Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Procedury, głupcze!

Około dwóch lat temu moja dobra znajoma poznała mnie ze swoim mężem o imieniu Jonathan. To był Amerykanin z Atlanty i jak na prawdziwego Amerykanina przystało był on człowiekiem sympatycznym, otwartym oraz życzliwym z tym ich charakterystycznym, zębicznym uśmieszkiem przylepionym do ust, aczkolwiek w jego przypadku myślę, że nawet szczerym.

Również jak na prawdziwego Amerykanina przystało, miał on raczej blade pojęcie o świecie istniejącym poza USA, pomimo, że nie był wcale głupi i mógł się nawet poszczycić solidnym wykształceniem.

Nasze zapoznanie odbyło się latem, w domu tej mojej dobrej znajomej. Typowe towarzyskie spotkanie, gadki o wszystkim i niczym, kawa, ciastka i wiśniowy likierek, a w tle migotał włączony telewizor z wyciszoną fonią, ale z obrazem Jarosława Kaczyńskiego prze- mawiającego podczas kolejnej miesięcznicy smoleńskiej.

W tym momencie, ku mojemu, a nawet mojej znajomej zdumieniu, Jonathan pomimo wyłączonej fonii, nie wspominając o barierze językowej (po polsku umiał tylko: „tak”, „nie”, „dzienkujem” oraz „k***a”), zainteresował się tym, co ogląda w telewizji, a co jeszcze dziwniejsze, od razu domyślił się, że chodzi o Smolensk air crash, czym już całkowicie mnie zaszokował.

O dziwo coś, aczkolwiek niewiele na temat tej katastrofy już wiedział, gdyż ogólnie interesował się taką tematyką, a ponieważ, jak już wspomniałem, nie był głupi, za to był otwarty, to chciał wiedzieć jeszcze więcej. Zaczęliśmy więc dyskutować, otworzyłem przed nim laptopa i zacząłem go edukować przy pomocy zdjęć, wykresów, raportów itd. Po około 25 minutach owego specyficznego wykładu, Jonathan spojrzał na mnie wielkimi oczami i stwierdził, że ja z pewnością sobie z niego żartuję, że takie coś nie mogło się przydarzyć najważniejszej osobie w Państwie. Następnie z autentycznym przerażeniem w głosie stwierdził, że gdyby ktoś wysłał Prezydenta USA w podróż pasażerskim samolotem na lotnisko wyglądające jak pole kapusty, z wieżą kontroli wyglądającą, jak publiczny szalet w podłej dzielnicy i do tego jeszcze, gdyby lądowanie odbyło się w takich, a nie innych warunkach, to zrobiłaby się afera na całą Amerykę, gdyż zaszłoby podejrzenie próby zamachu na Głowę Państwa.

Stwierdziłem wówczas, że na nic zda się wtajemniczanie go w niuanse zarówno polskiej polityki, jak i polskiej mentalności oraz zestawianie ich z amerykańską, bo on i tak nic z tego nie pojmie, natomiast pamiętam, iż w czasie naszej dyskusji kilkukrotnie użył on znamiennego słowa: PROCEDURY. Tego słowa, które jest kluczem niemal każdego działania w sferze publicznej za tzw. Wielką Wodą, a które u nas od zawsze prawie nic nie znaczyło.

Przez te ponad dwa lata zdążyłem już zapomnieć i o Jonathanie, i o tamtym słowie, gdy oto nagle niedzielnego wieczoru, dnia 13 stycznia, przypomniało mi się ono, a wręcz rozwierciło mózg!

Tak. Znowu o nim zapomnieliśmy, a może i – pisząc brutalniej – zwyczajnie je olaliśmy, gdy pewien podstarzały hippis uznał, że nie zgłosi imprezy z wielką sceną, muzyką, światłami i dziesiątkami ludzi na owej scenie oraz tysiącami pod nią, jako imprezy masowej. Przecież wszyscy go lubią, a wręcz kochają, nikt się nie odważy zrobić czegoś złego, bo to święto przyjaźni, światełko do nieba, siema i rock’n’roll, no to na cholerę nam jakieś tam procedury bezpieczeństwa, prawda?

W charakterze ochrony zdezorientowane, przypadkowe dzieciaki w żółtych za dużych kurtkach, osłupiałe, zupełnie nieprzeszkolone, a po samym, wiadomym zdarzeniu – co oczywiste – skrajnie przerażone.

W pierwszym momencie całkowity brak reakcji, a później niewyobrażalny chaos aż w końcu szok i niedowierzanie. Pozorne bądź rzeczywiste, beztroskie podejście do życia, z jakiego znany jest podstarzały hippis już nie raz doprowadziło do dramatów podczas organizowanego przez niego festiwalu, tym razem jednak dramat dosięgnął człowieka z establishmentu i mleko się rozlało.

Widok Stefana W., czyli chorego psychicznie mordercy, paradującego z uniesionymi rękami, trzymającego desantowy nóż, którym dopiero co trzykrotnie, śmiertelnie ugodził Pawła Adamowicza, był niejako swoistym epitafium dla całej tej idiotycznej idei, spiętej równie idiotycznym hasłem: „Róbta co chceta!”.

O samym prezydencie Gdańska wiem niewiele. Pamiętam, że miał jakieś problemy z prawem i chyba nawet jakieś zarzuty pro- kuratorskie, za które Platforma Obywatelska poprosiła go grzecznie, acz stanowczo, żeby opuścił jej kryształowo czyste szeregi.

Pamiętam także, iż w wyborach samorządowych Platforma wystawiła przeciwko niemu młodego Wałęsę, który atakował go w sposób prymitywny i chamski, zresztą niezwykle charakterystyczny dla tej familii. W niczym nie przeszkadza to oczywiście, aby teraz ta sama Platforma robiła z prezydenta Adamowicza ofiarę języka nienawiści oraz atmosfery zaszczucia roztoczonej wokół niego… przez PiS.

No cóż, o Himalajach hipokryzji cechującej polityków nie tylko z tego ugrupowania można by napisać kilka opasłych tomów, tylko po co? Dużo tych tragedii w dopiero co rozpoczętym roku, stanowczo za dużo. Zginął w zamachu prezydent Gdańska, a nieco wcześniej horror w Koszalinie i cała Polska pogrążyła się w żałobie po śmierci pięciu 15-latek, uwięzionych w pułapce podczas urodzinowej zabawy w escape roomie.

Obie te tragedie miały, rzecz jasna zupełnie inny charakter, przebieg i spowodowane były przez diametralnie różne czynniki, ale jedna, koszmarna rzecz je ze sobą łączy. Beztroska wiara w to, że jakoś to będzie i nasza chyba wrodzona, narodowa niechęć do wszelkich procedur, przepisów, regulacji itd.

Świr z nożem nie miał prawa znaleźć się na scenie, a nastolatki musiały mieć możliwość drogi ewakuacyjnej.Ale nie miały. Gdybym to wszystko opowiedział Jonathanowi, to znów zrobiłby wielkie oczy i pomyślał, że z niego żartuję. Ale, to nie żart.

Marian Rajewski

Kategoria:
procedury