Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Wspomnienia opozycjonisty

Kontynuujemy prezentację monografii Roberta Makensona zatytułowanej „Działalność opozycyjna kolejarzy na terenie Wschodniego Okręgu Kolei Państwowych w Lublinie w latach 1980 – 1989” W bieżącym numerze część piętnasta.

Marek Smyl – wspomnień część druga

Chciałbym podsumować rok 1980, tak brzemienny w skutkach. Zaczął się jak zwykle na kolei i w kraju od szarej codziennej rzeczywistości tj. modlitwa, praca i dom (tak od 1974 roku), bez nadziei na lepszą przyszłość. Na szczęście z Bożą pomocą skończył się nadzwyczajnie!!! Powstanie” „Solidarności” sprawiło, że wstaliśmy z kolan. Związek zapewnił nam autentyczną, niczym nieskrępowaną działalność tj. przede wszystkim obronę godności i praw pracownika w zderzeniu się z władzą administracyjną na kolei. Z racji wykonywanego zawodu-radcy prawnego na kolei zacząłem służyć członkom związku, pełniąc pełną obsługę prawną. Do mnie wraz z innymi prawnikami należało przygotowanie dokumentacji wyborczej do władz związkowych, a także różnego rodzaju pism do władz kolei, stanowisk i oświadczeń, komunikatów, uchwał władz związkowych różnego szczebla oraz pomoc w negocjowaniu z władzą kolejową np. warunków pracy i płacy dla członków związku. Poświęciłem swój cały czas zarówno dla członków, jak i władz związku. Nie liczyłem godzin, bo wszystko było nowe, ciekawe. Poznałem wielu wspaniałych pracowników, których nie sposób tu wymienić. Im wszystkim należy się moja wdzięczna pamięć!! 

Do momentu powstania ”Solidarności’ miałem tragiczną świadomość, że działanie jednostki w PRL-u nie liczy się. Świadczyły o tym lata:1956, 1968, 1970 i 1976 tj. okresy zrywów wolnościowych. W Związku poczułem siłę i solidarność z pracownikami myślącymi i działającymi tak jak ja i że razem możemy zbudować lepszą przyszłość dla dzieci i wnuków i dla Ojczyzny. Odbywały się prawdziwe dyskusje o miejscu i roli Związku w życiu Narodu i Kraju, nacechowane troską o losy i przyszłość Ojczyzny. Były to wspaniałe chwile, a jednocześnie dramatyczne, gdy dowiedzieliśmy się, że nasi koledzy: Janusz Iwaszko, Robert Makenson i Ryszard Szociński podjęli strajk głodowy w obronie żywotnych interesów kolejarzy, w proteście przeciwko łamaniu przez władze kolejowe na sieci PKP wszelkich ustaleń. Na szczęście tym razem doszło do porozumienia i głodówka została zakończona. O wiele groźniejszy w skutkach mógł się okazać konflikt z władzą, gdy MO pobiło działaczy „Solidarności” podczas sesji WRN w Bydgoszczy. Tego Związek nie mógł tolerować i natychmiast zażądał nie tylko wyjaśnienia sprawy, ale i ukarania winnych. Gdy władza ludowa nie zareagowała ogłosił strajk właściwy, a w wypadku dalszej zwłoki strajk okupacyjny i generalny, co wiązało się z paraliżem życia i gospodarki w całym kraju. Polska stanęła na krawędzi wojny domowej. Władza zaczęła straszyć interwencją wojsk sowieckich w kraju i my jako strajkujący dostawaliśmy łączami kolejowymi sygnały od kolejarzy o ruchach wojsk sowieckich np. z Konopnicy. Tym razem do generalnej rozprawy władzy ludowej ze Związkiem nie doszło, ale za to władza ludowa dokonała szeregu zmian w partii i w rządzie. Od czerwca faktyczne rządy skupił w jednym ręku gen. W. Jaruzelskiego, co było widomym znakiem, że władza będzie bronić swoich stołków i socjalizmu za wszelką cenę i będzie parła do rozwiązań siłowych. 

Wróciłem do normalnej działalności związkowej tj. prowadząc prace Komisji Rewizyjnej m. in. sprawę Janusza Iwaszki i uczestnicząc w posiedzeniach Komisji Zakładowej NSZZ ”Solidarność” Węzła PKP Lublin, na której zapadały ważne decyzje takie jak choćby oddelegowanie Piotra Pawła Durakiewicza do pracy w biurze Okręgowej Komisji Koordynacynej, powierzenie Andrzejowi Borowiczowi funkcji Sekretarza wraz z odwołaniem go z funkcji zastępcy Przewodniczącego, skierowanie do pracy w celu pełnienia funkcji głównego księgowego Komisji Elżbiety Sęk z wyrównaniem utraconego wynagrodzenia, ustalenia, że do MKZ-etu będzie się przekazywać tylko 20% składek członkowskich, utworzenie funduszu rezerwowego w wysokości 10% składek członkowskich, upoważnienia Przewodniczącego, Zastępcy i Sekretarza do nadawania telegramów służbowych na sieć PKP, wręczania upominków rzeczowych w wysokości do 1500 zl dla pracowników odchodzących na emeryturę lub rentę i wreszcie zorganizowania dobrowolnej zbiórki wśród pracowników celem ufundowania sztandaru Komisji Węzłowej i Komisji Oddziałowej Lokomotywowni.

Jednocześnie całym sercem wsparłem inicjatywę budowy pomnika Krzyża w miejscu strajku lipcowego kolejarzy, wnosząc dobrowolną składkę. 19 lipca 1981 roku byłem naocznym świadkiem uroczystej Mszy świętej sprawowanej przez biskupa sufragana Z. Kamińskiego i jego pięknej homilii w I rocznicę strajku, gdzie został zaprezentowany nowo ufundowany sztandar Komisji Węzłowej i KO Lokomotywowni Lublin w otoczeniu przybyłych pocztów sztandarowych  Solidarności Kolejowej z całego kraju. 25 listopada 1981 r w uroczystość patronki kolejarzy św. Katarzyny został odsłonięty świeżo wzniesiony Krzyż, poświęcony przez tegoż biskupa. 

Jako delegat kolejarzy uczestniczyłem aktywnie zarówno w I turze Walnego Zjazdu Delegatów Regionu, gdzie byłem członkiem komisji uchwał i wniosków i m. in. przygotowałem razem z innymi prawnikami tzw. uchwałę abolicyjną i inne oraz w II turze, gdzie kandydowałem na Przewodniczącego Komisji Rewizyjnej Regionu, a po przegraniu rywalizacji z Markiem Poniatowskim zostałem wybrany w skład tejże komisji. Wrażenia z WZD były potężne, począwszy od aplauzów dla bohaterskiego działacza WZZ Kazimierza Świtonia i Wojciecha Ziembińskiego, zasłużonego działacza niepodległościowego, poprzez gorącą atmosferę na sali i szok na wieść o zamachu na Ojca Świętego Naszym Rodaku, intensywną modlitwę do Boga o ocalenie mu życia. Po pomyślnych wiadomościach z Watykanu nastąpił powrót do wyborów na Przewodniczącego, którym został Jan Bartczak. Wybrano też 21 osób na stanowiska członków Zarządu Regionu. Olbrzymi szacunek i uznanie wśród delegatów zdobył sobie nasz Czesław Niezgoda, który jako historycznie I Przewodniczący złożył sprawozdanie z pionierskiej działalności Związku.

W tamtym czasie naiwnie myślałem, że Solidarność znajdzie swoje miejsce w kraju i będzie jakoś współżyć z władzą ludową. Po historycznych turach Krajowego Zjazdu Delegatów i rozpętanej histerycznej nagonce na Związek przez partyjne środki masowego przekazu, przedstawiające w fałszywym świetle przebieg obrad, a zwłaszcza „Posłanie do Robotników Wschodu rzekomo godzące w interesy partii i państwa-nie miałem złudzeń, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji z władzą ludową. Teraz wiemy, że partia przygotowywała się do rozwiązań siłowych już w momencie powstania” Solidarności”. Upozorowała nawet 8 listopada 1981 r spotkanie na szczycie tzw. Wielkiej Trójki: kardynała Józefa Glempa, który przejął Kościół po Prymasie Tysiąclecia kardynale Stefanie Wyszyńskim, gen. Wojciecha Jaruzelskiego – dyktatora-premiera i I sekretarza PZPR w jednej osobie oraz Lecha Wałęsę-Przewodniczącego NSZZ” Solidarność”.

12 grudnia 1981 roku byłem w Zarządzie Regionu, gdzie porządkowałem dokumenty Komisji Rewizyjnej Regionu, jako jej sekretarz. Widziałem się wtedy ze Stanisławem Węglarzem, który wówczas był Wiceprzewodniczącym Zarządu Regionu ds. interwencyjnych i z którym miałem częsty kontakt związkowy. Stan wojenny zastał mnie w domu, gdzie jeszcze w przeddzień widziałem przez okno na VII piętrze nadzwyczajne ruchy samochodów, przejeżdżające na klaksonach (chyba milicyjne).Jak większość społeczeństwa doznałem szoku, gdy oglądałem wystąpienie dyktatora w ciemnych okularach, jak by się bał spojrzeć w oczy ludziom. Na drugi dzień, gdy przyszedłem do pracy zobaczyłem uchylone drzwi do szafy z dokumentacją związkową i napisane na twardej okładce (do tej pory ją mam) ołówkiem ”Solidarność” oraz nie naruszoną dokumentację Komisji Rewizyjnej Węzła. Nie namyślając się wiele poprosiłem Jolantę Oszast o zabranie pism związkowych, a sam zapakowałem dokumentację związkową  i z duszą na ramieniu przyniosłem ją do domu, (gdzie ją przechowałem), mimo, że trzej żołnierze minęli mnie, ale na szczęście nie zareagowali. Ta ocalona dokumentacja przydała się teraz Elżbiecie Sęk, która pewnego dnia przyszła do mnie przerażona, że Ubecy ją straszą, że pójdzie do pierdla, jeśli nie przyniesie dowodów księgowych. Jaka była Jej ulga, gdy zobaczyła te dokumenty, które następnie wzięła. 

