie: chleb, śledzie i bryndzę. Przed przybyciem do Czelabińska wszystkim wydałem chleb tyle na ile mogłem sobie pozwolić. Dla niemających pieniędzy, wydałem chleba trzykrotnie więcej. Oczywiście było niezadowolenie, ale potrafiłem wyjaśnić, że oni potrzebują więcej. Zebrane pieniądze przy dwóch świadkach oddałem panu Krzyżanowskiemu. A było to koło 3500 rubli! Bo za chleb, bryndze i śledzie płacono ceny czarnorynkowe. W Czelabińsku pan Krzyżanowski miał polecenie zgłosić się do pana Kutyby i przekazać pieniądze polskiej placówce. Prosiłem p. Krzyżanowskiego o pokwitowanie z placówki polskiej. Odpowiedział, że pan Kutyba przybędzie osobiście. Za pół godziny ma odejść nasz pociąg. W ostatniej chwili przybył pan Krzyżanowski z wiadomością od pana Kutyby, męża zaufania RP. Takim się nam przedstawił. Mamy jechać na własną rękę dalej na południe do Taszkientu. A na moje pytanie, czy przywiózł pokwitowanie, odpowiedział, że mu tego nie zdążyli wydać. Z dalszej podróży, wyciągnąłem wniosek, że ma pieniądze na wino, na drogie posiłki itp. Przypuszczam, że oszukał cały nasz wagon. Daj Boże aby moje przypuszczenie było mylne. Pan Krzyżanowski w drodze zaginął. Nigdy już nie natrafiłem na jego ślad. Nie spotkałem go ani w ZSSR ani na środkowym wschodzie.
Pozostałem sam z około 50 ludźmi. Zaopatrzenie musiało być na własną rękę. Do wagonu przyjmowałem wszystkich ochotników do wojska polskiego. Po kilku dniach przybyliśmy na stację kolejową Czkałów (dziś nazywana Orenburg). Pociąg zatrzymał się na pół godz. Na stacji kolejowej spotkałem polską placówkę. Było tam 2 majorów i 2 młodszych oficerów w mundurach polskich. Zameldowałem się jako por. rezerwy. Dowiedziałem się, że z Buzułuku wszyscy wyjeżdżają wkrótce na południe ZSSR. Zameldowałem, że jest ze mną około 50 osób do wojska polskiego z prośbą o dołączenie do oddziałów wojska na południu. Odpowiedź była odmowna! W wagonie moim było kilku oficerów zawodowych. Dowiedziałem się o tym na stacji kolejowej przy placówce. Tych czterech panów, którzy przedtem wyszli, do wagonu nie powrócili. W tajemnicy wyjechali do Buzułuku. A mnie, oficera rezerwy nie przyjęli do swojej grupy. Taka to czasem jest dziwna moralność ludzka!
Prawdopodobnie zostaliśmy przyczepieni do innego pociągu. Jechaliśmy okrężną drogą przez stepy Kazachstanu, na Karagandę, a później na stację kolejową Alma a potem kierunek Taszkient. Tereny nie do opisania, raz jechaliśmy przez kilka dni i nocy przez pustynię, a potem znowu przez dnie i noce przez stepy pokryte tylko wikliną i wysoką trawą między, którymi widziałem wsie z dachami pokrytymi wysoka trawą. Innym razem przez kilka dni i nocy jechaliśmy przez spalone lasy. W całości robiło to wrażenie jakiejś bajki. A była to rzeczywistość. Przygód w tej podróży było tyle, że nie sposób opisać. Może nigdy nie modliłem się tak gorąco, ciągle nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy. Nie informowano nas wcale. Na stacjach kolejowych na pytania „co to jest za stacja”? nie odpowiadano. Ludzie unikali pytających. W wagonie, którym jechałem byli uczciwi ludzie i złodzieje oraz tacy, co źle mówili po polsku. Byli tam Żydzi, Ukraińcy i prawdopodobnie Moskale. Nie wiem dlaczego, ale cały wagon traktował mnie jako przewodnika, cenili bardzo moje rady, głos mój był decydującym w tym wagonie. Nikogo nie obraziłem, nawet najgorsi złodzieje zwracali się do mnie po radę. Pytał „czy mam coś przeciwko temu, że będą na postojach kradli”? To jest wasza sprawa, ja tylko muszę was uprzedzić, co was czeka kiedy was złapią! Ci złodzieje byli wielkimi spryciarzami. Dzięki nim nasz wagon był dobrze zaopatrzony w produkty żywnościowe.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski
Przerażały mnie widoki tłumów ciągnących do stacji kolejowej, całe rodziny z dziećmi i bagażem na saneczkach, starcy ciągnący saneczki na zmianę. Dla wszystkich wierzących to był jeszcze jeden cud, bo własnymi oczyma oglądali moc i siłę nie tylko ducha, ale i siłę fizyczną u ludzi zagłodzonych, obdartych i umęczonych niewolą. Taki obraz i widok towarzyszył mi do stacji kolejowej Murasza.
