Kontynuujemy prezentację monografii Roberta Makensona zatytułowanej „Działalność opozycyjna kolejarzy na terenie Wschodniego Okręgu Kolei Państwowych w Lublinie w latach 1980 – 1989” W bieżącym numerze część dziewiąta.
Internowanie (od 13.XII.1981 do 30.IV.1982) – wspomnienia autora
O możliwości akcji SB i milicji skierowanej przeciwko „Solidarności” wiedzieliśmy od marca 1981 roku, natomiast konkretna data nie była znana. Informację tę uzyskałem w Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” podczas specjalnie zwołanego spotkania w Gdańsku. Każdy z nas miał podany na kartce nr internowania, który się później sprawdził.
W sobotę 12 grudnia przebywałem w domu, leżałem w łóżku na zapalenie nerek. Miałem wówczas ponad 40°C temperatury i byłem na zwolnieniu lekarskim do 20 grudnia. Około godziny 0.50 do mieszkania zadzwoniło trzech funkcjonariuszy SB – po cywilnemu i dzielnicowy z MO w mundurze. Otworzyłem drzwi dlatego, że z widzenia znałem dzielnicowego. Pozostałych funkcjonariuszy nie widziałem. Stali z boku i nie przedstawiali się. Z zatrzymaniem liczyłem się, choć powód, który podali – poświadczony papierem był nieco inny. Chodziło o wyjaśnienie jakiejś sprawy na PKP i według ich oświadczenia miała być to tylko „rozmowa” z Komendantem Wojewódzkim MO. Po jej zakończeniu mieli mnie odwieźć do domu. Oporu nie stawiałem, gdyż nie miało to sensu. Rodzina próbowała zawiadomić kolegów z Zarządu Regionu „S”, ale telefony były nieczynne. Zatrzymanie odbyło się w sposób odmienny od innych aresztowań kolegów, to znaczy prawdopodobnie nikomu nigdy nie pokazywano żadnego dokumentu sfałszowanego tak jak w moim przypadku, a raczej starano się rozstrzygnąć sprawę siłą. Mnie przedstawiono wezwanie na rozmowę, był podany numer sprawy i zakreślone „w charakterze świadka”, czyli typowe powiadomienie na typowym druku.
Do Komendy na ulicę Północną przewieziono mnie Fiatem 125p. Z funkcjonariuszami nie rozmawiałem, natomiast między nimi była rozmowa o pogodzie, gdyż zaczął padać śnieg. Przejazd upłynął spokojnie z wyjątkiem tego, że kierowca – jak wydawało mi się – jest pod wpływem alkoholu, ponieważ dość niepewnie prowadził samochód (wyraźnie się śpieszył), nawet dwukrotnie uderzył w krawężnik, aż odskoczył kapsel. Po dojechaniu do Komendy Miejskiej MO na ulicę Północną wprowadzono mnie do pokoju na pierwszym piętrze, zresztą już wcześniej było widać o co chodzi. Na zewnątrz zasieki, worki z piaskiem, broń maszynowa, transportery opancerzone. W zasadzie sytuacja była jasna z samego widoku. W pokoju było dużo ludzi, pełny rozgardiasz. Kazano mi wyjąć wszystkie rzeczy, które miałem przy sobie, a później oświadczono, że przewieziony zostanę do obozu dla internowanych. Następnie szybko wyprowadzono mnie z pokoju. Nie było żadnej rozmowy, kazano mi stanąć w korytarzu, twarzą do ściany. Cały czas dwóch milicjantów stało przy mnie, nie pozwalając się odwrócić. Trwało to dość długo, może około godziny. Na korytarzu nikogo ze znajomych nie widziałem, ale słyszałem sporo przechodzących osób i wydawało mi się, że niektórzy mnie rozpoznają.