W czasie stanu wojennego spotykaliśmy się w różnych miejscach, brałem udział w uroczystościach 3 maja 1982 r w Lublinie, gdzie milicja obrzuciła nas gazem łzawiącym (Jolanta Kawka podarowała mi kiedyś jeden, a Ja za Jej zgodą przekazałem do Archiwum Zarządu Regionu),a także w uroczystościach religijnych w rocznicę śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego, czy też na wieść o mordzie dokonanym przez SB na ks. Jerzym Popiełuszko. Płaciłem regularnie składki na pomoc dla internowanych kolejarzy i innych szykanowanych oraz ich rodzin, kolportowałem prasę podziemną. Nie byłem internowany, natomiast kilkakrotnie byłem wzywany, jako prawnik, na szczęście bezskutecznie, (nie dałem się namówić) do Wojskowego Sądu Garnizonowego by protokółować rozprawy z udziałem oskarżonych pracowników o wywoływanie nielegalnych wg władzy strajków. Na zapytanie moje do płk Kalinowskiego, czy udział w tym charakterze jest fakultatywny czy obowiązkowy ,odpowiedział, że dobrowolny. Gdy niestety znalazło się kilku chętnych puścił nas do domu. 

Rokrocznie składaliśmy kwiaty na płycie pomnika poświęconego Konstytucji 3 Maja 1791 r. i obserwowaliśmy, jak suki czy nyski zatrzymują się na ul.3Maja, by ewentualnie spisać nas z dowodów osobistych. I tak dzięki Bogu dotrwałem do wznowienia działalności związkowej i służyłem jej przez 40 lat na różnych szczeblach, zarówno w regionie m.in. jak członek Zarządu Regionu, sekretarz Regionalnej Komisji Rewizyjnej czy też na szczeblu branżowej okręgowej i krajowej jako Wiceprzewodniczący OSK Lublin, członek Rady Sekcji Krajowej czy Sekretariatu Transportowców czy też doradca prawny Przewodniczącego SKK, główny negocjator od strony prawnej w celu zawarcia Ponadzakładowego Układu Zbiorowego na kolei i wreszcie ekspert sejmowy SKK, przygotowujący pionierską ustawę o kolei, która weszła w życie 1 października 2000 r. Obecnie jestem na emeryturze i udzielam nadal porad prawnych członkom Związku. Dzięki „Solidarności pełniłem również funkcje kierownicze, gdyż przez 3 lata byłem zastępcą dyrektora oraz naczelnikiem.

(cdn)

Robert Makenson

(opracował do druku K. Wieczorek)

PS. 

Pierwszą część wspomnień Marka Smyla opublikowaliśmy w numerze 19 Wolnej Drogi, z dnia 13 września 2024. 

Kontynuujemy prezentację monografii Roberta Makensona zatytułowanej „Działalność opozycyjna kolejarzy na terenie Wschodniego Okręgu Kolei Państwowych w Lublinie w latach 1980 – 1989” W bieżącym numerze część czternasta.

Rozmowa ze Zbigniewem Figlem, brygadzistą elektromonterem Lokomotywowni Pozaklasowej PKP w Lublinie, działaczem NSZZ „Solidarność” – cz. 2

Robert Makenson: Jak wspomina Pan wydarzenia z wiosny 1981 roku i gotowość do strajku generalnego? Gotowość ta była zarządzona przez Komisję Krajową NSZZ „Solidarność”.

Zbigniew Figiel: Wtedy Komisja Węzłowa „S” mieściła się na ul. Nowy Świat przy dawnej górce rozrządowej, w pomieszczeniach dawnego Biura Wagonowego. Obecnie mieści się tam agenda PKP Cargo. Tam organizowaliśmy dyżury całodobowe, praktycznie „na okrągło”. W czasie takich dyżurów drukowaliśmy ulotki związane z przygotowaniami do strajku generalnego. Organizowaliśmy też trójosobowe patrole, które miały za zadanie obchód zakładu pracy. W nocy dwukrotnie robiliśmy takie obchody, sprawdzając obiekty. Trwały jeszcze prace na oddziałach. Chodziło o to, by w czasie przygotowań do strajku nie było przerw w pracy, by nie kręcili się jacyś obcy ludzie. Trwało to tydzień czy dwa. Sprawdzaliśmy też, czy nie kręcą się obcy ludzie, bo obawialiśmy się prowokacji.

Co może Pan powiedzieć na temat późniejszej działalności? 

W lipcu 1981 roku były organizowane uroczystości rocznicowe z okazji strajku kolejarzy lubelskich. Komisja Węzłowa „S” wysyłała zaproszenia do wszystkich węzłów kolejowych na sieci PKP. Uroczystość odbyła się na terenie Lokomotywowni Lublin w drugą niedzielę lipca. Od tego czasu stało się to tradycją do dnia dzisiejszego. W I rocznicę przyjechało wiele delegacji, praktycznie z całej Polski. Obchody zaczęły się Mszą św. i tak to jest celebrowane do dziś. Przygotowaliśmy również okolicznościowe znaczki. Można je było przypiąć do munduru, koszuli czy swetra. Wykonaliśmy też okolicznościowe proporczyki. We wrześniu 1981 roku już nie organizowaliśmy obchodów Dnia Kolejarza. Zorganizowaliśmy Święto Kolejarza w listopadzie 1981 roku. Wówczas odbyło się poświęcenie Pomnika Doli Kolejarskiej, który powstał na terenie Lokomotywowni Lublin. Na ta uroczystość również zjechali się kolejarze z całej sieci PKP. Uroczystości rozpoczęły się również Mszą św. 

Na tych uroczystościach po raz pierwszy pojawiły się sztandary związkowe NSZZ „Solidarność”. 

Lubelskie sztandary były poświęcone w lipcu 1981 roku. Były dwa, jeden należał do Lokomotywowni Lubelskiej a drugi do Komisji Węzłowej. W listopadzie poświęcony został Pomnik Doli Kolejarskiej. Wtedy też był zbudowany ołtarz polowy wykonany z kół od „spalinówki”, które później zostały przewiezione do kościoła pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Lublinie przy ul. Kunickiego i stoją tam do dziś jako ołtarz polowy. Tam też trafił krzyż zrobiony przez Olka Grabczyńskiego i również stoi do dziś. Jedynie na czas rozbiórki starego kościoła drewnianego przy ul. Kunickiego i budowy większego murowanego ołtarz i krzyż stały przed kaplicą przy ul. Kochanowskiego.

W listopadzie i na początku grudnia przed stanem wojennym Związek ogłosił pogotowie strajkowe. Czy dało się wyczuć narastające napięcie w tych dniach? 

12 grudnia 1981 r. zakończyło się nadzwyczajne zebranie Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” w Gdańsku. Ludzie dużo oczekiwali od tego spotkania. Władze zachowywały się bardzo buńczucznie i praktycznie nie za bardzo chciały rozmawiać z „S”. Wtedy czuli się mocni i właściwie do dzisiaj czują się mocni. Oczywiście, że takie przygotowania były wcześniej. 13 grudnia 1981 roku rano zostałem zerwany przez znajomą dziewczynę Marzenę Sawę, która wówczas pracowała w Zarządzie Regionu „S”. Przyjechała do mnie i po 10.00 pojechaliśmy na ul. Królewską. Weszliśmy razem do Zarządu Regionu „S”. To co zobaczyłem nie mieściło się w głowie. Wszystkie drzwi do pokoi były pootwierane. Wszystko, co należało do ZR „S” było porozbijane łomami i leżało na kupie w pokojach i na korytarzu. Nawet olbrzymia bela papieru leżała na korytarzu podziobana łomami. Tylko biblioteka nie była ruszona. To widziałem na własne oczy. Byłem tam jednak krótko. Obawialiśmy się, kolejnego najścia UB-ków czy milicji. Po ogłoszeniu stanu wojennego pracowałem jako elektromonter na naprawie lokomotyw elektrycznych jako brygadzista-elektryk. Pracowałem tak do czerwca 1982 roku. Wówczas zostałem internowany. Zabrano mnie z pracy i umieszczono w Ośrodku Internowania w Lublinie przy ul. Południowej.

Co mógłby Pan powiedzieć na temat swojej działalności opozycyjnej, między ogłoszeniem stanu wojennego a internowaniem?

Z uwagi na fakt, że NSZZ „Solidarność” została zawieszona w czasie stanu wojennego organizowaliśmy dwie rzeczy. Po pierwsze pobieraliśmy składki od dotychczasowych członków „S”, ponieważ zakład pracy już tego nie robił. Za te składki organizowaliśmy pomoc osobom internowanym. Robiła to między innymi śp. Teresa Kruk. Udostępniła swój samochód. Mieliśmy częściową listę osób internowanych z adresami ich rodzin od śp. ks. Stefana Soszki. Dostaliśmy też trochę darów z Zachodu. Oprócz tego każdy z pracowników otrzymywał kartki żywnościowe. Zbieraliśmy je i w jednym ze sklepów dostawaliśmy wędlinę: szynki, balerony. Taką pomoc przekazywaliśmy rodzinom internowanych. Internowani byli m.in.: Janusz Iwaszko (PKP), Julek Dziura (FSC Lublin). W sumie mieliśmy  dziesięć adresów. Większą akcję pomocy przeprowadziliśmy w 1982 roku tuż przed Świętami Wielkanocnymi.

Co mógłby Pan powiedzieć na temat poszukiwanych przez ubeków sztandarów związkowych i powielacza?

Tuż po ogłoszeniu stanu wojennego razem z Tadkiem Majchrzakiem wynieśliśmy z Komisji Oddziałowej „S” Lokomotywowni Lublin oba sztandary i powielacz. Sztandary zostały wywiezione poza Lublin a powielacz już 2 czy 3 dni po ogłoszeniu stanu wojennego zaczął drukować Biuletyn „Solidarności” Lokomotywowni Lublin. Dzięki temu, że te rzeczy zostały ukryte uniknęły zniszczenia. Już pierwszego dnia po internowaniu ubecy pytali mnie o sztandary i powielacz. Bardzo ich to interesowało. Sztandary zachowały się do dziś i służą podczas różnych uroczystości. 

Jak wyglądało Pańskie internowanie?