Po przybyciu do celu, szukałem przewodnika lub organizatora. Nie znalazłem! Nikt nic nie umiał powiedzieć. Władze kolejowe oczekiwały na pociąg, a stacja kolejowa to był mały budynek lub kompleks małych, nieogrzanych szop, przeznaczonych na lokalne potrzeby. Dla ludzi nie było pomieszczeń. Wzdłuż toru kolejowego, na otwartych terenach tysiące ludzi zgromadzonych, leżących dnie i noce na śniegu. Nie było żadnej toalety, wody czy posiłków. Wszyscy odżywiali się tym, co mieli. Chleb i śnieg. W obawie przed kradzieżą, potrzeby fizjologiczne załatwiali wokół siebie. Tylko dzięki mroźnej pogodzie nie było epidemii. W zbiorowiskach rodzin ludzie na zmianę odpoczywali pełniąc straż dookoła swej gromadki bez przerwy. Czuwające rodziny były wszędzie otoczone złodziejami. Więc każdy nie ufał innym. Przez 3 dni i noce oczekiwaliśmy na obecny pociąg. Wreszcie przyjechała lokomotywa, tylko z trzema wagonami. Nie było żadnej kolejki ani organizacji, informowano, że za godzinę nadejdzie 30 wagonów. Nikt w to nie wierzył. Przez okno wagonu, przy pomocy znajomych dostałem się do wagonu po głowach innych. Z bólem w sercu patrzyłem na bezradny tłum kilkutysięczny, który pozostał na peronie.
Było to 11 tego listopada 1941 roku, kiedy to przyjechaliśmy do Kirowa. W Kirowie pierwszy raz spotkałem w mundurze kapitana wojsk polskich kpt. Jałowieckiego, komendanta placówki w Kirowie. Zameldowałem się jako por. rez. art. i pomogłem w załadowaniu transportu. Transport składał się z dwóch pociągów. Aby życie rodzinom ułatwić, staraliśmy ulokować ich razem w tym samym wagonie. Wyznaczono mnie na dozorcę 3 wagonów, w których byli ludzie w średnim wieku, samotni. Na moja interwencję dca placówki polskiej w Kirowie obiecał wysłać jak najprędzej pociągi po resztę czekających na stacji Murasza. Nie miałem możności dowiedzieć się, czy pociągi zostały wysłane.