Około godziny 2 w nocy pierwszym transportem z ulicy Północnej zostałem przewieziony do Włodawy. Jechałem typową policyjną „budą”, służącą do przewożenia więźniów. Był to drugi samochód, w który wsiadłem, pierwszy był już chyba przepełniony. W czasie przejazdu rozmawiałem z kolegami. Analizowaliśmy sytuację – czy jest to okres przejściowy, czy ma charakter trwały, poza tym były różne przypuszczenia, nawet takie, że transport przekroczy granicę wschodnią na Bugu. W zasadzie wszyscy liczyli na strajk generalny. Było mi wszystko jedno, po pierwsze dlatego, że miałem ponad 40°C gorączki, a drugie nie była ważna sama forma przetrzymywania, bądź miejsce, ale czas jej trwania, oraz wydarzenia, które zachodziły na zewnątrz. Byłem jakby wpółprzytomny, narastały nudności. Prosiłem milicjantów, by na chwilę zatrzymali samochód, lecz zaczęli się śmiać. Gdy zanieczyściłem wnętrze budy byli wściekli. Kilkakrotnie uderzyli mnie pałką po rękach, lecz nie otworzyli kraty.
Około godziny 5 nad ranem dotarliśmy do Włodawy, warunki pogodowe znacznie się wtedy pogorszyły. Konwój dwóch bud, kilku suk, gazików i transportera SKOT przeciskał się przez zaspy śniegu. Zamieć śnieżna nasilała się. Po wyprowadzeniu nas z budy w więzieniu we Włodawie ustawiono wszystkich na placu. To trwało dość długo, może godzinę, czy dłużej. Nie mogłem utrzymać się na nogach, więc dwóch uczynnych kolegów podtrzymywało mnie z obu stron. Potem wprowadzono nas na pierwsze piętro więzienia i wprowadzono do cel. Ja dostałem się do celi wraz z „trzonem” Biuletynu Informacyjnego „Solidarność” Ziemi Puławskiej tj. Ireneuszem Ostrokólskim, Krzysztofem Małagockim i Apoloniuszem Berbeciem. Było też dwóch członków ZR „S” tj. Zdzisław Kudyk i Mieczysław Marian Łazarz. Pamiętam także działacza puławskiego Teofila Parfianowicza i Bogdana Masiaka. Gdy znaleźliśmy się w celi, był w niej tylko stół i dwie ławy wbetonowane w podłogę oraz muszla WC. Był kran, ale nie było umywalki ani prycz. Nie pozwalano nam się poruszać z ławek, mimo to korzystając z nieuwagi strażnika podarłem posiadane notatki i spuściłem je w muszli. Zaraz po powrocie na ławkę straciłem świadomość i podobno „poleciałem” do tyłu głową na beton. Nie mogę sam zrelacjonować następnych kilku dni, lecz podobno ułożono mnie na pierwszej wniesionej do celi pryczy. Nie kojarzę także kilku wizyt pielęgniarki więziennej. Gdy wróciła słaba świadomość dwóch kolegów zaprowadziło mnie do lekarza, który stwierdził ciśnienie 60/40 i zalecił 3 razy dziennie Rutinoskorbin. Już następnego dnia dostałem silnego krwotoku z nosa. Lekarz nie mógł go zatamować przez 3 dni. Postanowiono zawieźć mnie suką do Ośrodka Zdrowia we Włodawie. Musiałem czekać na to ponad 2 godziny, bo podobno suka przewoziła chleb. W Ośrodku zaaplikowano mi dwie różne kroplówki oraz serię kilkunastu zastrzyków. Rozważano także „przypalanie” naczyń krwionośnych w nosie. Po powrocie do więzienia jeszcze przez dwa dni krwawiło z nosa, ale coraz słabiej. Sądzę, że w poprawie mojego stanu zdrowia istotną rolą odegrał czosnek i cebula dostarczone do więzienia we Włodawie przez ówczesnego arcybiskupa lubelskiego śp. Bolesława Pylaka. Do świąt Bożego Narodzenia przebywaliśmy w celach