Rano w pracy przyszło po mnie dwóch panów wraz z dyspozytorem. Kazali się ubrać i pójść z nimi. Stał już samochód, prywatny, nie radiowóz. Był też jeden mundurowy. Zawieźli mnie do mojego domu pod klatkę schodową. Przed drzwiami mieszkania okazali mi nakaz przeszukania. Dzieci były wówczas w szkole. Przez dwie lub trzy godziny jeden mundurowy i dwóch ubeków robiło rewizję. Nawet dywany w pokoju ściągali. Szukali głównie powielacza i sztandarów. Mieli nadzieję na znalezienie chociaż jednej ulotki, jednak wiadomo, że takich rzeczy nie trzymało się w domu. Ponieważ nic nie znaleźli zeszli jeszcze do piwnicy. Było tam takie mocno zakurzone pudło, panował ogólny bałagan. Powiedzieli mi, bym to pudło ściągnąć. Ja powiedziałem: „Jeśli to pana interesuje, to niech pan ściąga”. Wziął je i na twarz mu spadło. Zakurzył się i zrezygnował z przeszukania piwnicy. Miałem ze sobą klucze od mieszkania i od piwnicy. Bez słowa zawieźli mnie na ul. Północną w Lublinie, do Komendy Miejskiej Milicji. Tam mnie zaprowadzili na drugie piętro i przekazali mundurowym milicjantom. Jeden z nich pozostawił na stole teczkę i większość wyszła. Ten co pozostał otworzył ją, a w środku był nakaz internowania. Wahałem się, czy to podpisać, ale to nic by nie zmieniło. Podpisałem go więc, ale zaznaczyłem, że będę się odwoływał od decyzji o internowaniu. Zostałem sprowadzony na dół, do piwnicy i tam musiałem wyjąć wszystko z kieszeni, oddać zegarek i pasek. Powiadomiono mnie, że noc spędzę tam w piwnicznej celi. Były tam drewniane prycze a na nich koce tak brudne, że nie można było ich nawet dotknąć. Okropne. W celi po drugiej stronie był więzień, który przez cały czas chodził w tę i z powrotem. Zapytałem o to klawisza. On powiedział, że ten człowiek połknął kabłąk od wiadra i rano zostanie przewieziony do szpitala. W tej samej celi był Jan Reutt (kolejarz) oraz jeszcze trzeci lokator, nie pamiętam kto. Na trzech w celi dostaliśmy na kolację po kromce chleba z margaryną i marmoladą oraz kubek kawy zbożowej, której nawet nie piłem. Jakoś przedrzemałem noc. Jeden z lokatorów celi częstował mnie papierosami. Ciekawe, bo mnie zabrali zapałki, a on miał i zapałki, i papierosy. Rano wyczytano mnie i dostałem ćwiartkę chleba oraz kawałek kiełbasy. Zjadłem to w celi. Po śniadaniu zostałem skuty i wyprowadzony na korytarz. Zostałem skuty ze złodziejem, który rzekomo przyznał się do popełnienia kradzieży, miał rozprawę sądową i otrzymał 8 lat więzienia. Później w czwórkę, zdaje się, że z Janem Reuttem zostaliśmy wyprowadzeni z budynku do suki, która nas zawiozła na ul. Południową w Lublinie. Jeszcze na ul. Północnej przechodziliśmy przez szpaler milicjantów z karabinami. Było to tak jak niemieckich filmach, gdy prowadzą ludzi skazanych na śmierć. W ten sposób ja byłem wyprowadzany do tej suki. Ten widok był okropny, tego się nie zapomina. Dopiero w suce jeden z milicjantów powiedział nam, że będziemy przewiezieni na Ośrodka Internowania przy ul. Południowej. W więzieniu spotkałem się z żoną, która przyszła po klucze. Nie mam specjalnie zastrzeżeń do służby więziennej, byliśmy dobrze traktowani. Dużo gorzej zachowywali się ubecy. Po wprowadzeniu do oddziału więzienia, w którym przebywali internowani, zostałem bardzo ciepło przywitany przez kolegów internowanych. 

Był Pan przesłuchiwany przez ubeków?

Byłem przesłuchiwany kilka razy. Pierwszy raz, gdy jadłem śniadanie pojawił się klawisz, który chciał mnie zabrać na przesłuchanie. Jeden z moich towarzyszy niedoli upomniał klawisza, że zachowuje się niestosownie. Ten przeprosił, powiedział „Dzień dobry” i zapytał, czy mogę pójść na przesłuchanie w trakcie śniadania? Oświadczyłem, że jestem w trakcie śniadania i gdy skończę, to mogę pójść. Po tym klawisz zabrał mnie do celi przesłuchań. Jeden z ubeków mnie przesłuchiwał. Był to prawdopodobnie Janusz Sagan. Przesłuchanie było krótkie, chodziło o powielacz i sztandary. Odpowiedziałem, że nie powiem, bo nie wiem. Tylko to ich interesowało. Przy kilku kolejnych było tak samo. W trakcie ostatniego przesłuchania w więzieniu zapytano mnie, gdzie chcę wyjechać za granicę? Odpowiedziałem, że nigdzie nie zamierzam jechać i mnie to nie interesuje. 22 lipca 1982 roku odwiedził mnie ks. Mazur i pocieszył mnie, że następnego dnia będzie amnestia i duża część internowanych opuści Ośrodek Internowania. Tak rzeczywiście się stało. Na pewno to oprócz mnie był Mundek Fijołek ze Szpitala Kolejowego w Lublinie. Było nas w tej grupie czterech. Zaprowadzili nas do biura więzienia po odbiór rzeczy i by wypełnić kartę wypisu. Wyprowadzał nas klawisz, który poradził nam, by nie iść na najbliższy przystanek MPK, bo tam czeka już radiowóz i będziemy zatrzymani na 48 godzin. Wyszliśmy na ulicę i rzeczywiście okazało się, że tam stoi radiowóz. Ominęliśmy go idąc drugą stroną ulicy. Mundek Fijołek i dwóch kolegów poszło na inny przystanek MPK na ul. Zemborzyckiej, a ja ich pożegnałem, przeszedłem na drugą stronę ulicy i rozglądając się jak złodziej wróciłem do domu. Radość była niesamowita. Wieczorem tego dnia odwiedziła mnie koleżanka z pracy śp. Teresa Kruk. Dowiedziała się, że jest amnestia i przyjechała do mnie do domu sprawdzić, czy rzeczywiście wyszedłem. Podczas internowania moją rodziną zaopiekowali się dobrzy ludzie m.in. Kazio Tarnowski, kolejarz, który pracował w gmachu Wschodniej DOKP przy ul. Okopowej. Bardzo dzielny człowiek. Gdy byłem internowany moją żonę odwiedzali państwo Deptułowie z KUL-u. Później nadal utrzymywaliśmy bliski kontakt, zapraszając się na imieniny, czy inne podobne okazje. Ojciec Wacław Oszajca też bywał często. 

Dziękuję za rozmowę. 

(cdn)

Robert Makenson

(opracował do druku K. Wieczorek)

Kontynuujemy prezentację monografii Roberta Makensona zatytułowanej „Działalność opozycyjna kolejarzy na terenie Wschodniego Okręgu Kolei Państwowych w Lublinie w latach 1980 – 1989” W bieżącym numerze część trzynasta.

Rozmowa ze Zbigniewem Figlem, brygadzistą elektromonterem Lokomotywowni Pozaklasowej PKP w Lublinie, działaczem NSZZ „Solidarność” na różnych szczeblach.

Robert Makenson: Panie Zbigniewie, jak Pana zdaniem doszło do rozpoczęcia strajku w Lokomotywowni Lublin?

Zbigniew Figiel: W maju na oddziale lokomotyw elektrycznych, na którym pracowałem, nie otrzymaliśmy premii, bo rzekomo nie wykonaliśmy planu napraw. Wobec braku części zamiennych należało wymontowywać części z jednej lokomotywy, by uruchomić drugą. Ten sposób znacznie wydłużał łączny czas naprawy w porównaniu do montażu nowej części. Nie udało się więc naprawić wszystkich objętych planem lokomotyw i nie dostaliśmy premii za kwiecień 1980 roku. Wówczas moi koledzy z oddziału napraw lokomotyw elektrycznych postanowili po 10. maja około godz. 7.00 przerwać pracę. Żądaliśmy wyjaśnienia sprawy i uregulowania premii. Około 10.00 delegacja protestujących została wezwana do naczelnika Lokomotywowni Jerzego Lulka. W trakcie rozmów naczelnik przyznał nam rację i zobowiązał się, że tę sprawę wyjaśni i ureguluje. Po tej obietnicy podjęliśmy pracę. Sytuacja ta zapoczątkowała proces jednoczenia się robotników. Moim zdaniem był to prapoczątek Lubelskiego Lipca. Już następnego dnia pracownicy na terenie całej Lokomotywowni dowiedzieli się, że po raz pierwszy pojawiło się wystąpienie pracowników walczących o swoje prawa. Wówczas nawiązaliśmy kontakt z Czesławem Niezgodą. Miał do nas pretensję, że wystąpiliśmy sami bez wsparcia ze strony pozostałych pracowników Lokomotywowni. Tak jednak wyszło. Zaczęliśmy się spotykać częściej w celu ewentualnej wspólnej organizacji podobnego protestu, ze wsparciem wszystkich pracowników Lokomotywowni. To był początek działalności opozycyjnej wobec władzy.

Czy te wydarzenia zaowocowały skutecznością działań w trakcie strajku w lipcu 1980 roku?

Strajk rozpoczął się 15 lipca 1980 roku w Lokomotywowni Lublin. Następnego dnia dołączyły inne jednostki węzła PKP Lublin tj.: służba drogowa, łączność, samochodówka i jednostka sieci i zasilania. 16 lipca po dołączeniu do strajku Oddziału Sieci i Zasilania wyłączona została sieć trakcyjna. Drużyny trakcyjne czyli maszyniści dołączyły do strajku prawdopodobnie 16 lipca 1980 roku. W tym też dniu nastąpiły blokady torów i rozjazdów przez ustawione tam lokomotywy i wagony.

Czy należy przyjąć, że protesty strajkowe zaczęły się w warsztacie Lokomotywowni?

Tak, zdecydowanie tak. Był to warsztat lokomotyw elektrycznych, spalinowych oraz dział obrządzania. Czesław Niezgoda był wówczas majstrem na obrządzaniu.