Po załatwieniu formalności z Kirowa odjechały 2 pociągi załadowane ludźmi z Polski pod opieka pana Kutyby. Ludzie w tych pociągach byli zwolnieni z łagrów, nie posiadali nic prócz starych łachmanów, wywiezionych z Polski. Byli i tacy, których wywieźli do pracy na roli, ci posiadali swoje bagaże. Wszyscy bez wyjątku wyprzedawali się za kawałek chleba, jeśli takowy można było dostać. Byli i tacy, z którymi swoimi resztkami trzeba było się dzielić. Za pieniądze kupowaliśmy należna porcję chleba. Popijaliśmy chleb gorącą wodą (kipiatok). Ten, kto miał pieniądze mógł na niektórych stacjach kupić talerz zupy, ale musiał mieć własną łyżkę, aby to zjeść. Tak długo, jak byłem w Rosji, za cholewą trzymałem łyżkę. Taki to był los niewolnika! Po wyruszeniu transportu na Ural 20 listopada 1941, na południe Rosji w kierunku Taszkientu pociągi posuwały się wolno. Żyliśmy nadzieją, że dobrniemy do organizującej się Armii Polskiej. Stacja docelowa nie była nam znana. Nie pamiętam nazwy stacji kolejowej przed Świerdłowsk. Pociągi zatrzymano. Z rozkazu komendanta transportu p. Kutyby z grupą ludzi wyjechałem po produkty do miasta Świerdłowsk dla zaopatrzenia nadjeżdżających pociągów. W Świerdłowsku po okazaniu upoważniających dokumentów otrzymałem 750 bochenków chleba, 2 beczki śledzi, 2 beczki bryndzy o wadze 100 kg. każda. Ułożyliśmy chleb przy torze kolejowym – tam gdzie miał się zatrzymać pociąg. Ciężkie beczki śledzi i bryndzy już były przy pociągu. W chwili zatrzymania się pociągu, gruchnęła wieść, że pociąg odchodzi. Trudno było w to uwierzyć, ale pociąg już ruszał! Wyglądało to na złośliwość NKWD i władz kolejowych. Ze względu na ciężar beczek, nie mogliśmy ich podnieść, aby je wrzucić do ruszającego pociągu! Do ostatniej chwili wrzucaliśmy chleb do otwartych okien pociągu. Nastąpiła panika. Zaczęto wskakiwać do ruszającego pociągu.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski
Wyczułem, że ci ludzie boją się wszystkich przybyszów, że nie ufają obcym. Każdego przybysza uważają za swego wroga, a nas Polaków za trędowatych! Przygnębienie i lęk zakradł się do mojej duszy. Modliłem się w swojej samotności. Pamiętam, że moi praojcowie też byli poniewierani. A ciągła modlitwa wzmacniała moją wytrwałość! Szedłem dalej lasem, śniegu było sporo na drodze i pustka. Bałem się nie zwierząt dzikich lecz ludzi. Modliłem się gorąco, żebrząc Bożego Miłosierdzia, modląc się za Polskę. Dzień dobiegał końca. Spojrzałem za siebie i ku mojemu zdziwieniu nadjechał samochód z ładunkiem sań dla wojska. Zatrzymałem go myśląc, że mnie powiezie do Wizinga, odległej ponad 50 km. Kierowca zażądał 80 rubli. Nie zgodziłem się kierowca nacisnął pedał i odjechał. Zostałem znowu sam. Po przejściu 1½ km. z małego wzniesienia terenu zobaczyłem światła we wsi dość dużej. We wsi zobaczyłem kilka samochodów z podobnym ładunkiem przed jadłodajnią. Wstąpiłem tam aby się ogrzać. Sprzedano mi porcję ciepłej strawy, kawałek chleba i kieliszek wódki. Usiadłem blisko wyjścia i z przyjemnością zacząłem zajadać gorąca strawę. Po chwili zobaczyłem, że wszyscy mieli już opróżnione kieliszki na stołach! Zauważyłem kierowcę, z którym rozmawiałem w lesie. Zjadłem zupę i nie spieszyłem się z wyjściem. Czekałem, kiedy wyjdą kierowcy samochodów. Po chwili i mój kierowca przechodził koło mnie. Pozdrowiłem go i zapytałem, czy