Po pracy, po oczyszczeniu terenu zadrzewionego i paleniu wykarczowanych korzeni drzew, w zadymionym terenie, wracaliśmy przez most do obozu, zmęczeniu długą drogą (6 km.). Przy tej sposobności napotkaliśmy obóz, obstawiony wieżami i drutem kolczastym. Oderwaliśmy się od grupy, aby podejść do obozu i dowiedzieć się czy są tam Polacy. Wkrótce znalazła się grupa kilkunastu Polaków! Pytaliśmy czy wiedzą, że jest już amnestia dla Polaków. Nic o tym nie słyszeli. Wkrótce nas od drutów odegnano. Więcej nie mogliśmy się tam zbliżyć.
Nadszedł dzień 31 lipca 1941 r. wydali nam dokument „udostawierenie” na którym było imię i nazwisko i miejsce, gdzie rzekomo życzyłem sobie dobrowolnie zamieszkać na „wyznaczonych terenach”. Nie było wyboru. Rosji nie znałem. Co robić? Olbrzymia mapa na ścianie północnego rejonu. Wszystkie nazwy obce, co robić? Nikt nie poradzi. Wybrałem na mapie punkt najdalej na południowy zachód Wilgorod, koło Syktywkaru. Wieczorem drugi raz przechodziłem przez miasto Czybju, miasto fabryk i kominów, miasto rafineryjne ropy naftowej. Po raz drugi widziałem okolice usiane tysiącami wież, wydobywającymi ropę naftową z ziemi.
Szliśmy na stację kolejową. Każdy z nas posiadał 50 rubli na drogę. 4 porcje chleba, cukru i ryby. Załadowano 200 ludzi i przywieziono do miasta Ajkino, po dwóch dniach jazdy. Później barżą w przeciągu czterech dni rzeką Sysołą przyjechaliśmy do miasta Syktywkar.
Tu nas wyładowano i pierwszy raz po więzieniach i łagrach zostaliśmy sami bez asysty bagnetów i strażaków. Syktywkar miasto o miłym wyglądzie z parkiem, gdzie odbywała się zabawa, na ulicach megafony radiowe. Stojąc długo w kolejce kilkaset osób można było kupić kg. chleba razowego po cenie urzędowej. W restauracji można było dostać tylko jeden obiad, tego dnia czułem się syty i na wolności. Muszę to podkreślić bo stale w Rosji byłem głodny. Następnego dnia zameldowałem się w Wilgorodzie w NKWD. Dano mi nocleg na strychu jakiegoś mieszkania. Na strychu było jakieś siano, wyspaliśmy się dobrze, chociaż z obcą grupą ludzi. Po kilku dniach rozmów z agentami, werbującymi ludzi do pracy zdecydowałem się pójść do warsztatów (zawodu) w miejscowości Nuiczym. Dostaliśmy barak brudny, chłodny z piecykiem pośrodku. Zameldowaliśmy się u kierownika warsztatów. Wydano zaliczki po 15 rubli na tydzień. W warsztatach wszystkie kierownicze funkcje techniczne obsadzone były przez Żydów. Bo każdy Żydek łatwiej wypracował normę, a przez to więcej zarobił. Po tygodniu pracy zorientowałem się, że mój dzienny zarobek nie przekracza 7 rubli. Zacząłem rozglądać się w terenie za pracą, bo nie wystarczała na najskromniejsze wyżywienie. Ciepłą strawę można było otrzymać tylko raz dziennie, tylko 600 g. chleba. Ażeby kupić kartofle, trzeba było szukać w promieniu 10 do 20 km., przepłacać, kupować nielegalnie za opłatą 200 i więcej procent drożej, niż ceny urzędowe. Pewnego razu wybrałem się do kołchozu odległego o 8 km. od mego warsztatu z inż. Sękowskim Edwardem, dobrym, serdecznym przyjacielem, razem rozmawialiśmy z Sochfozem o warunkach pracy. Bez porównania były lepsze. Następnego dnia zgłosiłem się do naczelnika warsztatów i zażądałem 10 rubli dziennie i dwa razy dziennie posiłek! Naczelnik odpowiedział, że sprawę rozpatrzy i załatwi przychylnie.
Po tygodniu poszedłem powtórnie, ale naczelnik odmówił moim żądaniom, więc prosiłem o rozliczenie i zaświadczenie, że dobrowolnie opuszczam miejsce pracy. Tylko mając takie zaświadczenie mogłem dostać nową pracę! Kierownik zły był, ale wydał mi takie zaświadczenie. Wszyscy inni z którymi rozmawiałem woleli tu zostać, bo zimą jest się pod dachem. A ja w ciszy nocnej dziękowałem Bogu za wynik rozmowy z naczelnikiem. Gdybym dalej pracował w odlewni w zatrutym powietrzu gazami i pyłem oraz zmiennej temperaturze lub przy szlifowaniu na kamieniu napędowym różnych metali i żelazek do prasowania wykończył bym się fizycznie przy niedostatecznym odżywianiu się.
Po zwolnieniu udawałem się do kołchozu, gdzie przyjęto mnie do pracy. Ze zdumieniem przyglądałem się nowej wsi. Domy były tam czysto utrzymane o wiele lepiej niż na Kresach Wileckich. Ludzie na ogół dbali o czystość. W chatach radio kontrolowane przez władze. Starcy, niezdolni do służby wojskowej, a kobiety pracowały w swoich czystych zagrodach. Stosunek miejskiej ludności do NKWD nazwałbym wrogim. Słyszałem o różnych organizacjach wrogo usposobionych do reżimu.
Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.
Krzysztof Drozdowski