Co może Pan powiedzieć o pogłoskach medialnych, że doszło także do przyspawania lokomotyw?

Słyszałem doniesienia medialne o przyspawaniu jednej lokomotywy. Nie jest to jednak prawdą.

Czy mogła to być prowokacja Służby Bezpieczeństwa, by zdyskredytować strajkujących?

Jest to możliwe, bo tych ubeków na terenie Lokomotywowni było sporo nie tylko w czasie strajku, ale i później np. w stanie wojennym, niektórzy z nich byli na etatach kolejowych.

Czy przed wybuchem strajku w dniu 16 lipca 1980 r. poczynione zostały wcześniej przygotowania organizacyjne tj. np. wyżywienie czy zakwaterowanie strajkujących?

Były rozmowy na ten temat, ale nie pamiętam, by zostały wdrożone w życie.

Jak rozpoczął się strajk i w jaki sposób powiadomiono o nim kierownictwo?

Strajk na kolei był dla nas nowością. Zgromadziliśmy się na placu przed budynkiem administracji Lokomotywowni. Z dwóch wózków akumulatorowych zbudowaliśmy coś na kształt podium. Wówczas Czesław Niezgoda i prawdopodobnie Szpakowski powiadomili naczelnika Lokomotywowni, że pracownicy nie przystąpili do pracy.

Z dokumentów wynika, że w czasie strajku i po nim Zdzisław Szpakowski był aktywnym TW? Czy mieliście wówczas podejrzenia wobec jego osoby?

Tego wtedy nie wiedzieliśmy.

Czy w związku z tym można podejrzewać, że jego aktywność podczas strajku była próbą prowokacji ze strony Służby Bezpieczeństwa?

Mogła, ale chyba raczej nie. Z Czesławem Niezgodą, Tadeuszem Majchrzakiem, Markiem Kowalskim, Tadeuszem Kaszowskim ze „spalinówek” spotykaliśmy się często, natomiast ze Szpakowskim spotykaliśmy się rzadko. W czasie strajku występował komitet strajkowy. Był w nim np. Janusz Iwaszko, Czesław Niezgoda, Stanisław Dobosz, Tadeusz Majchrzak, Marek Kowalski, Tadeusz Kaszowski, ja i Piotr Osiak. Czesław Niezgoda i Zdzisław Szpakowski rozmawiali z naczelnikiem Jerzym Lulkiem. Sformułowaliśmy postulaty strajkowe. Pisał je Waldemar Baranowski. Przedstawione zostały naczelnikowi. Z Warszawy przyjechał wiceminister komunikacji Janusz Kamiński. Przybył też dyrektor Wschodniej Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych w Lublinie Antoni Gzula. Prosił nas o uruchomienie wszystkich pociągów pasażerskich. Wówczas pociągi nie dojeżdżały do Lublina i nie wyjeżdżały z Lublina. Gzuli szczególnie na tym zależało.

Gdzie doszło do spotkania z min. Kamińskim?

Nie pamiętam, czy doszło do spotkania strajkujących z min. Kamińskim. Jeśli do niego w ogóle doszło to raczej w hali napraw niż na podium na placu.

Czy w czasie aktywnego strajku były jakieś próby prowokacji ze strony Służby Bezpieczeństwa?

Ja się nie spotkałem z takimi próbami. Były wyznaczone takie grupy 2-3 osobowe spośród pracowników Lokomotywowni i one patrolowały teren objęty strajkiem. Ja do takiej grupy nie należałem.

Czy podczas strajku na tym terenie przebywali funkcjonariusze Służby Ochrony Kolei (SOK)?

Nie pamiętam, nie chcę wprowadzać w błąd.

Co było sygnałem do zakończenia strajku?

Podpisanie postulatów, które przedstawiliśmy dyr. Gzuli. Najważniejszym z nich było uprawnienie do wyboru nowej Rady Zakładowej bezpośrednio przez pracowników Lokomotywowni.

Kto jeszcze był w zespole negocjacyjnym ze strony administracji?

Ja pamiętam tylko dyr. Gzulę i nacz. Lulka. Nie pamiętam czy w zespole tym był także dyr. Władysław Główczyk.

Czy wszystkie postulaty strajkujących zostały przyjęte przez administrację?

Przyjęte zostały wszystkie, lecz nie wszystkie zostały zrealizowane. Dodam, że w czasie strajku na terenie Lokomotywowni nie było żadnych wybryków, żadnego pijaństwa. Moim zdaniem było to bardzo poważne potraktowanie strajku przez wszystkich pracowników. Była zachowana powaga przez cały czas.

Jak wyglądała Pańska dalsza działalność w związku, od września 1980 roku?

We wrześniu 1980 roku organizowaliśmy struktury związkowe NSZZ „Solidarność” w Lokomotywowni PKP Lublin i na całym węźle lubelskim. Już we wrześniu zorganizowaliśmy też Święto Kolejarza na terenie Lokomotywowni. Wysyłaliśmy zaproszenia do wszystkich Komitetów Założycielskich NSZZ „Solidarność” węzła lubelskiego. Uroczystość odbyła się na hali bieżącej obsługi rewizyjnej parowozów. Mszę Świętą celebrował śp. ks. Stefan Soszka. Na te obchody zjechało się parę delegacji kolejarzy z Polski. Wielu kolejarzy przystępowało do komunii św. Były to więc uroczystości kościelne. Już w 1981 roku zostałem delegowany na 2 tygodnie do budowy pomnika doli kolejarskiej, którą rozpoczęliśmy na pamiątkę strajku lipcowego. Pamiętam jak wykopaliśmy wtedy fundament, a Olek Grabczyński ciął i spawał szyny, z których powstał krzyż. Józio, nie pamiętam nazwiska, majster z działu obrządzania zajmował się budową tego pomnika. Było to realizowane wg projektu, ale nie pamiętam czyjego. Na początku wylewaliśmy fundamenty, następnie konstrukcję żelbetową, do której mocowane były te szyny. Pomnik stoi do dziś. Umieszczono na nim słowa Ojca Świętego Jana Pawła II: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”. Natomiast w 1981 roku obchody Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej Patronki Kolejarzy zorganizowaliśmy już w listopadzie. Wówczas poświęcono ukończony już krzyż-pomnik, natomiast uroczystości I rocznicy strajków lipcowych odbyły się z Mszą św. polową przy nieukończonym pomniku. W czerwcu 1982 roku zostałem internowany. Zabrano mnie z miejsca pracy.

Jaką miał Pan funkcję związkową we wrześniu 1980 roku?

Z.F. W tym okresie byłem przewodniczącym koła NSZZ „Solidarność” w oddziale napraw lokomotyw elektrycznych. Na początku było to w ramach Komitetu Założycielskiego, później od października rozpoczęły się oddolne wybory do nowych struktur NSZZ „Solidarność”. Od lipca 1980 roku w Lokomotywowni funkcjonowała już nowa Rada Zakładowa wybrana przez pracowników. Nie nazywała się jeszcze „Solidarność”, bo nazwa ta powstała dopiero później. Rada Zakładowa w tym okresie przekształciła się w NSZZ „Solidarność”. Ja jako przewodniczący koła napraw lokomotyw elektrycznych wszedłem w skład Komisji Oddziałowej NSZZ „Solidarność” Lokomotywowni Lublin.

Był Pan też członkiem Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” Węzła PKP Lublin.

Tak, byłem nawet w Prezydium tej Komisji. Ale to było w 1981 roku, po rejestracji NSZZ „Solidarność” na jesieni 1980 roku. W skład w/w Komisji wchodzili przewodniczący komisji oddziałowych i wybrani na zebraniu walnym delegatów organizacji zakładowej zorganizowanej na początku 1981 r. w Domu Kolejarza. W trakcie głodówki we Wrocławiu w październiku 1980 roku przysyłano do naszych struktur wiadomości. Przywozili je zaufani ludzie. W Komisji Oddziałowej „S” Lokomotywowni Lublin mieliśmy jedną czy dwie tablice informacyjne. Wieszaliśmy tam wszelkiego rodzaju wiadomości, które do nas docierały. Wówczas to ludzie zaczęli się gremialnie zapisywać się do NSZZ „Solidarność”, zarówno podczas głodówki, jak i po niej. W Lokomotywowni Lublin w tym czasie należało ponad 80 % pracowników. W mojej komórce napraw lokomotyw elektrycznych było to ponad 90 %.

(cdn)

Robert Makenson

(opracował do druku K. Wieczorek)

Kontynuujemy prezentację monografii Roberta Makensona zatytułowanej „Działalność opozycyjna kolejarzy na terenie Wschodniego Okręgu Kolei Państwowych w Lublinie w latach 1980 – 1989” W bieżącym numerze część dwunasta.

Rozmowa z księdzem prałatem Januszem Bogdańskim, byłym proboszczem parafii pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa przy ul. Kunickiego w Lublinie

R.M. Jak doszło do zetknięcia Księdza ze środowiskiem kolejarskim?

