Donald Trump pokazuje całemu światu, że w polityce można być szczerym: mówił, że będzie amerykańskim szowinistą i jest! Część obserwatorów i większość mediów nie może uwierzyć w to, że do władzy doszedł ktoś, kto naprawdę wierzy w to, co mówi. Mało tego: robi to. Nuda okropna.
Polska polityka na tym tle wygląda zaskakująco barwnie. Od kilkudziesięciu lat kampanie wyborcze stanowią istny festiwal opowieści z mchu i paproci. Kandydaci obiecują gruszki na wierzbie i krainę mlekiem i miodem płynącą, a ludzie udają, że im wierzą. Myliłby się ten, kto by podejrzewał, że ludzie głosują na największych bajkopisarzy. Wcale tak nie jest, ale to przecież niczego nie zmienia. Korowód widowiskowych kuglarzy wraca na scenę przy każdych wyborach. Także i teraz możemy nacieszyć oczy wszystkimi kolorami tęczy, brakuje jedynie baby z brodą i gościa handlującego sztucznymi rzęsami, choć pamiętajmy, że prawdziwa kampania jeszcze się nie zaczęła. Póki co absztyfikanci belwederscy dopiero zasygnalizowali swoje ambicje poparte drobnym wkładem podpisów. Żeby znaleźć się na prawdziwej liście trzeba jeszcze przynieść sto tysięcy w miarę oryginalnych podpisów. A przynajmniej takich, które na pierwszy i drugi rzut oka będą przypominały autentyczne. Tej niełatwej sztuki dokona wąskie grono kandydatów. Po co więc cały ten tłum zawraca głowę urzędnikom z PKW?
Proteza demokracji, którą w Rzeczpospolitej zaszczepiła konstytucja imienia Aleksandra Kwaśniewskiego, daje każdemu obywatelowi prawo ścigania się z najlepszymi. Nikt na poważnie tego nie zaproponuje, ale po cichu wielu mówi o tym, że może warto byłoby zamiast kartonów z podpisami poprosić kandydatów o zaświadczenie o kondycji psychicznej? Z drugiej strony, gdyby ta praktyka się sprawdziła i doszłoby do jej upowszechnienia w organach władzy pochodzących z demokratycznego wyboru, to cyrk przy Wiejskiej mógłby się wyludnić. Spróbujmy w tej sytuacji odwrotnej strategii.
Polscy politycy są generalnie wzorami cnót wszelakich, w tym rzecz jasna błyszczą szczerością i uczciwością. Można by więc kandydatów na najwyższy urząd w państwie zapytać wprost i w ten sposób zaoszczędzić na zaświadczeniach i złudzeniach. – Czy pan, panie kandydacie, jest wariatem? – to jedno proste pytanie, które omijałoby zarzuty o zbytnią finezję dyskryminującą wolniej myślących marzycieli o Belwederze, można by zadawać kandydatom wspomaganym najprostszym wykrywaczem kłamstw. Ci, którzy stanowczo by zaprzeczyli, odrzucamy natychmiast. Bo przecież każdy prawdziwy wariat jest przekonany, że to inni mają nierówno pod sufitem, a tylko on sam jest krynicą stabilności i racjonalnego widzenia świata. Zostaliby na placu boju ci, którzy świadomie stoją po drugiej stronie rozumu. I wtedy dopiero kampania wyborcza nabrałaby rumieńców!
Paweł Skutecki