bez możliwości wychodzenia z nich np. na spacer. Święta więc musieliśmy zorganizować we własnym zakresie. Z gliniastego chleba powstała choinka. Ten sam chleb zastąpił opłatki. Prezentów oczywiście nie było. Złożyliśmy sobie życzenia, z których najważniejsze były wieści od rodzin. Nie mieliśmy z nimi kontaktu a oni o nas. Były oczywiście kolędy i pieśni patriotyczne. Przez cały czas pobytu we Włodawie wywoływano nas po kolei na przesłuchania przeprowadzane przez SB-ków. Naszym „opiekunem” był por. Sacewicz, wyjątkowo przez nas nielubiany. „Wychowawcą” więziennym był kpt. „Głowa”. Tylko tak go kojarzę poprzez jego pseudonim. Otrzymał go od nas, bo przy rozmowie na inteligencję „zacinały się mu tryby w głowie”. Szczególnie trudne chwile były po masakrze w Kopalni „Wujek”. SB-cy triumfowali i wręcz próbowali straszyć nas kolejnymi, podobnymi przypadkami. Tuż przed Nowym Rokiem zezwolono na pierwszy spacer. We Włodawie były dwa koliste spacerniki okolone kwadratowymi wysokimi siatkami. Tam po raz pierwszy przekazaliśmy skazanym więźniom, że jesteśmy z „Solidarności”. Wśród nas było kilku kolegów z innych środowisk np. Niezależnego Zrzeszenia Studentów (NZS), Niezależnego Samorządnego Związku Milicjantów, Konfederacji Polski Niepodległej (KPN) itp. Chodziło o grupy opozycyjne wobec komunistycznej władzy. W pierwszym transporcie do Włodawy znalazło się trzech kolejarzy z Lublina tj. Czesław Niezgoda, Bronisław Wardawy i ja. Później internowano także: Andrzeja Borowicza, Janusza Iwaszko i innych kolejarzy.
Kolejarze we Włodawie byli częścią społeczności internowanych i w pełni się z nimi solidaryzowali. Gdy pewnego dnia SB-cy zaproponowali mi funkcję bibliotekarza dla internowanych, to propozycję tę poddałem decyzji wspólnoty. Im chodziło o odcięcie kontaktów więźniów z internowanymi. Więźniowie mieli prawo do widzeń i korespondencji, co dla SB-ków było groźne. Podobne propozycje na kalifaktorów (wydawców posiłków) otrzymali inni koledzy. We wszystkich tych przypadkach akceptacja propozycji poprzedzona została decyzją kolegialną internowanych. Dodam, że wśród internowanych było quorum członków ZR „Solidarność”z Lublina i z Chełma. W styczniu otrzymaliśmy prawo do spacerów, „wypiski” w sklepiku więziennym, wizyt rodzin, paczek od rodzin, korespondencji i dostępu do lekarza oraz krótkiego pobytu w świetlicy. Oczywiście często w tym czasie przeprowadzano w naszych celach rewizje (kipisze). Internowani okazje te wykorzystywali do przekazywania istotnych informacji, planowania wspólnych akcji i dezinformacji SB-ków. Do takich akcji zaliczyć można wspólne skandowanie ustalonych haseł np.: „Zielona (czerwona) wrona orła nie pokona” i podobnych. Umieściliśmy na śniegu w spacerniku wizerunek takiej wrony w ciemnych okularach (Wojciech Jaruzelski). W rocznicę stanu wojennego i masakry w Kopalni „Wujek” paliliśmy własnoręcznie wykonane „świeczki” np. ze stearyny z sera żółtego. W przypadku poważnej choroby kilku naszych kolegów m.in. kol. Żmudziaka i odmowy wysłania ich do szpitala zorganizowaliśmy krótki protest głodowy. Po pobiciu kilku kolegów w celach i korytarzu wywołaliśmy kilkugodzinny harmider butami i talerzami. Podobnych akcji było wiele.
