To dzisiaj wyzwanie, które opanowało świat, a które zastąpiło inne: o zwycięstwie Ukrainy lub łagodniejsze: pokój przez siłę. Bohaterem niewątpliwie jest Trump. Rzym powiedział „sprawa skończona” – słyszymy. Jako człowiek Solidarności też wybierałem podobnie: pokój przed wojną.
Polska jest najbardziej historycznie i militarnie wysunięta na konfrontację z Moskwą, więc powinna czynić szczególne starania by osiągnąć pokój. Nie uważam, że budowanie nowego żelaznego muru w Europie to najlepszy pomysł. Zdaje się, że Trump ten bezpiecznik odrzuca. Jeśli można wszystkie słowa przyjąć za zrozumiałe i szczere.
A więc grozi nam reset w stosunkach między mocarstwami. Uczestnikami tej gry z jednej strony jest cywilizacja euroatlantycka, a z drugiej strony Rosja, Chiny, Iran i cisi sekundanci z Indii, Południowej Afryki.
Niedawno Polska wysłała delegacje do Waszyngtonu. Niekoniecznie we wzajemnym porozumieniu. Prezydent niemal na kolanach i z pominięciem zegarów pojechał z delegacją, aby realizować nasze słuszne plany dot. wschodniej granicy. Jak było, to na własne oczy widzieliśmy. Nogi przebierające w prezydenckiej poczekalni przejdą do historii polskiej dyplomacji. Sympatia to jedno, a udział w uczcie zwycięzców i hegemonów to drugie.
Porównam tę wizytę do… wizyt króla Poniatowskiego u carycy Katarzyny. Żadnych złudzeń Panowie. Ta uwaga dotyczy także wizyty naszego wystrzałowego w polityce, czyli Sikorskiego. Trudno uznać spotkanie z jego odpowiednikiem jako udane. Tam też zabrakło wspólnej konferencji, a określenie „substantywne spotkanie” przykryło jego negliż.
Tymczasem Trump nadal forsuje, nie oszczędzając słów, swoją doktrynę dla Europy, w tym Ukrainy: pokój za pieniądze. Płatne z dołu za dotychczasowe wydatki, które nie przyniosły zwycięstwa, a nawet miażdżyły nie tyle Rosję, co Ukrainę. To się nazywa przemoc sytuacyjna.
U Trumpa wszystko policzone, choć nie wiem, czy dogadany jest już pokój z obozem rosyjsko-chińskim. Jeszcze raz pochwalam wątpliwości żydowskiego przywódcy Ukrainy. I znowu wzdragam się, aby nie używać swego krótkiego lontu wypowiedzi. Czy jest dopuszczalne wystawianie rachunku Ukraińcom, którzy toczą walkę w śnieżnych okopach na froncie. A co by się stało gdyby i Polska wystawiła naszym sąsiadom czeki do realizacji. W rachunkach Trumpa pomoc USA to 350 mld USD. A ile Polska? Wstyd wyceniać, ale oprócz twardej gotówki i kosztownego sprzętu także uczucia plus gościna przed bombami i pożarami. To by wyglądało na 150 mld euro.
P.S. Wysłuchałem całego wystąpienia Trumpa w Republice. Przypominało mi „szwederowiacką nawijkę”. Uwagę zwróciło jego spostrzeżenie, że w Fort Knox, gdzie przechowywane jest amerykańskie złoto, zieje pustką. Padła informacja o 27 tonach. Skojarzyłem sobie, że w naszych skarbcach znajduje się 450 ton. Trump twierdzi, że Ameryka cały czas broniła Europę, znaczy Polskę. Dalej już zamilknę, gdyż milczenie jest złotem. Idę spać przykrywszy się europejską kołderką, w której przechowuję trochę euro.
Bydgoszcz,23.02.25
Jan Rulewski
Jedne z największych zbrodni na polskim narodzie popełnili Rosjanie. W ciągu około 230 lat Rosja, a potem Związek Radziecki zamordowali kilkaset tysięcy Polaków. Oto najstraszniejsze zbrodnie ludobójstwa popełnione najpierw przez carskich siepaczy, a następnie sowieckich zbrodniarzy. Część z tych zbrodni jest mało znana w polskiej świadomości historycznej.
