Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Epidemia widzialna i niewidzialna

 

Ciepło się zrobiło, to i Polacy podjęli za ministra zdrowia kluczowe decyzje około epidemiologiczne. Zamiast rozpaczać i oczekiwać rychłego zgonu w wirusowych konwulsjach, czym się zajmowaliśmy jako naród przez ostatnie tygodnie, postanowiliśmy wyjść wreszcie z domu i zobaczyć, co się dzieje pod bożym niebem.

Minister ledwo co nadążył legalizować nasze decyzje, ale ostatecznie wyszło jak należy – my jesteśmy „po prawie”, a on też jakby zrozumiał, że dla dwustu zmarłych nie ma co kruszyć kopii.

Nie dwustu, ale ponad tysiąca! – obruszą się co uważniejsi czytelnicy, prawda? A ja będę się upierał, że chodzi o dwieście ofiar czystego koronawirusa, że tak się brzydko wyrażę. Będę się upierał, bo to są oficjalne dane urzędu, zwanego dla niepoznaki ministerstwem zdrowia.

Pani dyrektor Mieszalska Justyna była łaskawa, w formie jak najbardziej pisemnej i z pieczątkami, przekazać tę wieść urbi et orbi: do 19 maja w całej Polsce z powodu COVID-19 – bez chorób współistniejących – zmarło dwieście osób.

Na dwa miesiące, to powiem brutalnie: nie za dużo. Dziennie umiera z własnej ręki kilkanaście osób, którym próba samobójcza się powiodła.

Ogólnie codziennie umiera grubo ponad tysiąc osób: na choroby nowotworowe, krążenia i wszystkie inne przypadłości, które nas tak ochoczo przeciągają na drugą stronę. Zegarmistrz światła z koroną w ręku to naprawdę niewielki ułamek całości.

Spróbujmy uogólnić to jakoś karygodnie: na tysiąc osób umierających każdego dnia, trzy osoby nie mają innych, bardzo poważnych chorób. Każde jedno życie jest warte, by je chronić, ale czy koniecznie kosztem innych? Bo totalne zamknięcie gospodarki z pewnością wykaże większą liczbę samobójstw wśród tych, którym padły biznesy, którzy nie mogli zobaczyć się z własnymi dziećmi, którzy zamknięci w domach dostawali małpiego rozumu. Liczba aktów przemocy domowej podczas zarazy wzrosła – nie wiemy jeszcze o ile, ale wzrosła wyraźnie.

Dwa dni przed panią dyrektor Mieszalską Justyną ciekawą informację przedstawił zastępca Głównego Inspektora Sanitarnego. Z jego statystyk wynika jednoznacznie i niezbicie, że średnia wieku osób zmarłych z pozytywnym wynikiem testu na koronawirusa – zarówno z chorobami współistniejącymi, jak i bez nich – wyniosła ogółem nieco ponad 75 lat.

Oczywiście też bym chciał, żeby ludzie nie umierali, ale pojedyncze (!) zgony wśród polskich 75-latków, to naprawdę nie jest jakiś mocny argument za zamrożeniem całego kraju, zamknięciem wszystkich w domach i zrujnowaniem gospodarki, nie mówiąc o finansach publicznych.

Tyle o epidemii widzialnej, a porozmawiajmy o tej drugiej. Prawdziwej. Tej, którą ujawniła profesor Jadwiga Nessler, kardiolog, kierownik Kliniki Choroby Wieńcowej i Niewydolności Serca Collegium Medicum UJ w Krakowie.

Pani profesor powiedziała publicznie dokładnie to: „Niewidzialna epidemia w dobie pandemii – tak można określić aktualną sytuację w obszarze niewydolności serca. W warunkach obostrzeń związanych z koronawirusem pacjenci jakby nagle zniknęli. Chorzy nie zgłaszali się na konsultacje i do szpitali, nierzadko przerywali zaleconą terapię”.

Dlaczego to jest prawdziwa epidemia, w odróżnieniu od tamtej, widzialnej, a mimo wszystko jakby zmyślonej? Bo o ile koronawirus zabrał na drugą stronę co najmniej dwieście osób, może do dzisiaj nieco więcej, to na niewydolność serca każdego roku umiera 140 tysięcy Polaków. A choruje grubo ponad milion. To robi różnicę, prawda?

Marzy mi się taki świat, w którym polska opinia publiczna będzie się domagała od rządzących zwrócenia uwagi na stan systemu ochrony zdrowia. A klasa polityczna – od lewa do prawa – uzna, że faktycznie zdrowie i życie Polaków jest ważniejsze niż bieżące spory o Bóg wie co.

Gdyby tak się stało, to niewidzialna epidemia stałaby się natychmiast tematem numer jeden. Patrzmy więc uważnie na okładki gazet. Cuda czasem się zdarzają.

Paweł Skutecki

Kategoria:
Skuter12