Szczególne wzmocnienie naszego ducha podniosły wizyty ówczesnego arcybiskupa lubelskiego śp. Bolesława Pylaka i biskupa siedleckiego śp. Jana Mazura. Nie tylko odprawiali Msze św. ale także wspierali nas na duchu i przekazywali istotne informacje w obie strony. W Lublinie uczestniczyli w tym dziele śp. ks. Mieczysław Brzozowski i ks. Wacław Oszajca z parafii Powizytkowskiej. Oni przekazywali to do naszych rodzin. Mimo wielokrotnych przesłuchań, gróźb skazania na wieloletnie więzienie, czy wywózki na Sybir internowani nie załamali się. Przeciwnie, determinacja oporu rosła, tak samo jak nadzieja na ostateczne zwycięstwo.
W marcu 1982 roku zostałem przewieziony wraz z grupą internowanych do Ośrodka Internowanych w Lublinie przy ul. Południowej. Wraz ze mną przewieziono kolejarzy: śp. Andrzeja Borowicza i śp. Janusza Iwaszko (Bronisława Wardawego zwolniono dość szybko jeszcze z Włodawy). Warunki tutaj były o niebo lepsze niż we Włodawie. Cele zmykano jedynie na noc, w ciągu dnia można było się swobodnie poruszać po całym obszarze ograniczonym drutami. Znacznie poprawiło się wyżywienie, pozwolono nawet używać noży. Zwiększyła się ilość wizyt rodzin, częstotliwość „wypisek” w sklepiku więziennym i nieskrępowany dostęp do lekarza. Również i klawisze (strażnicy) zachowywali się znacznie lepiej. Nie pamiętam, by w Lublinie przeprowadzano rewizje (kipisze), także i paczki docierały nienaruszone; we Włodawie były nie tylko otwierane, ale także ograbiane. Nie zmniejszyła się natomiast intensywność przesłuchań prowadzonych przez SB-ków. Pewnego dnia odwiedził nas gen. MO Bernard Naręgowski. Rozmawiał z nami indywidualnie i proponował wyjazd za granicę do różnych krajów. Mnie proponował wyjazd do USA. Ja się nie zdecydowałem, ale kilku moich kolegów na to przystało. W tej grupie nie było żadnego kolejarza. W kwietniu pojawiła się delegacja charytatywna Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom na czele ze znaną aktorką Mają Komorowską oraz przedstawiciele Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Ja osobiście miałem szansę na bezpośrednią, nieskrępowaną rozmowę z prof. dr med. Ernstem Grünlandem z Bazylei.
Mimo to nasze akcje prowadziliśmy nadal. Zmienił się tylko ich charakter. Podsunęliśmy np. fałszywą informację o planowanej w nocy ucieczce. Przez całą tę noc w więzieniu trwał ostry alarm. Ściągnięto wszystkich strażników spoza służby, pluton ZOMO i pluton specjalny. Wielką radością było obserwować następnego dnia wymęczone z niewyspania twarze strażników. SB-cy z tego powodu nie pojawili się wcale tego dnia. W kwietniu także uzyskałem 3-dniową przepustkę. Musiałem zgubić „ogon” agentów SB, bo miałem kilka grypsów i wiadomości ustnych do przekazania. Nie było to łatwe, ale się udało. Pod koniec kwietnia wezwano kilkunastu kolegów, w tym i mnie i oświadczono, że będziemy zwolnieni. Po raz ostatni podsuwano nam „lojalki”. Uzyskali powszechną odmowę od każdego z nas. Okazało się, że było to w ramach akcji propagandowej polegającej na tym, że przed świętem 1 maja postanowili zwolnić po jednym przedstawicielu z dużych zakładów pracy. Ja byłem reprezentantem PKP. Do więzienia ściągnięto dziennikarzy z radia i prasy lubelskiej. Mnie osobiście indagował w tej sprawie dziennikarz radiowy Adam Tomanek. Był bardzo zawiedziony rezultatami wywiadu i szybko go przerwał. Nie mógł zrozumieć, że ja nie odbieram entuzjastycznie decyzji o zwolnieniu z internowania. Później miałem za to kłopoty ze strony płk SB Aleksandra Chochorowskiego. Wręcz groził mi powrotem do więzienia a nie do „internatu”, lecz na dłużej. Tak zakończył się okres internowania a zaczął konspiracji.
(cdn)
Robert Makenson
(opracował do druku K. Wieczorek)