Jesienią 1794 roku, w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej wojsko rosyjskie, pod dowództwem Aleksandra Suworowa zamordowało brutalnie około 20 tys. mieszkańców warszawskiej Pragi. Z rąk żołdaków carycy Katarzyny II zginęli mężczyźni, kobiety i dzieci. Powodem tej bezsensownej rzezi była chęć zmuszenia polskich powstańców do natychmiastowego poddania się.
Prawie w ogóle nieznane są zbrodnie sowieckie popełnione w latach 1937 – 1938 na obywatelach Związku Radzieckiego polskiej narodowości, którzy mieszkali przede wszystkim w republikach Białoruskiej i Ukraińskiej. Są to jedne z największych zbrodni ludobójstwa. Wg profesora Wojciecha Materskiego – historyka i politologa PAN: W wyniku działań NKWD mogło wówczas zginąć nawet 140 tys. Polaków. W ocenie niektórych historyków zamordowanych zostało nawet 200 tys. osób narodowości polskiej. W tych latach, na tereny Kazachstanu i Syberii wywieziono również drugie tyle Polaków. 11 sierpnia 1937 roku Nikołaj Jeżow Ludowy Komisarz Spraw Wewnętrznych ZSRR podpisał rozkaz nakazujący całkowitą likwidację polskich siatek szpiegowskich. Na podstawie tego rozkazu, zaakceptowanego przez Stalina rozpoczęły się masowe aresztowania i rozstrzeliwania Polaków. Na stronie internetowej Instytutu Pamięci Narodowej można przeczytać, że Polaków: Mordowano masowo – najpierw na podstawie list zatwierdzonych w Moskwie, potem brano ofiary jak popadło, byle ich nazwiska brzmiały z polska. Aby zaspokoić oczekiwania moskiewskiej centrali, NKWD wyszukiwał Polaków nawet w książkach telefonicznych. Żaden Polak na terytorium ówczesnego Związku Radzieckiego nie mógł w latach 1937 – 1938 spać spokojnie. Więźniarki przyjeżdżały zawsze nocą, enkawudziści wyrywali ludzi ze snu i w pośpiechu zaganiali do samochodów. Pojmanych wywożono do obwodowych komend NKWD i tam natychmiast zabijano. Pod pretekstem przynależności do nieistniejącej szpiegowskiej struktury z centralą w Warszawie, ochrzczonej na Łubiance mianem Polskiej Organizacji Wojskowe, mordowano między innymi działaczy polskich, nauczycieli, urzędników, księży, zamożniejszych – a później wszystkich – rolników, pracowników służby leśnej i rzemieślników … Represje nie ominęły nawet polskich komunistów – zdrajców, którzy w Sowietach służyli hołubionej przez Stalina idei likwidacji państwa polskiego.
Eksterminacja obywateli ZSRR polskiej narodowości nadal nie zajmuje w naszej świadomości zbiorowej należytego miejsca. Tę straszną zbrodnię Stalina, nazwaną „Operacją Polską” należy z całą mocą przypominać w kontekście dzisiejszych zbrodni Putina na Ukrainie. Jak oceniają historycy niewiele więcej, bo około 150 tys. Polaków zostało zamordowanych przez Sowietów w latach 1939 – 1945.
Po wejściu wojsk radzieckich do Polski 17 września 1939 roku rozpoczęła się okupacja sowiecka, która niosła za sobą masowe represje i zbrodnie ludobójstwa na polskich obywatelach. Katyń, Charków, Twer to miejsca gdzie polscy jeńcy wojenni z września 1939 roku, znajdujący się sowieckich obozach zostali zamordowani. W kwietniu 1940 roku jeńcy przetrzymywani w Kozielsku zostali zamordowani strzałem w tył głowy w lesie katyńskim. Polscy jeńcy ze Starobielska zostali zamordowani w budynku NKWD w Charkowie, a jeńcy z Ostaszkowa zginęli w piwnicach budynku NKWD w Kalininie (dzisiejszy Twer). Łącznie zamordowanych zostało 14587 jeńców wojennych. Sowieccy siepacze zamordowali także 7305 polskich więźniów politycznych z innych obozów i więzień na terenach zajętych przez armię radziecką.
Latem 1941 roku Ławrientij Beria podpisał rozkaz zamordowania wszystkich osadzonych w więzieniach znajdujących się na ziemiach zagrożonych niemiecką agresją. W związku z tym rozkazem od czerwca do listopada 1941 roku zamordowanych zostało około 35 tys. Polaków.
Jedną z najstraszniejszych zbrodni ludobójstwa popełnionych po zakończeniu II Wojny Światowej przez czerwonoarmistów i NKWD wspieranych przez Ludowe Wojsko Polskie, jest pacyfikacja miast i wsi na terenie Puszczy Augustowskiej i okolic. Zbrodnia ta znana jest pod nazwą „Obława Augustowska”. Na stronie internetowej Polskiego Radia 24 można przeczytać: Rosyjscy i polscy komuniści stopniowo przeczesywali wsie i miasteczka, aresztując ich mieszkańców i rabując wszystko, co tylko byli w stanie ze sobą zabrać – od ubrań po zwierzęta gospodarskie. Wielu z nich dopuściło się również brutalnych gwałtów i napaści na nie winnych cywili. Powodem tej brutalnej akcji było podejrzenie, że aresztowani współpracują z polskim podziemiem niepodległościowym. Do więzień trafiło 7049 mężczyzn, kobiet i dzieci. Do domów nie wróciło 592 osób. Prawdopodobnie zostali zamordowani. Miejsca ich pochówku do dzisiaj są nieznane.
Tylko między 1937 a 1945 rokiem Sowieci zamordowali około 300 tys. Polaków.
Zbigniew Wolny
zbigniew.wolny@wolnadroga.pl
W trakcie błyskawicznego audytu przeprowadzanego przez konstytuujący się departament efektywności administracji Stanów Zjednoczonych przyszła kolej na fundusze emerytalne Wśród świadczeniobiorców wykryto ok. 2000 osób w wieku ponad 200 lat, a najstarszy uprawniony miał przyjść na świat 350 lat temu (u nas był to czas panowania Jana Kazimierza). Nie da się więc ukryć, że warto czasem poaudytować i poszukać uproszczeń
Zawsze przecież można coś poprawić, dlatego z optymizmem przyjąć należy zapowiedź programu deregulacji. Wielokrotnie przecież także w tej rubryce przyglądaliśmy się razem nadmiernie skomplikowanym przepisom, utrudniającym przez swoją niejednoznaczność i skomplikowanie życie codzienne przeciętnym obywatelom i do tego prawdopodobnie nie mającym żadnego pozytywnego uzasadnienia. Nie da się tego jednak zrobić w jednej chwili; zbyt wiele razy powstawały rozmaite struktury – komisje, zespoły – które ponosiły porażkę w starciu ze złożoną materią licznych przepisów, składających się na prawo polskie i na terytorium Polski obowiązujące prawo europejskie.
Dobrym tego przykładem jest m.in. RCL – Rządowe Centrum Legislacji, które miało zagwarantować samym swoim istnieniem podniesienie jakości ustawodawstwa – niestety, z różnych względów to się także nie powiodło.
Moim zdaniem, sprawa jest zbyt poważna, by można było zastosować tu rozwiązanie prowizoryczne.
Powinien powstać sprawny, skuteczny, nowoczesny urząd odpowiedzialny za usprawnienie i uproszczenie procedur oraz racjonalizację prawa obowiązującego w Polsce. Takie Ministerstwo Efektywnej Deregulacji – w skrócie MED – mogłoby stać najistotniejszym elementem wielkiego programu „Uleczenia Polski” jako organizmu państwowego.
Na czele MED stanąć powinien konstytucyjny minister, jednocześnie sprawujący funkcję wiceprezesa Rady Ministrów, wspierany przez kilku co najmniej zastępców – sekretarzy i podsekretarzy stanu, nadzorujących jednostki organizacyjne ministerstwa. Premier – minister byłby z definicji przewodniczącym Komitetu Rady Ministrów ds. Efektywnej Deregulacji.
W skład resortu powinny wejść oczywiście jednostki organizacyjne standardowo tworzone we wszystkich urzędach, odpowiadające za ochronę danych osobowych, informacji niejawnych, rozliczenia budżetowe, kadry i płace, ochronę fizyczną urzędu, archiwalia – jednym słowem pion administracyjny, podlegający dyrektorowi generalnemu urzędu.
Bezpośrednio ministrowi – wicepremierowi winny podlegać kluczowe jednostki funkcjonalne, takie jak gabinet polityczny, biuro obsługi kierownictwa resortu, departamenty – obsługi prawnej i legislacji deregulacyjnej, a także departament OSD – Oceny Skutków Deregulacji. Prócz tego widzę potrzebę utworzenia kilku departamentów deregulacyjnych ukierunkowanych na racjonalizację prawa odpowiednio – państwowego, porządku publicznego, gospodarczego, społecznego, infrastrukturalnego; nadzór nad tymi jednostkami będą już sprawować zastępcy szefa urzędu.
Ministerstwu należy podporządkować kilka jednostek podległych, takich jak Instytut Efektywnej Deregulacji (IED), Instytut Badań i Historii Deregulacji czy Zakład Komparastyki Deregulacyjnej, obserwujący i raportujący postępy deregulacji za granicą.
Sądzę, że MED – nasz resort deregulacji – powinien współpracować z wyspecjalizowanymi jednostkami – Departamentami Deregulacji – w innych resortach, a także z Wydziałami Deregulacji w urzędach centralnych, urzędach wojewódzkich i starostwach. Nie wykluczam oczywiście bezpośrednich, roboczych kontaktów np. Departamentu Deregulacji Ministerstwa Infrastruktury z Wydziałem Deregulacji Podlaskiego Urzędu Wojewódzkiego. Nie wykluczam też współpracy Biura Deregulacji Międzynarodowej z organami deregulacji Unii Europejskiej i innych państw.
Dobrze, przyznam się szanownym PT Czytelnikom; żartowałem trochę i bawiłem naprędce wymyślonym skrótem. Ale bawiłem się tylko trochę, bowiem nie wierzę, by naprawę państwa można było wykonać tak szybko i prosto, jak wymianę koła na drodze. Są zadania rewolucyjne i szybkie – jak działania nowej ekipy White House – i plany, które niestety należy rozpisać na pokolenia. Każdy, kto pamięta, jak długo marzymy o powrocie jednolitego systemu „wspólnego biletu” wszystkich pociągów osobowych w Polsce, wie, o czym piszę…
Donald Trump pokazuje całemu światu, że w polityce można być szczerym: mówił, że będzie amerykańskim szowinistą i jest! Część obserwatorów i większość mediów nie może uwierzyć w to, że do władzy doszedł ktoś, kto naprawdę wierzy w to, co mówi. Mało tego: robi to. Nuda okropna.
Polska polityka na tym tle wygląda zaskakująco barwnie. Od kilkudziesięciu lat kampanie wyborcze stanowią istny festiwal opowieści z mchu i paproci. Kandydaci obiecują gruszki na wierzbie i krainę mlekiem i miodem płynącą, a ludzie udają, że im wierzą. Myliłby się ten, kto by podejrzewał, że ludzie głosują na największych bajkopisarzy. Wcale tak nie jest, ale to przecież niczego nie zmienia. Korowód widowiskowych kuglarzy wraca na scenę przy każdych wyborach. Także i teraz możemy nacieszyć oczy wszystkimi kolorami tęczy, brakuje jedynie baby z brodą i gościa handlującego sztucznymi rzęsami, choć pamiętajmy, że prawdziwa kampania jeszcze się nie zaczęła. Póki co absztyfikanci belwederscy dopiero zasygnalizowali swoje ambicje poparte drobnym wkładem podpisów. Żeby znaleźć się na prawdziwej liście trzeba jeszcze przynieść sto tysięcy w miarę oryginalnych podpisów. A przynajmniej takich, które na pierwszy i drugi rzut oka będą przypominały autentyczne. Tej niełatwej sztuki dokona wąskie grono kandydatów. Po co więc cały ten tłum zawraca głowę urzędnikom z PKW?
Proteza demokracji, którą w Rzeczpospolitej zaszczepiła konstytucja imienia Aleksandra Kwaśniewskiego, daje każdemu obywatelowi prawo ścigania się z najlepszymi. Nikt na poważnie tego nie zaproponuje, ale po cichu wielu mówi o tym, że może warto byłoby zamiast kartonów z podpisami poprosić kandydatów o zaświadczenie o kondycji psychicznej? Z drugiej strony, gdyby ta praktyka się sprawdziła i doszłoby do jej upowszechnienia w organach władzy pochodzących z demokratycznego wyboru, to cyrk przy Wiejskiej mógłby się wyludnić. Spróbujmy w tej sytuacji odwrotnej strategii.
Polscy politycy są generalnie wzorami cnót wszelakich, w tym rzecz jasna błyszczą szczerością i uczciwością. Można by więc kandydatów na najwyższy urząd w państwie zapytać wprost i w ten sposób zaoszczędzić na zaświadczeniach i złudzeniach. – Czy pan, panie kandydacie, jest wariatem? – to jedno proste pytanie, które omijałoby zarzuty o zbytnią finezję dyskryminującą wolniej myślących marzycieli o Belwederze, można by zadawać kandydatom wspomaganym najprostszym wykrywaczem kłamstw. Ci, którzy stanowczo by zaprzeczyli, odrzucamy natychmiast. Bo przecież każdy prawdziwy wariat jest przekonany, że to inni mają nierówno pod sufitem, a tylko on sam jest krynicą stabilności i racjonalnego widzenia świata. Zostaliby na placu boju ci, którzy świadomie stoją po drugiej stronie rozumu. I wtedy dopiero kampania wyborcza nabrałaby rumieńców!
Paweł Skutecki
Za nami uroczystości osiemdziesięciolecia wyzwolenia obozu w Auschwitz. Dla wielu Polaków pozostał po nich głęboki niesmak. Wielu do żywego dotknęło „przejęzyczenie” pani minister edukacji narodowej Barbary Nowackiej w trakcie konferencji poświęconej nauczaniu historii, która odbywała się z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Można postawić bardzo zasadne pytanie – czy w istocie było to przejęzyczenie, skoro słowa o „polskich nazistach”, którzy „zbudowali obozy” zostały odczytane bez zająknięcia z kartki.
Trzeba i należy w tym miejscu przypomnieć o prowadzonej od lat przez polski MSZ akcji, polegającej na piętnowaniu podobnych stwierdzeń, padających z ust zwłaszcza dziennikarzy zachodnich, powielanych później przez prasę zagraniczną. Gdy Polacy walczą o prawdę historyczną i domagają się międzynarodowego zadośćuczynienia milionom ofiar zbrodniczego systemu – w kraju osoba odpowiedzialna za edukację wygłasza tak nieodpowiedzialne i kłamliwe stwierdzenie. To nic innego, jak nóż wbity w plecy. Jak niegdyś napisał na Twitterze premier Tadeusz Mazowiecki: „Auschwitz-Birkenau nie jest polską nazwą, a Arbeit Macht Frei nie jest polskim zwrotem.”
W czasie, gdy Niemcy uporały się z własnymi wyrzutami sumienia, zrzucając odpowiedzialność za popełnione zbrodnie na bezimiennych nazistów i dziś wdzięczni są aliantom za wyzwolenie, to nagle okazało się, że polska historia wcale nie jest tak jednoznaczna i powinniśmy na forum światowym biczować się za niepopełnione winy. Owszem, przyznaję, że w każdym społeczeństwie trafiają się „czarne owce”, ale w imię prawdy historycznej i szacunku dla ofiar pamiętajmy o proporcjach. Takie stawianie sprawy przypomina historię pisaną przez Putina, gdzie nie ma miejsca na pamięć o sojuszu Ribbentrop – Mołotow i agresji z 17 września 1939, a mówi się jedynie o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, która wybuchła 22 czerwca 1941, a zakończyła się pokonaniem Hitlera w jego gnieździe 9 maja 1945, przy jakimś tam udziale wojsk alianckich. Nie mówi się o agresji na Polskę i aneksji jej ziem wschodnich, o mordzie katyńskim i o zagarnięciu Litwy, Łotwy i Estonii, o napaści na Finlandię, a także aneksji wschodniej części Rumunii. A co działo się w KL Auschwitz po słynnym otwarciu bram przez Armię Czerwoną 27 stycznia 1945 roku?