Ks. J. Jak przyszedłem do parafii w roku 1982 to kolejarze już byli zrzeszeni, ponieważ cała dzielnica była kolejarska. W stanie wojennym w parafii działał ks. Soszka. Ks. Stefan był na początku administratorem a później proboszczem i on organizował spotkania z kolejarzami. Nie pamiętam, kiedy ołtarz został postawiony przez kolejarzy przed kościołem drewnianym. Jak przyszedłem, to proboszczem był ks. Rojek. On powiedział, że ten ołtarz to dzieło kolejarzy. Był drewniany, dość lekkiej konstrukcji i tam odprawiane były Msze św. Oprócz tego był jeszcze obraz Matki Bożej przywieziony ze wschodu przez kolejarzy. Na początku był w Lokomotywowni, potem w kościele drewnianym, a później został przewieziony do domu parafialnego, gdzie jest do dziś. Jak funkcjonowali kolejarze w stanie wojennym? Dla mnie najbardziej budująca była ich postawa w dziele budowy kościoła murowanego                                  pw. Najświętszego Serca Jezusowego, gdzie zawsze można było na nich liczyć. Było to dzieło społeczne, więc działania parafian były spontaniczne, ale najbardziej prężni byli kolejarze. Jeśli byli wyznaczeni do jakichś prac, to przychodzili nie tylko z naszej parafii, ale także z innych i tutaj wspólnie pomagali w dziele budowie kościoła. Ksiądz biskup Pylak zwrócił się do mnie z pytaniem, bo wcześniej odszedł ks. Soszka i ks. Rojek, kto ewentualnie zajął by się kolejarzami, skoro to parafia kolejarska?. Do parafii przyszedł ks. Zarębiński zaraz po święceniach. Jego tata był kolejarzem, więc zaproponowałem ks. biskupowi właśnie jego.  On na to się zgodził i rozpoczął pracę formacyjną. Gdy kolejarze raz w miesiącu spotykali się na Mszy św. to mieli taką obsługę liturgiczną. Przychodziło ich początkowo dużo, z czasem gdy następowały przemiany na kolei na spotkaniach miesięcznych było trochę mniej. Ale zawsze byli. W stanie wojennym trudno jest mi powiedzieć dlatego, że moja opieka dotyczyła tych, którzy byli internowani i aresztowani w Lublinie przy ul. Południowej. Tam byli też działacze „Solidarności”. Byli również skazani więźniowie. Przychodziłem odprawiać tam Mszę św. Jedna była dla internowanych z „Solidarności” a druga dla więźniów. Internowani bardzo elegancko przygotowywali liturgię Mszy św. łącznie ze śpiewami, przy akompaniamencie gitar. Byli zniewoleni przez to, co się działo w stanie wojennym, ale nie tracili ducha. Ten kontakt był jedynie okazjonalny przy Mszy św. W zakładzie karnym nie było wtedy Mszy św. dla kobiet. Tylko dla internowanych z „Solidarności” i więźniów. Więźniowie zachowywali się różnie. Była to jakaś okazja do przekazania grypsów. Internowani cieszyli się większą wolnością ze świadomością, że zostali skrzywdzeni przez SB. Potem ks. Eugeniusz organizował systematycznie Msze św. miesięczne połączone po liturgii z jakąś prelekcją. Były zaproszone osoby, głównie z KUL. Było to takie dokształcanie dla pracowników PKP. Gdy przychodziły jakieś uroczystości, kolejarze byli zawsze obecni. Nawet każde zaproszenie do pracy rezurekcyjnej, do Wielkiego Piątku, do Bożego Ciała, itd. To było bardzo budujące, integrowało ludzi. Aktywność w kościele była takim wzorcem wierności Bogu. Potem ks, Eugeniusz po kilkunastu latach został przeniesiony do parafii pw. Św. Stanisława. Początkowo tu przyjeżdżał na te spotkania miesięczne, ale doszedł do przekonania, że tam łatwiej będzie zgromadzić kolejarzy i prowadzić pracę formacyjną. Przeniesiono więc te spotkania i tak jest po dzień dzisiejszy. Organizuje to Katolickie Stowarzyszenie Kolejarzy i ci aktywni kolejarze łatwiej się tam organizują w Stowarzyszeniu. Poza tym nastąpiło rozdrobnienie na kolei i powstało wiele oddziałów i spowodowało to, że kontakt ten był szczuplejszy.

Ksiądz wspomniał o comiesięcznych prelekcjach realizowanych po zakończeniu Mszy św. Czy brali w nich udział przedstawiciele innych środowisk poza kolejarzami? Jak była tematyka tych spotkań?

Prowadzili je przede wszystkim profesorowie z KUL. Najbardziej aktywny był Pan prof. Olczak, byli też inni np. historycy. Nie były to prelekcje stricte polityczne, ale takie pobudzające świadomość religijną. W różnym zakresie, na różne tematy. Trudno teraz sobie je przypomnieć. Pan prof. Olczak to aktywista, a jednocześnie historyk. Byli też państwo Deptułowie. Byli też inni prelegenci KUL. Organizatorem tych spotkań był ks. Eugeniusz. On to przygotowywał i nad tym czuwał.

Czy można powiedzieć, że podczas tych spotkań dochodziło do integracji kolejarzy z innymi środowiskami?

Tak. To środowisko „kolejarskie” w istocie nie było stricte kolejarskie. Całe osiedle Kruczkowskiego i inne bloki były wymieszane. Najbardziej kolejarskim było środowisko przy Nowym Świecie. Tam chodząc „po kolędzie” na ogół spotykało się kolejarzy. Starsi już na ogół nie żyją a młodzi niekoniecznie są z koleją związani.

Czy w czasie między 1982 rokiem, kiedy rozpoczęła się kadencja Księdza jako proboszcza a 1989 rokiem były próby ingerowania Służby Bezpieczeństwa w życie parafii?

Każdy ksiądz miał swego „opiekuna”. Ja też miałem. On przychodził i zawsze męczył tą wizytą. Uważał to za swój obowiązek a ja nie miałem wobec niego żadnego zobowiązania. Musiał wytłumaczyć się z tego. Kiedyś na przykład powiedział, że jego córka idzie do I Komunii św. Ja mówię: „ To pięknie, jak już tak się znamy, to pewnie będę zaproszony, ale niech pan przyjdzie z córką. A jak dziecko będzie mnie zapraszało?” Powiedziałem, że               powiem o tym księdzu biskupowi. I to wyhamowało nasze kontakty. Na kolejne spotkanie przyszedł jakiś delegowany przez niego, który też się tłumaczył. „Ja nie wiem po co, ale ja tu muszę być”. Taki obrazek, trwa budowa kościoła. Tego dnia przywieźli pręty stalowe. Wtedy już nie pracowaliśmy, ale pręty trzeba było rozładować. Patrzę, idzie ten pan. Mówił, że jest                             z wykształcenia budowlańcem, więc powiedziałem: „Przyszedł pan w dobrym momencie, będziemy rozładowywali stal zbrojeniową”. I on oraz jeszcze jeden sąsiad, we trzech żeśmy ją rozładowywali. I w tym momencie był z niego pożytek. A co zostało zapisane na temat treści tego kontaktu? Można tam było umieścić wszystko, przypisać słowa rozmówcy. Co do tej I Komunii św. to ochłodziła ona sytuację, a był to czas, gdy „Solidarność” była już prężna, więc widać było, że ma się to ku końcowi.

Czy w tym czasie były próby rewizji na terenie parafii, zastraszania, nachodzenia, czy sugestii, by nie prowadzić takiej działalności wobec kolejarzy?

Nie, były trudności innego rodzaju. Dokumentację na budowę kościoła, wszelkie pozwolenia celowo rozciągano w czasie. Byliśmy, brzydko mówiąc, tak sponiewierani przez urzędników, którzy nie chcieli załatwić sprawy a jednocześnie mówili, że wszystko „jest na maszynach”. Nie tylko ja miałem takie problemy. Nas było pięciu, którzy budowali kościoły. Stąd też działania były podobne – utrudniać i utrudniać. Przede wszystkim w gromadzeniu materiałów na budowę. Przywoziliśmy z Kielc takie płytki wielkogabarytowe, które ściśle biorąc nie powinny być posadzką w kościele, ale nie mieliśmy innego wyjścia. One zostały ładnie ułożone i służą po dzień dzisiejszy. Problemem był także cement, wapno, stal. Trzeba było dużo zachodu i czasem trochę ryzyka. Pamiętam, gdy jechaliśmy po te płytki do Kielc, był poślizg w lesie. Dzięki Bogu wyszliśmy z tego cało, to opieka boska. Przychodzi tu taki pan Skrzypczak, który był wtedy kierowcą i wspomina, że nie wie, jak to się stało, że nie znaleźliśmy się wtedy na drzewach. Może się wydawało, że budowa szła gładko, ale to nieprawda, to nie było gładko. Trzeba było dużo samozaparcia, ale reakcja ludzi wówczas była bardzo pozytywna. W miarę swoich możliwości wkładali serce w budowę kościoła. To wszystko było sposobem gospodarczym, ciągle na granicy ryzyka.

Pamiętam, jak przyjechała rodzina hiszpańska w trakcie budowy. Do pomocy byli zapraszani ludzie wg ulic. Ten Hiszpan powiedział, że też przyjdzie do pomocy w budowie. Zastanawialiśmy się jaką mu dać rolę? Wtedy na przykład nie można było kupić gwoździ. Daliśmy mu pokrzywione gwoździe, jakiś kamień i młotek i on te gwoździe prostował. Bardzo budujące, chciał mieć „swoją działkę”. Kolejarze to byli ludzie młodzi, ciężkie roboty nie były dla nich problemem, więc ta pomoc była bardzo skuteczna. Taka była prawda. Na przykład grób wielkanocny. Kolejarze siedzieli godzinami, zmieniali wartę, przygotowywali rezurekcję. To pięknie wyglądało w mundurach, Ksiądz biskup Pylak zawsze chwalił kolejarzy za ich patriotyczną postawę i taką zatroskaną o Kościół, parafię. Jak zaczęła się budowa kościoła, to ołtarz kolejarski sprzed kościoła drewnianego (był lekkiej konstrukcji) przenieśliśmy wraz z tymi kołami, krzyżem pod kaplicę przy ul. Kochanowskiego. Tam był symbolem dzielnicy kolejarskiej. Następnie po wybudowaniu kościoła parafialnego, ołtarz wrócił przed ten kościół. Po dzień dzisiejszy jest czytelnym znakiem, że to jest dzielnica kolejarska.

Czy można powiedzieć, że aktywność kolejarzy na terenie parafii ewoluowała w kierunku biernego oporu wobec otoczenia i ówczesnej władzy?

Podczas mojego pobytu w parafii ja tego nie zauważyłem. To już było po stanie wojennym, a działalność taka była za kadencji ks. Soszki jako proboszcza. On tutaj modelował te ruchy. Dużo kolejarzy przychodziło podczas budowy domu parafialnego. To jest dzieło ks. Soszki i kolejarzy. Z tego, co słyszałem, to były działania przeciw tej budowie. Ale ks. Stefan był uparty i mimo wszystko szedł naprzód.

Czy Ksiądz pamięta okres, gdy do parafii docierały dary z Zachodu, które wspomagały parafian i kolejarzy?

To nie były dary stricte dla kolejarzy. To były dary dla parafian. Były różne, począwszy od odzieży, artykułów spożywczych i innych, ale bez określenia, że  to  jest  dla  kolejarzy.  Kolejarze byli przy tej dystrybucji, ale jako parafianie. Tak, że przychodziły te dary np. mąka. Śmiesznie to wyglądało, bo ludzie przychodzili na budowę kaplicy przy ul. Kochanowskiego; kiedy przyjechał kontener. Po pracy na budowie każdy dźwigał worek z mąką. Ale taki był czas. Podkreślam, że to były dary dla parafian a nie tylko dla kolejarzy.

Czy mógłby Ksiądz coś dodać odnośnie aktywności kolejarzy, która mogłaby być traktowana jako bierny opór wobec ówczesnej władzy? Czy można powiedzieć, że późniejsze słowa św. Jana Pawła II wypowiedziane tutaj w Lublinie „Kolejarze nie dajcie się dzielić, bądźcie zjednoczeni” były słowami proroczymi?

Sama obecność na tych Mszach św. miesięcznych była istotna dla tych, którzy przychodzili, sprawdzali. Takie świadectwo, nie trzeba było słów, żeby można było wyciągnąć właściwy wniosek, po co to jest? Ciągle to było podkreślane, nie dajcie się dzielić. Też jak Papież był to na obsługę na Majdanku, były przekazywane datki na sprawy dekoracyjne i organizowana pomoc.

Bardzo dziękuję za rozmowę. Szczęść Boże.

PS.  Wywiad z ks. Bogdańskim został przeprowadzony już w trakcie Jego poważnej choroby. Został przekazany do autoryzacji, której jednak rozmówca przed śmiercią nie wykonał. Zdecydowałem się jednak na jego publikację, bo zawiera wiele unikatowych informacji.

(cdn)

Robert Makenson

(opracował do druku K. Wieczorek)

Kontynuujemy prezentację monografii Roberta Makensona zatytułowanej „Działalność opozycyjna kolejarzy na terenie Wschodniego Okręgu Kolei Państwowych w Lublinie w latach 1980 – 1989” W bieżącym numerze część jedenasta.

Wspomnienia z podziemnej działalności opozycyjnej (V-X 1982)

Zaraz po wyjściu z obozu internowania w Lublinie 30 kwietnia 1982 r. zorientowałem się, że jestem śledzony. Do autobusu na ul. Zemborzyckiej, do którego wsiadłem, szybko wskoczył dziwny człowiek, który bez wątpienia miał za zadanie nas śledzić. Do tego autobusu wsiadło oprócz mnie trzech kolegów. Pozostałych czterech zwolnionych z internowania, a czekających na przystanku na inne autobusy, pożegnaliśmy zwyczajową „vałką”, czyli palcami w kształcie litery „V”. „Opiekun” nie wysiadł wraz ze mną na przystanku przy ul. Lipowej, lecz pojechał dalej i wysiadł wraz z pozostałymi kolegami, by ich „ochraniać”. Ja także „poczułem się bezpiecznie”, bo z jadącego za autobusem „prywatnego” Fiata 125p wysiadł podobny „smutny” człowiek, który eskortował mnie „dyskretnie” do samego budynku przy ul. Chopina 22, gdzie wówczas mieszkałem. Celowo mówię „smutny”, bo taki wyraz oczu mieli praktycznie wszyscy agenci SB, z którymi miałem wątpliwą „przyjemność” się zetknąć. Większość z nas bez trudu rozpoznawała ich w tłumie i mogliśmy próbować ich „gubić”. Obserwacja z okna nie pozostawiała złudzeń. Agenci się zmieniali, ale stale co najmniej jeden z nich „dyżurował”. Następnego dnia było święto 1 Maja. Z samego rana postanowiliśmy z rodziną wyjechać z domu przed rozpoczęciem pochodu. Wcześnie wyruszyłem samotnie na piechotę do garażu mieszczącego się w podwórku przy ul. Krakowskie Przedmieście, gdzie wsiadłem do samochodu Skoda S-100. Oczywiście przez całą drogę do garażu miałem „czułą eskortę” agenta SB. Zrobił się nerwowy, gdy wyjechałem Skodą. Szybko wsiadł do stojącego obok oznakowanego radiowozu MO, który zabezpieczał przygotowania do pochodu. Nie dojechał jednak pod sam dom, lecz skręcił w ulicę Lipową. Przed domem zaobserwowałem „prywatnego” Fiata 125p, który prawdopodobnie zjawił się tam powiadomiony przez mojego „opiekuna”.
Wyruszyliśmy w stronę lasu przy Zalewie Zemborzyckim. Tymczasem zaczęli się gromadzić „spontanicznie” uczestnicy pochodu. Aktywiści głośno wyczytywali listy obecności. Przez całą drogę do lasu towarzyszył nam „dyskretnie” „prywatny” Fiat 125p. Na leśnym parkingu także się zatrzymał, ale nieco dalej. SB-cy wysiedli i zaczęli palić papierosy. Jeden ruszył za nami, a drugi palił tuż przy naszej Skodzie. Po spacerze (grzybów nie było) na parkingu obok naszej Skody pojawił się drugi „prywatny” Fiat 125p. Ruszył za nami, a ten poprzedni w stronę przeciwną. Po przybyciu pod dom okazało się, że pochód jeszcze trwa. Dotarliśmy pod dom, ale dalsza droga została zablokowana przez luźne grupki uczestników pochodu, więc powrót do garażu nie był możliwy. Obserwowałem sytuację z balkonu. Gdy ulica opustoszała, postanowiłem odprowadzić samochód. Przy próbie ruszenia spod podwozia rozległy się niepokojące dźwięki. Okazało się, że pod samochodem leżało kilkanaście „szturmówek” (głównie czerwonych). Widocznie niedoszli uczestnicy pochodu zrezygnowali z udziału po odczytaniu list obecności a flagi im przeszkadzały. Pamiętam wyraz twarzy siedzących w Fiacie 125p, gdy wyjmowałem „szturmówki” spod Skody.
Nawet moje wyjście po zakupy do ciężarówki-budy wzbudziło żywe zainteresowanie „opiekunów”. Pojawił się też „prywatny” Fiat 125p na wypadek, gdybym np. planował wsiąść do jakiegoś pojazdu. Ciężarówki takie ustawiano z wędlinami, słodyczami, kawą, herbatą i lodami w wielu punktach miasta w pobliżu trasy pochodu. Miało to pokazać, że władza dba o społeczeństwo, które świętuje obchody. Dzień zakończył się „wartą” trzech kolejnych agentów SB stojących przed moim domem. Tak było też w następnych dniach. Nigdzie nie można się było ruszyć bez „ogona”.
Wychodząc z ośrodka internowania w Lublinie każdy z nas otrzymał jakieś zadanie do wykonania. Mimo rewizji osobistej wynieśliśmy po kilka grypsów lub np. wiadomości ustne, które należało zapamiętać i przekazać rodzinom pod wskazanymi adresami. Przy tak ścisłej inwigilacji SB-ków było to trudne. Realizowało się to np. poprzez „wmieszanie się” w tłum przechodniów i skręcenie w bok, wykorzystanie bloków wieloklatkowych czy budynków z wieloma przejściami, gdzie można było zmylić czujność SB-ków. Nie zawsze się to udawało i trzeba było próbować wielokrotnie. W ten sposób udało się przekazać grypsy i ustne przekazy, ale w dwóch przypadkach mieszkania docelowe także były pod czujną obserwacją SB. Kilkukrotne próby zakończyły się niepowodzeniem. Postanowiłem więc skorzystać z punktu informacji i pomocy internowanym i ich rodzinom oraz osobom represjonowanym. Prowadził go w domu parafialnym przy ul. Narutowicza śp. ks. Mieczysław Brzozowski (proboszcz parafii) i ks. Wacław Oszajca. Punkt funkcjonował za pełną aprobatą kurii arcybiskupiej w Lublinie i śp. ks. arcb. Bolesława Pylaka. Tam też udałem się zaraz w pierwszych dniach maja 1982 r. nie bacząc na „ogon” SB. Uzgodniliśmy, że jeśli nie uda mi się bezpośrednio przekazać grypsów i informacji ustnych, to oni w tym pomogą. Przekazałem nie dostarczony gryps oraz podałem