mnie podwiezie. Podałem mu swój kielich alkoholu. To poskutkowało. Dowiedziałem się, że jedzie do stacji kolejowej, do której chciałem dojść do celu mej wyprawy. Odległej 340 wiorst. Zrozumiałem, że za wszelką cenę muszę jechać. Tak się stało. Za sto rubli i kielich wódki jechałem obok kierowcy do Murasza. Jechałem dwie doby z przerwą po kilka godzin. Droga była trudna. Na większych rzekach oblodzone promy przewoziły samochody. Najpierw kierowcy zwalniali prom od zamarzniętej wody, gdy prom mógł się poruszać wówczas przewożono samochody. Naprawdę nie wiem jak długo musiałbym iść po tajgach śnieżnych, mroźnych i samotnych. Las na prawo, las na lewo tylko czasami na przestrzeni od 10 do 50 km. spotykało się małe osiedle. W czasie tej drogi widziałem setki, tysiące Polaków, dzieci i matki, starców i umęczonych ludzi, wynędzniałych z głodu i zimna, umęczonych, ale wszystkich dążących do jednego celu, aby dotrzeć do upragnionego celu, powrotu do Polski z nieludzkiej ziemi. Jechaliśmy za dwoma samochodami i tak samo napełnionymi saniami dla wojska. Samochody na przedzie pojechały, a mego kierowcy samochód zatrzymał się, bo nawaliły światła. Zabraliśmy się do reperacji samochodu. Kierowca nic nie mógł zrobić, a noc ciemna dookoła w lesie. Patrzę przed siebie i widzę przechodzącego lisa, ciekawie spoglądającego w naszym kierunku. Naprawdę zainteresował się tym co my robimy. Mój kierowca zirytował się, zaczął kląć i odganiać lisa. Kierowca był bardzo przesądny. W między czasie zacząłem przeglądać silnik i przypadkowo natrafiłem na rozluźniony drut. Światło nagle zapaliło się. Kierowca odżył, a nawet podziękował. A nad ranem dogoniliśmy samochody. Ku memu zdumieniu było ich koło 20-stu. Kierowca odszedł prawdopodobnie na posiłek. Już o świcie samochody pojedynczo zaczęły jechać przez zamarzniętą rzekę. W między czasie rozmyślałem jak uciec od kierowcy, aby nie zapłacić mu za drogę. Bo to co miałem to był mój cały „kapitał” do dalszego marszu w nieznane. Decyzja krótka wysiadłem z samochodu, zabrałem swój bagaż i przeszedłem przez zamarzniętą rzekę. Wstąpiłem do chaty wiejskiej do dobrych ludzi. Dali mnie ciepłej zupy, osuszyli moje onuce, szmaty, którymi okręciłem nogi. Ożyłem w cieple tej chaty. Wyglądałem przez okno, aby zobaczyć kiedy przejedzie mój kierowca. Do stacji docelowej było ponad 50 km. Las się kończył. Widziałem ośnieżone pola uprawne. Po kilku godzinach marszu wstąpiłem do osiedla, gdzie stało kilka samochodów z ładunkiem sań dla wojska oraz sporo wędrujących ludzi. Po krótkich przetargach z kierowcą zgodził się zabrać mnie za opłatą 50 rubli. Było mroźno, wietrzno, choć jasno i słonecznie. Gdy konwój samochodów miał już ruszyć, podeszła do mnie młoda niewiasta i ze łzami w oczach prosi, abym ustąpił swego miejsca dla jej starego ojca, który ledwo mógł się ruszać z wycieńczenia.
Co miałem robić? Ustąpiłem. Starzec usiadł obok kierowcy. A ja i młoda niewiasta usiedliśmy na samochód pomiędzy saniami. Na odkrytej lorze samochód bez dachu. Chociaż śnieg był ubity, wiatr i zimno było nie do zniesienia! Naprawdę był to cud Boży, że nie zamarzłem i nie zamarzła moja współtowarzyszka doli i niedoli, ubrana w letnie szmaty. Przezorny kierowca pozbierał po 50 rubli od osoby przed wymarszem. Dziękowałem Panu
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski