Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Druga Irlandia

W momencie, gdy piszę niniejsze słowa, to patrzę na nasz kraj z dystansem, chociaż poprawniej należałoby napisać – z dystansu. Nie, nie jest to w tym przypadku żadna zabawa metaforą, lecz jak najbardziej realny dystans, około 2.000 kilometrów od Warszawy.

Znajduję się oto w Republice Irlandii, a dokładniej w malowniczym, niedużym, nadmorskim mieście Youghal, położonym na wschodnim krańcu hrabstwa Cork. Tak się złożyło, iż mój młodszy brat Tomasz niedawno kupił tu dom, a ja z tej okazji postanowiłem go odwiedzić oraz sprawdzić, jak mu się żyje, czy jest szczęśliwy, zdrowy, co u jego żony i dzieci, zatem czy ogólnie wszystko u niego w porządku.

Irlandia – kraj, który w ostatnich dwóch dekadach przeszedł długą drogę zmian, nie zawsze na lepsze i nie zawsze ta droga została wytyczona we właściwym kierunku. Mój brat naocznie obserwował i obserwuje owe przemiany niemal od początku, albowiem jest on przedstawicielem tej pierwszej fali wielkiej emigracji z Polski, która nastąpiła 15 lat temu wiosną, zaraz po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej.

Ze zgrozą patrzył, jak ta wyspa z najbardziej katolickiego kraju na Starym Kontynencie, zmienia się w centrum europejskiego liberalizmu, posuniętego niekiedy do granic absurdu. Z drugiej strony, słyszał też od starych Irlandczyków, jak ciężko oraz biednie żyło im się jeszcze w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i jaką metamorfozę przeszedł ich kraj, by już na początku nowego millenium przodować w Europie w zakresie jakości życia oraz zasobności portfela swoich obywateli.

Tak więc z zapuszczonego, zacofanego zadupia do high life, drogą trochę na skróty, ale bardzo skutecznie przebytą.

W Irlandii mieszka także ogromna rzesza naszych rodaków, ostatni spis powszechny sprzed kilku lat oszacował ich liczbę na około 120 tysięcy. Polacy raczej się tutaj nie asymilują, natomiast ich podstawowa integracja przebiega bez większych problemów. Nie asymilują się, gdyż wbrew obiegowej opinii o naszym rzekomym podobieństwie do rdzennych mieszkańców Zielonej Wyspy (rodzinni, katolicy, lubiący dobrze się zabawić przy zacnej ilości trunków), bardzo wiele różni nas od nich w sferze mentalnej, obyczajowej oraz charakterologicznej.

Dlatego właśnie Polacy, a szerzej Wschodnio-Europejczycy (gdyż mnóstwo tutaj także Litwinów oraz Słowaków, trochę mniej Czechów i Węgrów), tworzą w Irlandii swoistą ścieżkę obok drogi, z własną siecią sklepów spożywczych, usług fryzjersko-kosmetycznych i tym podobnych. W większych miastach powstały także polskie restauracje, za to nawet w tych najmniejszych domy są przyozdobione w anteny satelitarne z logo nadawców znad Wisły.

W słynnych irlandzkich pubach Polaka przy szklance „Guinnessa” też raczej nie uświadczysz, zdecydowanie preferujemy – dostępne tu w prawie każdym sklepie – polskie jasne pełne, we własnym gronie na domowych imprezach.

O ile zatem, jak wcześniej wspomniałem, asymilacja przebiega tak sobie, o tyle integracja nieźle, by nie powiedzieć, że dobrze. Raczej nie naciągamy irlandzkiego systemu opieki społecznej, zwanego tutaj Social Welfare, lecz przeważająca, a może i przygniatająca większość Polaków ciężko tutaj haruje, nierzadko na dwa etaty.

Mamy opinię dobrych, tanich i solidnych pracowników, i jesteśmy pożądani na rynku. Tak w wielkim skrócie wygląda ta jasna strona irlandzkiej Polonii, oczywiście jest także i ciemna, ale nie stanowi ona systemowego problemu i nie ma sensu w tej chwili szerzej o niej pisać.