treść informacji ustnej. Dostarczono go do rodziny internowanego przy okazji paczki z pomocą charytatywną z Belgii, nadsyłanej na adres kurii lubelskiej. Do końca maja nie udało się przekazać informacji ustnej. Dotyczyła ona śp. Andrzeja Borowicza, który do stanu wojennego 13.XII.1981 r. był sekretarzem Komisji Zakładowej „S” Węzła PKP w Lublinie. Tę wiadomość należało przekazać jego żonie. Gdy wysiłki wolontariatu księży zawiodły, to postanowiłem dotrzeć tam mimo wszystko osobiście. Mimo kilku prób żony Andrzeja nie zastałem. Dowiedziałem się jednak od kolegów, że jest na wczasach w Ośrodku Wypoczynkowym PKP w Jedlance k/ Ostrowa Lubelskiego. W tym też czasie była tam moja siostra Renata Ostapczuk. Spotkaliśmy się więc rodzinnie w jeden z weekendów. Wówczas przekazałem informację. Okazała się jeszcze aktualna. Żona Andrzeja miała przez SB ograniczone kontakty, bo on odmawiał rozmowy podczas przesłuchań. Podejrzewano, że wie, gdzie są ukryte sztandary związkowe, ręczny powielacz białkowy (podarowany nam przez związkowców francuskich w 1981 r.) oraz dokumentacja związkowa.
Stopniowo włączałem się w nurt działalności opozycyjnej. Wróciłem do pracy zawodowej w Biurze Finansowym Wschodniej Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych w Lublinie na stanowisko, które miałem przed działalnością związkową. Mimo wielu przesłuchań przez SB-ków zarówno na terenie PKP, jak też w siedzibie SB i gróźb kierowanych wobec mnie i mojej rodziny np. przez szefa SB płk Chochorowskiego i jego współpracowników, nie przerwałem działalności opozycyjnej. Z racji lokalizacji Biura Finansowego WDOKP na III piętrze biurowca przy ul. Okopowej 5 tuż obok Urzędu Celnego na korytarzu w tym okresie zacząłem spotykać działaczy opozycyjnych, którzy zdecydowali się na wyjazd za granicę jak np. Janusz Karpiński, Jan Bochra, czy inni. Mieli oni obowiązek stawiennictwa w Urzędzie Celnym, by dokonać niezbędnych formalności. Przekazywali mi cenne informacje dotyczące procedury wyjazdów, które przekazywałem dalej.
Konsekwentnie uczestniczyłem w Mszach „za Ojczyznę”, odprawianych w różnych kościołach. Msze były okazją do spotkań w domach parafialnych z tymi, którzy nadal działali „w podziemiu”. Dzieliliśmy się wiedzą na tematy bieżące oraz dotyczącą działań władzy wobec naszych środowisk. Ustalaliśmy kierunki naszych działań i plany na przyszłość. Zwyczajowo podczas spotkania w sali parafialnej odbywał się wykład jakiejś znanej postaci. Tematy były różne, ale wiele dotyczyło spraw historycznych, społecznych czy religijnych. Gdyby nie aktywna pomoc Kościoła i duchowieństwa w owym czasie i później, to nie wiem, czy obecnie żylibyśmy w wolnej Polsce. Tam byliśmy swobodni, jakby na skrawku wolnej Polski. O ile spotkania na terenie kościelnym były w miarę bezpieczne, to na Mszach obserwowaliśmy znanych nam SB-ków, czy innych „smutnych twarzy”. Nagrywali modlitwy wiernych i homilie oraz notowali, kto uczestniczył w celebrze, czy są poczty sztandarowe – poszukiwali przecież sztandarów związkowych, obserwowali też, kto występował w mundurach. Dla nas kolejarzy lubelskich szczególną rolę odgrywał Kościół i Parafia p/w Najświętszego Serca Pana Jezusa przy ul. Kunickiego w Lublinie. Tam został przeniesiony ołtarz polowy sporządzony z kół lokomotywy spalinowej, który był w roku 1981 wykorzystany na terenie Lokomotywowni Pozaklasowej PKP w Lublinie podczas celebry Mszy św. Tam też w sali parafialnej znalazł miejsce obraz św. Katarzyny Aleksandryjskiej, Patronki Kolejarzy. Wokół tych symboli oraz we wspólnocie kolejarskiej toczyło się życie codzienne oraz walka o prawa kolejarskie i związkowe NSZZ „Solidarność” w czasie trwania stanu wojennego. Ważną rolę w tym dziele odegrał w tym czasie ks. kanonik Stanisław Rojek, ówczesny proboszcz parafii. Jego następcą i kontynuatorem jego dzieła był w latach 80-tych ks. Janusz Bogdański (obecnie prałat). W roku 1982 ta parafia i atmosfera tam wówczas panująca sprawiała, że czuliśmy się tam swobodnie tj. „jak w drugim domu”. Tam można było dostać bez problemu publikacje „z drugiego obiegu” jak np. „Katyń”, jednak staraliśmy się nie kolportować tam biuletynów kolejowych, regionalnych czy wydawanych przez struktury krajowe „S” itp. Tego typu „materiały” zazwyczaj rozprowadzano za pośrednictwem prywatnych adresów, drużyn konduktorskich czy maszynistów. Oczywiście docierały do miejsc pracy w PKP. Ze względu na stosunkowo dość dużą ilość płatnych TW funkcjonujących wśród kolejarzy nie dało się uniknąć kilku „wpadek” w trakcie kolportażu, a przechwycone przez SB biuletyny były podstawą analizy sytuacji opozycji solidarnościowej. Nie udało się im jednak odnaleźć ani naszych sztandarów związkowych, ani powielacza, ani dokumentacji związkowej. Natrafili natomiast na materiały specjalnie dla nich spreparowane. Te dokumenty były przygotowane przez wąską grupę osób już na wiosnę 1981 roku, w obliczu możliwości wybuchu strajku powszechnego. Dotyczyły one listy rzekomo utajnionych „cieni” Komisji Zakładowej „S” Węzła PKP Lublin. Sam taką listę sporządziłem odręcznie przez kalkę w 4 egzemplarzach i oczywiście „kolportowałem” z nadzieją, że wpadnie w ich ręce. W liście znalazły się pseudonimy rzekomych działaczy, którzy przejmą odpowiednie funkcje w przypadku naszych aresztowań. Do wykreowania pseudonimów posłużyłem się nazwami z panteonu bogów greckich jak: Zeus, Ares, Hefajstos, Dionizos, Hera, Hermes, itp. przypisując im odpowiednio zaszyfrowane stanowiska. Było to o tyle wiarygodne, że pod koniec września 1981 r. przy okazji odbierania Biuletynu w Zarządzie Regionu „S” otrzymałem ustną sugestię tworzenia takiej „tajnej” Komisji Zakładowej „S”. Wiedziałem, że wśród osób pracujących w budynku ZR „S” w Lublinie przy ul. Królewskiej było kilku TW i oni z pewnością przekazali tę wiedzę SB.
Gdy sporządziłem ponownie taką fikcyjną listę w połowie 1982 roku, spotkałem się z żywym zainteresowaniem ze strony SB. Tym razem posłużyłem się nazwami państw, w tym „bloku wschodniego”. Na szczęście nie zorientowali się, że lista została spreparowana, ani to, że to ja ją zrobiłem. Inaczej miałbym duży problem. Co prawda lista była napisana dużymi literami drukowanymi, ale sądzę, że analiza grafologiczna pozwoliła by na ustalenie autora. O autorstwo jej podejrzewali Czesława Niezgodę lub śp. Andrzeja Borowicza. Mnie obiecywali, że gdy rozszyfruję choć jeden pseudonim, to przestaną dręczyć mnie i moją rodzinę. Oczywiście straszyli więzieniem czy „wyjazdem na Sybir”. Oferowali też ponownie (jak podczas internowania) wyjazd do USA wraz z całą rodziną i dobrze płatne zatrudnienie w polskiej Agencji Handlu Zagranicznego „Elektrim”. Oczywiście odmówiłem. Po wyjściu na ulicę nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
(cdn)
Robert Makenson
(opracował do druku K. Wieczorek)

