Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: „Live in London” – Leonard Cohen (2009)

Leonard Cohen zmarł w listopadzie 2016 r. w Los Angeles. Odszedł w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Niemal do ostatnich dni był aktywnym twórcą i mimo nie najlepszego zdrowia sporo koncertował.

Wrócił na scenę w 2005 r., po dziesięcioletniej przerwie, mając siedemdziesiąt trzy lata. Zmusiły go do tego okoliczności (stracił dorobek życia wskutek nieuczciwości Kelley Lynch, swej menedżerki). Stojąc w obliczu bankructwa musiał zatroszczyć się o swoją emeryturę.

Co ciekawe, jego późna twórczość w niczym nie ustępowała wcześniejszym dokonaniom. Zawsze był postacią wyjątkową. Od zawsze interesował się literaturą. Wydał kilka tomików poezji, które początkowo cieszyły się zmiennym zainteresowaniem. Popularność nadeszła, gdy zachęcony przez Judy Collins swoje wiersze zaczął sam wykonywać, towarzysząc sobie na gitarze.

Dwupłytowy album „Live in London” został nagrany 17 lipca 2008 r. podczas entuzjastycznie przyjętego występu artysty w londyńskiej O2 Arena. Te nieco wymuszone koncerty przypomniały światu o jego sztuce oraz umiejętnościach jako muzyka i wykonawcy. Grając wcześniej raczej w kameralnych warunkach poradził sobie doskonale przed ponad dwudziestotysięczną publicznością.

Przy wsparciu dziewięcioosobowego zespołu przypomniał dwadzieścia pięć piosenek ze swego bogatego dorobku. Dojrzalszym i nieco niższym głosem nadal był w stanie zaczarować publiczność. Okazał się zaskakująco dowcipny, mimo swej twórczości penetrującej zakamarki ludzkiej duszy i stąd odbieranej, jako dość mroczna, choć refleksyjna.

Był autentycznie poruszony serdecznym przyjęciem publiczności. Naprawdę dał z siebie wszystko, nic więc dziwnego, że album do dziś cieszy się opinią jednego z najlepszych, które zrealizowano na żywo z jego udziałem.

Moda na Cohena powstała w Polsce na początku lat osiemdziesiątych. Jego ballady śpiewano z gitarą przy różnych okazjach, nierzadko w górach, pod żaglami i na rajdach. Ceny jego płyt w komisach nagle znacząco podskoczyły. Próbowano tłumaczyć jego poezję na język polski, lecz nie było to łatwe. Dobrze robił to m.in. Maciej Karpiński, jednak do mnie najbardziej trafiały wersje Macieja Zembatego. Dobrze się stało, że sam również zaczął wykonywać ballady Leonarda. Nie miał tak zniewalającego głosu, ale uczucie, jakie wkładał w wykonanie, przekonały nawet sceptyków. Ważne były jego doskonałe przekłady, choć czasem dość swobodne, ale zawsze potrafiące w zrozumiały sposób oddać ducha i nastrój oryginału.

Gdy w 1985 roku Cohen przyjechał do Polski okazało się, że ma tu znacznie więcej fanów niż w ojczystej Kanadzie. Zresztą, co ciekawe, jego korzenie sięgają naszego kraju. Ojciec Leonarda nazywał się Krynicki, jednak Cohen zgodnie z judaistyczną tradycją przyjął nazwisko po matce.

Choć urodził się w Montrealu, to ponoć poczęty został w Berdyczowie. W ich rodzinnym domu mówiło się w jidisz, po rosyjsku i po polsku, nic więc dziwnego, że jego wrażliwość artystyczną ukształtował styk wielu kultur.

Gościł w Polsce jeszcze kilkukrotnie. Zawsze skromny, nigdy nie miał wygórowanych wymagań. Fenomen jego popularności w naszym kraju trudno jednoznacznie wytłumaczyć. W jednym ze swoich wierszy napisał „Te wszystkie piosenki napisałem dla ciebie…” Czas wówczas sprzyjał emigracji wewnętrznej. Ludzie chętniej zaglądali do własnych wnętrz. Może w tej poezji było coś, czego młodzież nie mogła odnaleźć w twórczości rodzimych bardów? Bohater Cohena zwykle próbował odnaleźć się w skomplikowanej rzeczywistości, gdzieś między miłością a nienawiścią. Artysta próbował zachęcić nas byśmy poszukali własnej drogi, niczego jednak nie narzucał. Zamyślony, mówił i śpiewał z głębi serca.

Po raz ostatni odwiedził Polskę w 2010 roku. Był jak zawsze skromny i wierny staremu stylowi elegancji. Na scenie pojawiał się w nienagannym garniturze i rozmawiając ze słuchaczami zawsze zdejmował kapelusz. Taki swój obraz pozostawił również na koncercie w Londynie. Całe jego życie było poszukiwaniem. Mam nadzieję, że stojąc już po drugiej stronie, w gronie największych twórców odnalazł spokój. Myślę, że gdzieś tam niedaleko jest też Marianne i Suzanne. I może Janis. Przecież ją też znał i po swojemu kochał. Tak czy inaczej – po naszej stronie pozostało kolejne puste miejsce. I trochę nam żal.

Dzisiaj tu, jutro tam, wszak każda radość krótko trwa. Chyba zabrał swój zniszczony niebieski prochowiec. Nie wolno się żegnać w ten sposób. Goście wciąż nadchodzą, z wielu stron. Są siostry miłosierdzia, skrzypce w ogniu drżą, a muzyka na Clinton Street dalej gra na okrągło. A przez groby wicher wieje. Wyjdziemy wkrótce z cienia. Może ktoś zanuci Hallelujah, choć strach spojrzeć w przyszłość i myśleć co niesie demokracja…

Krzysztof Wieczorek

muza06