Po przejściu frontu budynki przejęło NKWD, tworząc w nich obozy przejściowe dla osób przeznaczonych do wywózki w głąb ZSRR – głównie dla niemieckich jeńców wojennych, choć było wśród nich także wielu Polaków i Ślązaków. W 1945 r. w radzieckich obozach oświęcimskich zmarło stu kilkudziesięciu ludzi, zaś do ZSRR wywieziono stamtąd ponad dwadzieścia trzy tysiące osób. Później obozem zarządzało Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Do początku 1948 r. siedziało tam ponad czterdzieści tysięcy ludzi. Wśród nich żołnierze AK oraz NSZ, których komuniści szczególnie nienawidzili, o czym pisał Mateusz Wyrwich w książkach „W celi śmierci” oraz „Łagier Jaworzno” czyli o filii Auschwitz – obozie wykorzystywanym po 1945 roku przez komunistów do więzienia Niemców, Ukraińców i Polaków. Jak pisze Wyrwich: „Wojewódzkim szefem UB na terenie, gdzie leżało Jaworzno był Jurkowski, człowiek o ogromnych uprawnieniach, wyjątkowo mocno osadzony w strukturach NKWD. Jurkowski, jak i inni funkcjonariusze MBP, a czasem nawet ubecy z Warszawy, urządzał w obozie w Jaworznie popijawy i orgie seksualne z funkcjonariuszkami. Aby „urozmaicić” libacje, wymyślali różne „zabawy”. Jedną z nich były walki więźniów z więźniami. Najpierw były to walki zapaśnicze i bokserskie. Później dla „uatrakcyjnienia” nakazano walczącym używać kijów, kilofów, siekier. Były to walki na śmierć i życie.”
Ta część historii obozu nie jest powszechnie znana. Próby relatywizacji oraz mylenia oprawców z ofiarami w tym kontekście są wyjątkowo nie na miejscu. To nie kwestia przejęzyczenia – to kwestia prawdy historycznej i zwykłego szacunku. Taka narracja historyczna obowiązuje na Zachodzie, gdzie często pojawiają się wysoce krzywdzące określenia „polscy naziści” i „polscy faszyści” używane przez aktywistów radykalnej lewicy wobec Polaków, patriotów i katolików. Mówi o tym prof. Norman Davies, wspominając, że w tej zachodniej narracji Polacy często przedstawiani są jako „bystanders”, czyli gapie – bierni uczestnicy wydarzeń. Na Zachodzie w kontekście II wojny światowej Armię Czerwoną traktuje się jako wyzwolicieli. Tam nie mówi się, że wojska sowieckie co prawda wyzwoliły hitlerowski Auschwitz, ale drugi obóz wypełniły m.in. ludźmi z AK, w którym władzę sprawowała NKWD. I właśnie dlatego z całą stanowczością powtórzę słowa Pawła Jabłońskiego, byłego wiceszefa MSZ: „Nikt, kto powtarza brednie o „polskich nazistach” nie ma prawa pełnić funkcji publicznej w Rzeczypospolitej Polskiej.”
Krzysztof Wieczorek
krzysztof.wieczorek@wolnadroga.pl
Wiele lat obejmował mnie ustawowy zakaz publicznego wyrażania poglądów politycznych. Początkowo postrzegałem to jako ograniczenie, dziś jednak uważam to za przywilej i nadal swoje poglądy zachowuję dla siebie, choć już żaden przepis mnie do tego nie zobowiązuje.