Kontynuujemy prezentację monografii Roberta Makensona zatytułowanej „Działalność opozycyjna kolejarzy na terenie Wschodniego Okręgu Kolei Państwowych w Lublinie w latach 1980 – 1989” W bieżącym numerze część dziesiąta.

Czarne chmury nad Czerwonym Borem – wspomnienia ze Specjalnego Obozu Wojskowego nr 3466

Pod koniec października 1982 otrzymałem wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień w Lublinie „celem uzupełnienia ewidencji”. Decyzja taka w trakcie stanu wojennego nie należała do przyjemności. Na miejscu spotkałem co najmniej kilkunastu kolegów – działaczy NSZZ „Solidarność”. Wówczas przypomniałem sobie korytarz w Komendzie Miejskiej Milicji Obywatelskiej przy ul. Północnej w Lublinie w nocy 13 grudnia 1981 roku. Wrażenie to spotęgowało spotkanie z kol. Włodkiem Blajerskim, który po zorientowaniu się w sytuacji stwierdził: „To ja się zmywam”. Analizowaliśmy, czy nie uczynić tak samo, lecz sukces Włodka mógł nastąpić jedynie wówczas, gdy jego „akcja” byłaby jednostkowa, a nie powszechna. Wszelki opór wobec ówczesnych władz komunistycznych tj. „Czerwonej Wrony” mógł także oznaczać nawet karę śmierci. Po otrzymaniu biletów do Czerwonego Boru pojechaliśmy tam pociągiem wraz z grupą kolegów tj. m.in.: śp. Andrzejem Typiakiem, Piotrem Pawłem Durakiewiczem i Józefem Godlewskim. W jednym przedziale jechał z nami Henryk Kruk, który do stanu wojennego był v-ce przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” Węzła PKP Lublin. Co do jego osoby mieliśmy wcześniej wiele wątpliwości a nawet podejrzeń. Obecnie wiadomo, że był faktycznie zarejestrowany jako TW ps. „Biały”. Wczesnym rankiem po wyjściu z pociągu dotarliśmy na piechotę do jednostki wojskowej Czerwony Bór. Okazało się, że mimo posiadania przez wielu z nas kategorii zdrowia „D” (niezdolny do służby wojskowej na trwałe) obecny tam lekarz wykazał się zdolnościami lepszymi niż słynny wówczas bioterapeuta Harris czy Kaszpirowski i „uleczył” nas tak skutecznie, że wszyscy bez wyjątku nadawali się do czynnej służby wojskowej w jednostce nr 3466 o charakterze inżynieryjno-saperskiej. Ja trafiłem do I kompanii saperskiej, a koledzy „po przysiędze” do III kompanii inżynieryjno-drogowej.
Pierwsze dni listopada w obozie wojskowym w Czerwonym Borze były szczególnie trudne. Rozlokowano nas w barakach skleconych ze złączonych ze sobą i obitych deskami trzech wagonów towarowych. Wewnątrz takiego baraku było około 40-50 piętrowych metalowych prycz, a na pozostałe wyposażenie składały się proste wieszaki i dwie „kozy” do ogrzewania. Na początku nie było możliwości kontaktu z rodzinami. Nie wolno było wysyłać żadnej korespondencji ani jej otrzymywać. To było najgorsze. W tym miejscu muszę wspomnieć o zachowaniu śp. ppłk Krzysztofa Polberga z Lublina, który był znajomym naszej rodziny. On dodzwonił się do Czerwonego Boru i przekazał ustnie informacje od rodziny, a ja przekazałem informacje z obozu. Oczywiście moja rodzina skontaktowała się z śp. ks. Mieczysławem Brzozowskim i ks. Wacławem Oszajcą w parafii p.w. Matki Boskiej Zwycięskiej, a oni przekazywali to dalej do rodzin kolegów i działaczy „w podziemiu”. Prawdopodobnie dlatego ówczesny Biuletyn Podziemny „S” Regionu Środkowo-Wschodniego jako pierwszy opublikował informacje z Czerwonego Boru.
Jak było do przewidzenia „szkolenie” wojskowe na początku ograniczało się do pogadanek politycznych, musztry i przeszukiwania pomieszczeń oraz naszych rzeczy. Nie otrzymaliśmy broni. Początkowo też nie prowadzono szkolenia saperskiego. Wydawać by się mogło, że plan „stłamszenia” działaczy „S” przynieść musi pełny sukces. Nic bardziej złudnego. Od samego początku rozpoczęliśmy wspólnie przeciwdziałanie. Szybko ustaliliśmy, że większość kadry oficerskiej stanowią mało zorientowani w sytuacji oficerowie zawodowi oraz kilku rezerwistów podobnie „wprowadzonych”. Było kilku ubeków przebranych za „oficerów” czy „podoficerów” WP. Większość podoficerów przybyła do Czerwonego Boru bezpośrednio ze „szkółki” i nie byli szczególnie niebezpieczni. Okazało się że kadra została poinstruowana, iż ma do czynienia z kryminalistami i „niebieskimi ptakami”, a więc z elementem szczególnie trudnym, nadającym się wręcz do karnej kompanii, tym bardziej, że obok Czerwonego Boru w Orzyszu faktycznie stacjonowała karna kompania. Podobne uważali żołnierze pułku stacjonującego w budynkach koszarowych niedaleko od naszych baraków. Wobec nich wszystkich podjęliśmy szeroko zakrojoną akcję informacyjną. W efekcie w stosunkowo krótkim czasie udało nam się nastawić przychylnie do nas znaczną część kadry podoficerskiej i oficerskiej (w mniejszym stopniu). Część zachowywała postawę neutralną, a mniejszość pozostała nieprzychylna. W tej grupie oczywiście byli w/w kadrowi funkcjonariusze SB. Nasza działalność nie pozostała nie zauważona. Do „opieki” nad nami przydzielono cały batalion specjalny WSW. Żołnierze tego batalionu próbowali nas zastraszyć informacjami o pacyfikacji wielu zakładów pracy na Wybrzeżu, a wcześniej chwalili się udziałem w tłumieniu rozruchów ulicznych w Elblągu. Po kilku reakcjach z naszej strony m.in. po wygranej przez kolegę bójce pięściarskiej z „kanarem” w łaźni batalion ten wycofano na stałe. Warto w tym miejscu wspomnieć o próbach SB dodatkowego represjonowania szczególnie chorych kolegów, jako że wśród „zdrowych” były osoby z poważnymi wadami serca, w stanach pozawałowych, ułomni, chorzy na choroby zakaźne (żółtaczka) itp. Byli oni odsunięci od zajęć poligonowych przez normalnych lekarzy wojskowych i winni pozostawać w kwaterach lub na izbie chorych. Tych wszystkich próbował „wyleczyć” kpt. Górski, jeden z „przebierańców” SB, nazywany przez nas „Harrisem”. Dowódca batalionu mjr Braja chciał się zasłużyć u swoich przełożonych i zadysponował budowę drogi na poligon, którą nazwaliśmy „brejostradą”. Tu warto przypomnieć, że zima była bardzo ostra i śnieżna. Temperatura w dzień rzadko była wyższa niż – 30°C, co przy silnym wietrze i opadach śniegu było bardzo uciążliwe nawet podczas przebywania w barakach, a szczególnie w trakcie zajęć poligonowych, czy właśnie budowy „brejostrady”. Czerwony Bór leży niedaleko od Ostrołęki która jest biegunem zimna w Polsce. „Brejostadę” budować miał zespół wyłoniony z naszego grona, a głównym kolegą odpowiedzialnym za jej wytyczenia był Paweł Durakiewicz. Drogę tę „budowaliśmy” nie tylko byle jak, a zamiast w pobliże trybuny honorowej na poligonie biegła ona do gęstwiny leśnej. Prace posuwały się bardzo wolno, gdyż trzeba było wycinać dużo drzew, które następnie służyły nam za opał w ogniskach obok drogi, lub do uzupełniania niewielkiej ilości węgla dla naszych „kóz” w barakach. Prace wśród drzew chroniły nas także od porywistego wiatru i zamieci śnieżnych. Początkowo kadra nie zorientowała się, że kierunek i jakość prac nie jest właściwa, później jednak odsunęli naszych kolegów od nadzoru, a nas od jej realizacji. W listopadzie zmarł Leonid Breżniew, co wprawiło w konsternację lewicową część kadry i funkcjonariuszy SB. Nasze odczucia były krańcowo odmienne. Nastąpiło wyraźne złagodzenie reżimu obozowego. Nadal trwały apele mundurowe, uciążliwe musztry, przeszukania czy przesłuchania oraz inne represje. Pozwolono nam jednak na wysyłanie i odbieranie korespondencji, na sporadyczne kontakty bezpośrednie z rodzinami, a nawet znajomymi. Prawdopodobnie wówczas koledzy z podziemia „S”, którzy pod pozorem odwiedzin wraz z rodzinami przybyli do Czerwonego Boru zebrali wystarczający materiał informacyjny o warunkach życia obozowego, bo znalazły się one w serwisie wiadomości „Radia Wolna Europa”. Należy też wspomnieć o aferze z radiem ze świetlicy, które to zostało wyniesione stamtąd przez śp. Andrzeja Typiaka w celu wysłuchania niedzielnej Mszy św. Wynikłe z „akcji radio” represje tj. przeszukania (kipisze), apel mundurowy, dodatkowa musztra itp. nie złamały naszego ducha. Inną z „akcji” było wtargnięcie w grupie kilkudziesięciu kolegów do baraku podoficerskiego w celu wywarcia presji na „betonowych” podoficerach, którzy stosowali „falę” wobec swoich kolegów sympatyzujących z nami. Okazało się to skuteczne. „Fala” praktycznie zanikła. W tym też czasie do magazynów w kompaniach przywieziono broń, tj. karabinki KbK (AK) zwane potocznie „kałachami”. Oczywiście broni nie wydano na stałe, jednak od tego czasu niektórzy oficerowie rozpoczęli szkolenie wojskowe tj. rozbieranie i składanie broni, czyszczenie oraz musztrę z bronią. Nie było decyzji akceptującej szkolenie strzeleckie i ja osobiście nigdy w wojsku nie strzelałem. Równolegle wprowadzono pobieżne zajęcia ze znajomości min i teoretycznych sposobów ich rozbrajania. W efekcie, zamiast budować „brejostradę” mieliśmy wybudować na poligonie magazyn min (bojowych i ćwiczebnych). Niedaleko tego miejsca na poligonie przebywał pododdział Armii Czerwonej, który pozostawił nie zgłoszone do Wojska Polskiego bojowe pole minowe, złożone z min przeciwczołgowych i przeciwpiechotnych. Na szczęście nikomu nic się nie stało, prawdopodobnie z powodu silnego mrozu i grubej warstwy śniegu. Miny zaczęły wybuchać dopiero, gdy postanowiliśmy zrobić ognisko z kilkunastu brzózek, zwalonych przez czołgi. Te zajęcia były praktycznie wszystkim, co zaoferowano nam w trakcie pobytu w wojsku. Nieprzerwanie trwały przesłuchania prowadzone przez „ubeków” i kontrwywiad. Nie robiło to większego wrażenia, a według moich informacji nikogo nie udało się im złamać. W ramach „odwilży” uruchomiono lazaret batalionowy i najbardziej chorzy znaleźli tam schronienie przed słynnym „Harrisem”. Łatwiej było także o lekarstwa. Umożliwiono nam zakupy w sklepiku spożywczym obok baraków obozu, a nawet okresowo organizowano wymarsz do kasyna wojskowego, lub do kuchni garnizonowej, gdzie przy okazji „obieraka” można było coś „zorganizować” od obsługi kuchni. Później nauczeni doświadczeniem wielokrotnie organizowaliśmy sami takie wymarsze, lecz na miejscu prowadzącego zwykle oficera lub podoficera rolę tą odgrywał jeden z naszych kolegów. Sam kilkakrotnie miałem okazję być takim „przełożonym” i prowadzić pluton do kantyny. Nigdy nie zdarzyło się, by ktoś nas zatrzymał, mimo, że dwukrotnie przechodziliśmy w jedną stronę obok dyżurnych i wartowników. Było to ryzykowne, bo faktycznie oznaczało samowolne opuszczenie kwater (dezercję) i było zagrożone sądem wojskowym z sankcją do kary śmierci włącznie. Wolne chwile w obozie wykorzystywaliśmy na produkcję różnych pamiątek czy gadżetów takich jak: orzełki z koroną ze znakiem „S” czy „V” wycinane z monet, stemple czy znaczki z obozu produkowane z gumki „myszki”, symbole malowane na skrawku materiału itp. Ułożyliśmy kilka specyficznych pieśni z Czerwonego Boru, były nawet utwory w formie wierszowanej. Z okazji rocznicy wybuchu stanu wojennego postanowiliśmy zorganizować szerszą „akcję”. Miała ona polegać na odmowie spożycia posiłku we wskazanym dniu przez cały skład batalionu. Moja kompania jako pierwsza udała się do stołówki. Na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą do Łomży i Zambrowa skandowaliśmy hasła „solidarnościowe” i napisaliśmy kredą na asfalcie „Nie ma wolności bez Solidarności”. Po dotarciu do stołówki część kolegów pobrała i zwróciła nietknięte dania do okienka zwrotów, inni w ogóle ich nie pobrali. Nie było żadnej reakcji ze strony kadry. Jedynie w drodze powrotnej prowadzący nasz pluton kpr Deres (zaprzyjaźniony) prosił, by tak głośno nie śpiewać „naszych” piosenek, bo mogą być kłopoty. Druga kompania również nie doznała szykan, natomiast w trzeciej aresztowano czterech kolegów wskazanych przypadkowo, gdyż głodowała cała kompania. Aresztowanych wywieziono i nie doczekałem ich powrotu. W Wigilię po śniadaniu, otrzymałem informację o możliwości opuszczenia obozu wojskowego. Warunkiem było szybkie załatwienie formalności. Dzięki pomocy mojego dowódcy kompanii por. Koterby i życzliwości wielu innych żołnierzy opuściłem Czerwony Bór. Po licznych przygodach w drodze późną nocą w Wigilię dotarłem do Lublina. Rodziny w mieszkaniu nie zastałem, bo świętowali u mojej najstarszej siostry Anny. Wrócili tuż przed północą, więc mogliśmy podzielić się opłatkiem świątecznym. Tak zakończyła się moja przygoda z Czerwonym Borem.
(cdn)
Robert Makenson
(opracował do druku K. Wieczorek)