Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Z trzeciej strony: Przy okazji

Nie będzie pewnie zaskoczeniem, że napiszę o wyborach, ale nie tylko tych do europarlamentu. Sięgnę też na chwilę do roku 1989, do 4 czerwca. Mam osobiste wspomnienia związane z tymi wyborami, ale o nich nieco później.

Głoszono, że będzie Armagedon. Że Prawo i Sprawiedliwość sromotnie przegra, i będzie – jak to mówił „klasyk” – wyskakiwać z okien.

Zgromadzono wielkie siły „anty”… Z odsieczą różnych panów Timmermansów, Verhofstadtów, Tusków… Miało być „wyprowadzenie” Polski z ciemnych czeluści szowinizmu, faszyzmu, kaczyzmu, zaściankowości, głupoty, prostactwa, ignorancji, wstecznictwa…

Miało po prostu zaświecić słońce! Najlepiej słońce Peru (nie mylić z Petru)…

A jak wyszło, wszyscy już wiedzą… Ale ja nie o wszystkich, jeno o jednym, który już 27 maja, w dzień ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów, znalazł odpowiedź na pytanie: dlaczego PiS wygrał?

O kim mowa? Ano o imć Bronisławie „bul” Komorowskim, byłym prezydencie RP (niestety!). Oto garść jego mądrości i jakże przenikliwych analiz…

„Prawo i Sprawiedliwość korzysta ze wszystkich możliwości finansowania kampanii, także i gdzieś tam na różne dodatkowe przepływy ze spółek Skarbu Państwa na różne imprezy”.

„Na propagandę wydali gigantyczne pieniądze. Miliard trzysta milionów złotych na telewizję publiczną. To powinny być pieniądze wliczone do wydatków wyborczych Prawa i Sprawiedliwości, bo to jest na tubę propagandową”.

„W kwestii środków przekazu jest gigantyczna przewaga koalicji rządzącej. Media publiczne są zawłaszczone przez PiS”.

„Nieprawdopodobne znaczenia ma to, kto ma duże pieniądze i może je wydać na różne sposoby”.

„Na mnie nie działają takie oczekiwania, marzenia, że ktoś rozwiąże nasze problemy. To trzeba brać się do roboty i pracować ciężko. Na jeźdźca na białym koniu czekają ci, którzy na co dzień niekoniecznie efektywnie pracują sami”.

I na koniec hit: „Prawo i Sprawiedliwość wygrywało głównie w tych kręgach wyborczych, które nie płacą podatków”.

Co za przenikliwość i trafność osądu… I to bez podpowiedzi suflerki, w stylu: „Pan przytuli panią”…

I tyle na temat „bulu”… Bo to tylko „ból” głowy z tego…

I jak obiecałem na wstępie kilka zdań na temat 4 czerwca 1989 r. Otóż byłem z ramienia „Solidarności” mężem zaufania kandydującego do Senatu, zmarłego niedawno, profesora Karola Modzelewskiego…

Mieliśmy konkretne instrukcje, jak zachowywać się w czasie całego dnia wyborczego. Liczyć wrzucane do urny karty do głosowania. Ani na chwilę nie pozostawiać urny poza naszych wzrokiem. Na szczęście było nas trzech, także było łatwiej to upilnować.

Później, w czasie liczenia głosów, patrzeć na ręce komisji, czy aby nie ma jakiś prób machlojek… I już po przeliczeniu wpisywaliśmy wyniki na specjalne karty i podawaliśmy wyniki telefonicznie do naszego sztabu. Dlatego strona opozycyjna miała wyniki niemal natychmiast…

Tyle faktów. Ale ja o kuluarach, bo to one były dla mnie, dość młodego wówczas człowieka, fascynujące, a i historyczne przecież.

Lista krajowa na przykład. To było coś niesamowitego, o czym będę pamiętał do końca moich dni. Jak wyglądały karty do głosowania. Kreślone na różne sposoby. Widać było, z jaką wielką satysfakcją Polacy wyładowywali na tej karcie swoją frustrację dziesiątków lat komunistycznego zniewolenia. Jak wręcz je dziurawili! Kreski były wzdłuż i poprzek. Wężykiem i ukośnie. Długopisem i flamastrem… No istna furia!

I następna rzecz związana z listą krajową. W trakcie liczenia, kiedy okazało się, że karty wyborcze są tak poniewierane przez wyborców (oczywiście w całym kraju), do przewodniczącego „mojej” komisji wyborczej przyszła instrukcja, jak traktować kartę wyborczą, która jest przekreślona w całości znakiem „krzyżyka”. O tyle to było istotne, że taki znak przekreślał wszystkie wypisane na niej imiona i nazwiska kandydatów, prócz czasami dwóch, umieszczonych na końcu dwóch kolumn. A dotyczyło to Mikołaja Kozakiewicza i Adama Zielińskiego, i to oni, jako jedyni z 35 umieszczonych na liście, ledwie przekroczyli 50% głosów, które dawały mandat posła na sejm.

Wspominam o tym, choć to znana historia, ale ja widziałem reakcję członków komisji i jej przewodniczącego, porządnego zresztą człowieka, choć członka starej władzy. Jak oni biedni się motali przy tym liczeniu. Im dłużej ono trwało, tym miny im rzedły… Widok ich wyrazu twarzy nie do opisania!

I jeszcze jedna sprawa – samo liczenie. Mieliśmy, jak wspomniałem, patrzeć im na ręce. I tak też robiliśmy. I w pewnej chwili jeden z członków (stary komuch zresztą) nie wytrzymał i rzucił moją stronę: „Co pan tak patrzy? My to nie robimy pierwszy raz”. A ja na to: „Właśnie dlatego”.

Zrobił się purpurowy i już chciał skoczyć do mnie, ale przewodniczący przerwał tę „wymianę” zdań… I wrócono do liczenia…

I takie to wspomnienia mnie naszły, tak przy okazji…

Mirosław Lisowski - podpis

Kategoria:
strona12