W tym malowniczym miasteczku, z którego właśnie nadaję, znajduje się także mimowolny symbol irlandzkich przemian. Tuż przy nabrzeżnej promenadzie (Youghal dawniej zwane było Irlandzką Rivierą) w otoczeniu starych, stylowych kamienic, stoi nieczynny od 27 lat dworzec kolejowy.

Ogrodzony, niedostępny i powoli acz sukcesywnie popadający w ruinę. Zważywszy na charakter pisma, w którym mam zaszczyt co dwa tygodnie publikować, udałem się tam z aparatem, jak również nadzieją, że może jakiś wiekowy Declan, Brian czy inny Sean opowie mi co nieco o historii tego miejsca ze szczególnym uwzględnieniem lat świetności, gdy dworzec tętnił życiem.

Nie zawiodłem się, gdyż faktycznie spotkałem jednego sympatycznego, starszego autochtona w dodatku dawnego pracownika lokalnych kolei, który z miejsca – jak na prawdziwego, czyli rozgadanego Irlandczyka przystało – począł ze mną rozmawiać niczym ze starym znajomym.

Od razu nadmieniam, że nie wszystko zrozumiałem, gdyż ich specyficzny akcent odbiega dosyć daleko od klasycznej, szekspirowskiej angielszczyzny. Wychwyciłem jednakże sens jego nostalgicznych wspomnień, jak z łezką oku powracał do dawnych czasów, gdy każdego lata, co weekend, setki, a może i tysiące mieszkańców Cork City (drugiego co do wielkości miasta w Republice Irlandii, odległego o około 50 km od Youghal) przyjeżdżały pociągami do kurortu, coby poleżeć na plaży lub na niej pohasać, względnie w bardzo gorące dni wykąpać się w morzu.

Nie muszę chyba również dodawać, że owe bardzo gorące dni, to tutaj rzadkość nawet w lipcu czy sierpniu. Były to biedne lata osiemdziesiąte, było skromnie, ale za to swojsko oraz sympatycznie. A potem nastała kolejna dekada i celtycki kotek zmienił się w celtyckiego tygrysa.

Mieszkańcy Zielonej Wyspy wraz z ich pęczniejącymi portfelami zaczęli pogardzać wypadami na przaśną prowincję, modne stały się kurorty w Grecji, Hiszpanii czy Portugalii. Nawet ci, którzy nadal w weekendy odwiedzali Youghal, nie potrzebowali już pociągu, aby się tu dostać, tylko całymi rodzinami przyjeżdżali własnym samochodem, który przestał w Irlandii być luksusem dla bogatych, a stał się tak samo popularnym sprzętem, jak pralka, czy lodówka.

Paradoksalnie jednak ten cywilizacyjny bum nieuchronnie doprowadził do upadku znaczną część lokalnych połączeń kolejowych, które majętnym mieszkańcom Wyspy nie były już potrzebne. Rzecz jasna wciąż pozostały linie łączące duże ośrodki, natomiast sporo pomniejszych, lokalnych wówczas padło, a ich działanie już nigdy nie zostało wznowione.

Tak oto postęp technologiczny oraz rozwój ekonomiczny zabiły tę dawną, romantyczną Irlandię, za którą cały czas tęskni mój wiekowy, nowo poznany przyjaciel, który wyjaśnił mi parę spraw dotyczących sytuacji w jego kraju.

Szczęśliwie mało dziś było o polskim cyrku politycznym, by nie powiedzieć, że nie było o nim ani słowa. Na nieszczęście kończy się jednak mój pobyt w kraju „Guinnessa”, koniczynek, Leprechaunów, deszczy, wiatrów i zespołu U2. Pora wracać na front zimnej polsko-polskiej wojny domowej, gdyż wybory do PE coraz bliżej i będzie mnóstwo rzeczy do opisania. Niestety.

Marian Rajewski

Kategoria:
Marian06 M. Rajewski