To zdecydowanie wygodniejsze, niż opowiedzenie się za jakimś ugrupowaniem politycznym lub co więcej – wstąpienie do niego pociągające za sobą konieczność nadążania za nieustającymi zmianami poglądów liderów. W czasach PRL nazywano takie zmiany niekiedy „mądrością etapu”, dziś – reakcją na wyzwania współczesności.
Za publiczne wyrażanie poglądów politycznych uważam opowiadanie się za konkretną osobą lub ugrupowaniem. Powściągliwości w tym zakresie nie rozciągam na wypowiedzi odnoszące się do konkretnych, pojedynczych faktów czy zdarzeń, których wpływ sięga dalej, niż tylko tzw. walka polityczna. Walka ta toczona jest bowiem w sposób przyciągający uwagę ogółu, spektakularny, lecz niestety – trudno w niej dostrzec spór programowy o wybór drogi rozwoju państwa i społeczeństwa. Pozostawiono więc te sprawy nam – apolitycznym do dyskusji.
Tymczasem przypadająca w tym roku okrągła rocznica uzyskania przez państwo polskie pełnej, symbolicznej suwerenności – bo tak trzeba ocenić koronację Bolesława Chrobrego w kwietniu (?) 1025 r. – uzasadnia zadanie podstawowego pytania: czy doskonalimy to państwo, co mamy, czy zaczynamy budować nowe od początku ?
Abstrahując bowiem (jak wcześniej zapowiedziałem) od opowiadania się za jakąkolwiek opcją polityczną odniosę się do kilku przypadków, które powinny dać nam wszystkim do myślenia.
Pierwszym przypadkiem jest niefortunna wypowiedź minister edukacji, która na konferencji międzynarodowej przypisała „polskim nazistom” budowę obozu zagłady.
Nieraz zdarzyło mi się przejęzyczyć – powiedzieć nie to, co chciałem. Zawsze jednak natychmiast po błędzie orientuję się, że go zrobiłem, a jeśli nie zorientuję się sam, to zasygnalizują mi to swoją reakcją słuchacze. Chyba wszyscy mamy tak samo, prawda? Chyba że ktoś publicznie czyta coś głośno a myśli o czymś innym, albo w ogóle w tym czasie nie myśli i dodatkowo nie interesuje się reakcjami słuchaczy… Jak można nie zorientować się, że przejęzyczenie jest bardzo niebezpieczne, szkodliwe i wymaga natychmiastowego sprostowania ?
Ryzyko błędów zwiększa się wówczas, gdy tekst, który czytam, jest sztucznie skomplikowany. Jeśli go czytam pierwszy raz, mogę nie zauważyć wyrafinowanej figury retorycznej i zwyczajnie – nie zrozumieć, co autor miał na myśli. Wtedy wiadomo, że to, co czytam, widzę pierwszy raz. Gdyby w tekście minister nie umieszczano mitycznych kategorii typu „naziści” (ktoś widział etnicznych nazistów albo jakikolwiek tekst pisany po nazistowsku ?) zamiast podawania wprost narodowości niemieckich zbrodniarzy, i nie budowano zbyt złożonych zdań, błąd nie mógłby się zdarzyć.
Pilotowi samolotu nie wolno pomylić się i uderzyć w drogę startową, kierowcy autobusu – uderzyć w barierkę na moście i zrzucić pasażerów w przepaść. Niby każdy się może mylić, ale są błędy, których popełniać nie wolno…
A jaka była reakcja w tej sprawie ? Jak po przegranym meczu piłkarskim; „Polacy, nic się nie stało”.
Tymczasem poza dyskusją jest fakt, iż wypowiedź minister będzie przywoływana w przyszłości przez wrogów naszego państwa i narodu, ponieważ nie spotkała się z dostatecznie stanowczą reakcją i zainteresowanej, i jej przełożonych.
Przykład drugi, innej pani minister, która tak wysoko ceni tytuł magistra (co mnie osobiście, jako prawdziwego magistra, oczywiście dowartościowuje), że go sobie przypisała. Rozumiem to, że niekiedy zdarza się brać swoje marzenia za rzeczywistość – choć raczej nie wypada tego robić w takich dokumentach urzędowych, jak ankieta poselska. Niestety jednak doszedł kolejny grzech – próba zrzucenia odpowiedzialności na Bogu ducha winnych urzędników parlamentarnych. To bardzo brzydka zabawa, która uzasadniałaby najostrzejszą reakcję – bo jak wierzyć komuś, kto świadomie mija się z prawdą i próbuje obciążać tym innych ?
