Pracy nigdzie nie dostałem. Werbowano ludzi do Rosji, do kopalni i innych zajęć. Przybyłem do domu, aby zobaczyć moją córkę Krystynę i Agatę, córkę siostry żony, które były pod opieką teściowej oraz zmienić bieliznę. Teściowa zmusiła mnie do przenocowania w domu. W nocy z 10 na 11 kwietnia 1940 r. około godziny dwunastej wpadła zgraja 5 osób. Otoczyła dom. Chciałem uciec na strych, ale gospodarz nie chciał dać klucza. Zgraja domagała się otwarcia drzwi. Czas uciekał. Zdecydowałem się im otworzyć, bo z drugiej strony domu nocowali różni uciekinierzy z Niemiec. Był tu punkt przejściowy na wschód dla organizacji ruchu podziemnego. W całym domu przeprowadzono dokładną rewizję pod pozorem poszukiwania broni. Zabrano radio, dwie maski przeciwgazowe, czapkę wojskową, album ze zdjęciami, wszystkie dokumenty osobiste, dyplom ukończenia szkoły technicznej, dekrety awansowe, wojskowe i cywilne, polskie pieniądze i inne drobiazgi jak pierścionki, zegarki itp.
W asyście pięciu żołdaków z karabinami, jak wielkiego złapanego zbója wrzucono mnie do samochodu i dostarczono do więzienia śledczego w Łapach. W więzieniu odebrano i sprofanowano medalik Matki Boskiej, wyzywając niecenzurowanymi słowami i przeklinając. Wrzucony zostałem kopnięciem do celi, gdzie było kilku uczni ze szkół białostockich, kilku kolejarzy DOKP Wilno. Między innymi był inż. Szlachtowski, vice dyrektor Kolei Państwowych dyrekcji Wilno i kilku chłopów rolników z okolic Wołkowyska. Razem 13 osób. Cela była bez okien, tylko nad drzwiami był lufcik 150 mm. na 500 mm. do korytarza. Cela o wymiarach dwóch i pół metra na dwa metry. Spaliśmy w celi na zmianę z powodu braku miejsca. Oblazły nas wszy. Raniły ciało, pomimo ciągłej walki z nimi. Każdy z nas miał ich setki na sobie. Łaziły po ciele i ubraniu.
Z powodu braku światła nie dały się zniszczyć. Przez 6 tygodni nie było wody do mycia, nie wolno było golić się, urosły brody, wąsy pełne brudu. Posiłki liche i niewystarczające. Dwa razy dziennie dostawaliśmy po ćwierć litra rozwodnionej zupy, 600 gr. chleba, który dawano w różnych porach dnia. Jadłem zupę ze współwięźniami z jednej misy. W pewnej chwili inż. Szlachtowski, wcześniej o dwa tygodnie aresztowany, bardzo umęczony. Ponieważ zdawało mu się, że na mojej łyżce jest więcej zupy, robił przytyki pod moim adresem. Zupy nie jadłem, a dałem ostatni kawałek chleba. Ludzie z głodu, brudu i katuszy śledczych opadali z sił. Mdleli z braku powietrza i wody. Pomoc na skutek alarmu przybywała po kilku godzinach lub po kilku dobach. Na prośbę i błagania o wodę i pomoc odpowiedziano „Mołczy poiskają swołocz” plus moc innych bluźnierstw przeciw Bogu i wierze, nienadających się do powtórzenia.
Śledztwo: Po kilku tygodniach obecności w celi byłem bardzo zmęczony, wtedy pierwszy raz mnie wezwano. Powitanie rozpoczęto okropnymi przekleństwami, „Rozkazy wsiu prawdu”. Zwróciłem uwagę, że w konstytucji rosyjskiej jest wzbronione „ruganie”. Powiedziałem, że jeśli nie zmieni sposobu traktowania, nie będę odpowiadał. Trzy razy byłem wzywany do tegoż enkawudzisty. Pienił się ze złości, a ja milczałem! O dziwo! Nie byłem pobity. W kilka dni później badał mnie inny enkawudzista i pytania zadawał bez przekleństw. Sprawdził moje personalia w bardzo grzecznej formie. Następnie czyniono mi następujące wyrzuty: szpiegostwa na rzecz Niemiec, posiadanie broni w domu, wypytywano o przynależność do organizacji społecznych i wojskowych o kierowników tychże organizacji i ich członków. Na przesłuchanie wzywano w nocy po kilka razy. Podczas przesłuchiwań nie dałem żadnych pozytywnych odpowiedzi. Tylko te o których wiedziałem, że już wiedzą. Oddano mnie innemu enkawudziście, gdy i on nie wydębił ze mnie nic więcej, wówczas zaczął straszyć: wsadzał dwa palce w oczy, ściskał potwornie palce ręki, straszył połamaniem palców, pokazywał drewnianą pałkę. Pokazywano mi na ścianie w celi ślady krwi: mówiono, że jeśli prawdy nie powiem, to zdechnę jak pies w tej celi. Takie przesłuchiwania trwały od jedenastego kwietnia do siedemnastego maja 1940 roku. Budzono mnie po kilka razy w nocy, a w niektóre dnie dostawałem tylko kawałek chleba. W takim zawieszeniu, głodzie i brudzie stan ludzi w celi zmniejszał się albo powiększał. W celi wahało się od 13 do 17 osób. Kiedy było 17 to tylko 6-ciu lub 8-u mogło spać, a reszta musiała stać lub na zmianę siedzieć na 2 paraszach, które raz na dzień były wynoszone. Chłopi wracali po przesłuchaniach nocnych z sinymi pręgami od pobicia na całym ciele. U niektórych rany krwawiły. Omdlewających z bólu, słaniających się niewinnych ludzi żołdacy wpychali do celi. W celi żyliśmy nadzieją, że to przeminie, nie załamaliśmy się na duchu. Wywoływanie na śledztwo, przesłuchanie w dzień, w celi było uważane za szczęście, bo człowiek zobaczył upragnione światło dzienne i słonko majowe i budzącą się przyrodę do życia.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski