Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Grzesiek i Kamil

Już dawno w naszym specyficznym kraju nic nie spowodowało równie głośnego, ogólnonarodowego szumu, jak ostatnie wydarzenia w Białymstoku, gdy na ulicach tego przepięknego (każdy, kto był, ten wie, iż jest tam naprawdę cudownie) miasta doszło do regularnej bitwy między środowiskiem LGBTitd… a tzw. „kibolami”, głównie miejscowej Jagiellonii, wspieranymi przez grupy Narodowców, pieszczotliwie zwanych przez kręgi liberalne – „naziolami”.

O tamtej ulicznej zadymie napisano już tyle artykułów i wypowiedziano tyle mądrych (głupich rzecz jasna, również i to nawet więcej) zdań, we wszystkich możliwych mediach, od prawa do lewa, jak również z tylu odmiennych punktów widzenia, iż osobiście nie widzę szczególnej potrzeby dokładania swoich przysłowiowych trzech groszy do owego jazgotu.

Jednakże białostockie wydarzenia nieoczekiwanie przywiodły mi na myśl wspomnienie o pewnym moim koledze ze szkoły średniej o imieniu Grzesiek, który to był zupełnie jawnym homoseksualistą i absolutnie nie miał z tym faktem jakiegokolwiek problemu, jak i zresztą pozostała część naszej klasy. On akceptował siebie, a my jego takim, jakim był, nikt go nie obrażał, nie wytykał palcami ani w żaden sposób nie dyskryminował.

Co w tym wszystkim dziwnego – ktoś zapyta? Ano to, że czas, o którym piszę, to druga połowa lat 80-tych, zupełnie inna Polska, bardzo konserwatywna, katolicka, odcięta od wszelkich postępowych trendów, odizolowana żelazną kurtyną od zachodniego świata. I oto właśnie w takiej Polsce nikomu z nas nawet przez myśl nie przeszło, żeby naszego kolegę z klasy określić jako „pedała”, czy „ciotę”, gdyż był to wówczas inny kraj oraz inni ludzie, a wzajemny szacunek był wartością, która nie wymagała obwarowania jej przez system prawny.

Nie istniało pojęcie politycznej poprawności ani inne brednie zza oceanu typu: hate speech – a tolerancja była zwyczajną postawą jednego człowieka względem drugiego, a nie ideologicznym pustym sloganem.

W owych czasach nie istniała także i inna rzecz, a mianowicie całe to tęczowe homo-szaleństwo, które zalało nasz kraj wraz z jego otwarciem się na zachodnią, post-modernistyczną kulturę, nie bez racji przez wielu zwaną anty-kulturą. Takie, czy inne upodobania seksualne stanowiły komponent intymnej sfery ludzkiej natury, rozumianej jako indywidualne przeżywanie własnej tożsamości bez potrzeby oflagowywania jej w sześciu kolorach i robienia na niej brudnej polityki.

Nikomu „z tamtej strony” nie przychodziło także wówczas do głowy, aby swoją odmienność połączyć ze światopoglądową wojną, polegającą na przykład na łączeniu jej z symboliką religijną, czy patriotyczną celem taniej, bluźnierczej prowokacji.

Było inaczej. Skromniej, biedniej, ciężej, ale o wiele bardziej życzliwie. No, cóż… tych lat nie odda nikt – jak smutno wieszczą słowa starej piosenki.

Powróćmy jednak ze wspomnień do niekoniecznie szarej teraźniejszości. Kilka tygodni temu, powodowany żenującymi, internetowymi wygłupami pani aktorki Jandy, napisałem parę zdań na temat oderwania post-peerelowskich samozwańczych elit od rzeczywistości oraz o ich pogardzie dla zwykłych ludzi, jak również ich poczuciu bezkarności. Los chciał, iż życie dopisało kolejny rozdział tej opowieści i w rzeczy samej był to odcinek specjalny!

Zacznę od szczerego wyznania, iż nigdy nie lubiłem dziennikarza Durczoka, gdyż swoją osobą reprezentował dokładnie to wszystko, co mnie odrzuca od wyżej wspomnianych elit. Zblazowany, bezczelny, zarozumiały, zakochany w sobie typek patrzący na nas z telewizora z tym swoim charakterystycznym, aroganckim uśmieszkiem, jakby zdawał się mówić – pocałujcie mnie wszyscy w rzyć – jak na prawdziwego Ślązaka zresztą przystało.

Do tego, jego długoletnia praca w takiej, a nie innej komercyjnej stacji telewizyjnej oraz szefowanie temu, a nie innemu serwisowi informacyjnemu, tylko potęgowały u mnie brak sympatii dla jego osoby.

A jednak, w pierwszym momencie, gdy po wiadomym zdarzeniu, zobaczyłem tego upokorzonego, złamanego człowieka, wyprowadzanego w asyście policji z pokoju przesłuchań prokuratury w Piotrkowie Trybunalskim, ogarnęło mnie coś na kształt współczucia, tak po ludzku. Kolejne fazy upadku jednego z niegdyś najpopularniejszych, jeśli nie wręcz najpopularniejszego prezentera telewizyjnego w Polsce, do poziomu zapijaczonego pirata drogowego z prokuratorskimi zarzutami, muszą boleć bez dwóch zdań.

Szybko jednak otarłem łzy wzruszenia, a konkretnie już po pierwszych słowach oświadczenia, które pan Durczok wygłosił zaraz po przesłuchaniu. Przeprosił on zatem swoją rodzinę, swoich słuchaczy, swoich internautów i wszystkich, którzy w niego wierzyli, innymi słowy szeroko rozumiane własne środowisko, a zaraz potem stwierdził, że jest w kiepskim stanie psychicznym i zniknął z ekranu.

Ani słowa skruchy wobec rodziny w samochód której uderzył pachołek drogowy wykatapultowany spod kół pędzącego auta prowadzonego przez urżniętego celebrytę. No, ale w końcu to tylko jakaś anonimowa, przeciętna, polska rodzina, może nawet pobierają 500 plus i głosują na PiS, więc co z tego, że mogli zginąć?

Cholera, oni jednak nigdy się nie zmienią!

Marian Rajewski

Kategoria:
Marian16