Tę sprawę traktuję z emocją, bowiem, jako urzędnikowi, zdarzało mi się pełnić rolę piorunochronu dla polityków – i proszę wierzyć, nie było to nigdy przyjemne.
Daleki jestem od tego, by takie nieszczęśliwe zachowania i niefortunne ich traktowanie przypisywać konkretnej opcji politycznej; to się w tysiącletniej Rzeczypospolitej nie powinno zdarzać niezależnie od aktualnie rządzącej opcji. W historii poprzednich kadencji parlamentu można też znaleźć podobnie smutne przypadki… Jeśli jednak wysokim urzędnikom państwowym wybaczamy takie rzeczy, jak możemy oczekiwać uczciwości i rzetelności od przeciętnego obywatela ? Czy wyobrażacie sobie Państwo, jak straszne byłoby nasze życie, gdyby podobnie beztrosko, jak wspomniane dwie panie, zachowywali się maszyniści pociągów, piekarze, masarze, aptekarze ?
Uważam, że Polacy zasługują na lepsze państwo i sprawniejsze władze. Podkreślić należy, że zdecydowanie więcej można zaszkodzić na stanowisku ministra, niż w pracy aptekarza; jeden lekkomyślny minister może bowiem zniweczyć skutki staranności tysięcy aptekarzy. Każdy z nas, służący państwu przez dziesięciolecia w miarę swoich możliwości solidnie, tymi dwoma wydarzeniami ma prawo czuć się skrzywdzony.
I trzecia sprawa. Magiczna charyzma nowego prezydenta USA oddziałuje na licznych mieszkańców naszego kraju; nawet wśród polityków, osób zdawałoby się doświadczonych, mających za sobą dokładne przepracowanie kwestii doktrynalnych, pojawiają się zaskakujące olśnienia, nasuwające podejrzenie, że dzień zaczynać się może od skierowanego do siebie pytania: to jakie mam dziś poglądy ?
Szydzenie z takich konwersji znajdziecie Państwo w codziennej prasie i w licznych zakątkach internetu, lecz ja mam dla Was ciekawszą, bo kresową historię podobnej słabości. Otóż na zachodniej granicy, tam gdzie diabeł mówi dobranoc, na uniwersytecie szczecińskim kanclerz odniósł się entuzjastycznie do wybranych elementów programu nowego POTUS-a (President Of The US), pisząc na facebooku: „Kobieta to kobieta. Mężczyzna to mężczyzna. Nareszcie!!!”.
Poglądu tego osobiście nie uznawałbym ani za odkrywczy, ani za rewolucyjny, lecz co intryguje, spotkał się on z natychmiastową ripostą facebook-owego konta samej uczelni, zastrzegającego, iż wpisy pana kanclerza są „jego prywatnymi poglądami, a nie stanowiskiem władz Uniwersytetu Szczecińskiego”. Umycie rąk nie wystarczyło jednak, by pozbyć się drażniącego zapaszku. Jedna ze szczecińskich organizacji „tęczowych” uznała reakcję uczelni za niedostateczną mimo wyjaśnienia, że kanclerz idzie właśnie na emeryturę i będzie już zdecydowanie poza kontrolą.
Przyznam się, że strasznie jestem ciekaw, jak władze wspomnianej, kresowej uczelni sfalsyfikują cytowaną już wyżej ocenę: „Kobieta to kobieta. Mężczyzna to mężczyzna” – zwłaszcza że są to jedyne dwie płcie, wymienione wprost w Konstytucji Rzeczypospolitej (art. 18, art. 33)…
Szanowni Państwo – zwracam się do tych, którzy przebrnęli przez moje smutne rozważania – musimy jednak naprawdę zdecydować; naprawiamy, czy zaczynamy od początku ? Myślę, że nie da się dłużej zwlekać, góra lodowa jest blisko… Jak Państwo sądzicie ?