Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Game Changer

Gdy czytają Państwo ten artykulik jest już po wyborach i generalnie wszystko wiadomo, karty rozdane na nowo i do stołu dosiadł się (lub nie dosiadł) nowy gracz, a kilku innych (to akurat pewne) od tego stołu odeszło, by nie powiedzieć, że od niego odpadło.

Jednakże, jeśli o mnie chodzi to cykl wydawniczy „Wolnej Drogi” jest taki, a nie inny i zmusza mnie do pisania z pewnym, małym wyprzedzeniem, co w normalnych warunkach zasadniczo nie jest w ogóle istotne, natomiast w przypadku takich wydarzeń, jak właśnie wybory stanowi, jakiś tam niewielki, ale jednak kłopot.

Tak czy inaczej, piszę te słowa na cztery dni przed aktem elekcyjnym, zwanym również żartobliwie „świętem demokracji”, a wszak dzieje się w tych dniach tyle rzeczy strasznych i śmiesznych zarazem, że wielce prawdopodobne zdaje się, iż mogą one – acz przecież nie muszą – odcisnąć piętno na końcowym wyniku w niedzielę, 13 Października. Innymi słowy, na podsumowanie rezultatów jest za wcześnie, a moje zdolności profetyczne ostatnimi czasy nie są w najlepszym stanie i to jest właśnie owym drobnym problemem.

W naszym rodzimym słowniku wyborczym od niedawna funkcjonuje takie zgrabne, zdecydowanie nie-rodzime, lecz anglojęzyczne słówko, a nawet dwa, a mianowicie Game Changer i określenie to dotyczy jakiejś osoby lub faktu, który stanowi przełom, odwraca tendencje bądź znacząco zmienia wyborczy trend.

Przed majowymi wyborami do Parlamentu Europejskiego takim właśnie game changerem okazał się być, wcześniej szerzej nieznany pan Jażdżewski, który swoim pamiętnym, mocno histerycznym, a przy tym zdecydowanie antyklerykalnym wystąpieniem na Uniwersytecie Warszawskim, wbrew własnym intencjom, skonsolidował konserwatywną część społeczeństwa, która tłumnie wówczas potruchtała do urn wyborczych, tym samym zapewniając zdecydowaną victorię PiS.

Tamten triumf okazał się zaskoczeniem nie tylko dla pokonanej Koalicji Europejskiej (czy, jak to się tam wtedy zwało), ale także, a może i przede wszystkim, dla zwycięskiego ugrupowania obecnie rządzącego w Polsce. To zresztą kolejna, charakterystyczna odmienność wyróżniająca naszą specyficzną, acz ukochaną Ojczyznę, od innych krajów.

W takich, dajmy na to Stanach Zjednoczonych, Donald Trump poprzez WikiLeaks inicjuje tzw. „Pizzagate”, która staje się game changerem amerykańskich wyborów w 2016 roku i wysyła panią Clinton na zasłużoną polityczną emeryturę. Jest pomysł, sprytna intryga, a na końcu zamierzony cel, wszystko według utartych schematów.

A u nas? U nas zatem Donald Tusk wygrzebuje z jakichś medialnych, ciemnych zakamarków, internetowy miesięcznik „Liberte!” i postanawia redaktora naczelnego tegoż pisma uczynić swoim przedmówcą na UW, celem uaktywnienia lewicowo-liberalnego elektoratu, a cała ta akcja kończy się mobilizacją… konserwatystów i przerżnięciem przez lewicę wyborów, w których miała ona największe szanse na wygraną. Takie rzeczy – tylko w Polsce!

Zostawmy jednak Maj oraz tamte wybory, gdyż przed nami (no dobrze – przede mną, gdyż Państwo już po), już za cztery dni, najważniejsze wybory parlamentarne od 1989 roku. Tak przynajmniej anonsują je wszyscy politycy zapominając chyba, że w identyczny sposób określają dokładnie każde, kolejne wybory od owych trzydziestu już lat.

Czy więc w mijającej kampanii wyborczej i tym razem doczekaliśmy się postaci, która zmienia całą grę? Ależ oczywiście, że tak i znowu mimowolnie, wbrew intencjom, czy wręcz ku przerażeniu osób ją kreujących.

Lech Wałęsa – gdyż o nim mowa – to człowiek stary, głęboko nieszczęśliwy, od lat żyjący w ciągłym stresie z powodu kłamstwa, którego kiedyś się dopuścił, a z którego, powstrzymywany przez własną pychę, nigdy się nie wycofał ani nigdy za to kłamstwo nie przeprosił. Strach przed ujawnieniem upokarzającej prawdy, w połączeniu ze skrajną megalomanią, stworzyły mu wewnętrzne piekło, sytuację bez wyjścia, która wraz z postępującą starością, skutkuje coraz to nowymi i coraz bardziej żenującymi projekcjami zwijającego się umysłu, co i tak nigdy do szczególnie rozwiniętych nie należał.

Gdy kilka miesięcy temu Wałęsa całkiem na poważnie przestrzegał przed atakiem obcych cywilizacji z kosmosu, jeśli Polacy źle zagłosują – wówczas u wszystkich jego nawet najzagorzalszych zwolenników winna była się zapalić czerwona lampka, ponieważ pewne granice absurdu zostały bezpowrotnie przekroczone.

Nie zapaliła się jednak, gdyż nienawiść do PiS zaćmiła ich umysły do tego stopnia, iż nawet tamten bełkot o UFO przyjęli oni, jako prawdę objawioną.

Dokładnie ta sama zapiekłość zakiełkowała pomysłem w głowie jakiegoś platformianego geniusza, najprawdopodobniej samego Schetyny, aby zaprosić byłego prezydenta na ostatnią przed 13 Października konwencję Koalicji Obywatelskiej, na której to właśnie jego przemówienie miało być tym finalnym, najmocniejszym wezwaniem do walki o zwycięstwo przy urnach.

No i przyszedł w tych swoich pomarańczowych okularach, w pół-golfie z napisem „KONSTYTUCJA” zakrytym przez klapy marynarki w taki sposób, że znów widać było tylko „OTUA”, co od ponad roku jest przecież inspiracją dla tysięcy internetowych memów.

Jak zwykle zaczął przemawiać tym swoim śmiesznym, napuszonym tonem, ale śmiesznie było tylko do pewnego momentu, w którym Wałęsa bez najmniejszego oporu zaatakował śp. Kornela Morawieckiego, pochowanego z honorami zaledwie dzień wcześniej. W tej jednej chwili zwyczajowa, kretyńska paplanina zamieniła się w jakiś barbarzyński, obrzydliwy słowotok okraszony słowem „zdrajca” wypowiedzianym pod adresem jednej z najbardziej prawych oraz uczciwych postaci opozycji antykomunistycznej z lat osiemdziesiątych.

Tego było już za dużo nawet dla niektórych osób związanych z KO, jak pan Bogusław Sonik, czy Bogdan Borusewicz, którzy nie szczędzili krytyki byłej głowie państwa, a w końcu od jego wypowiedzi odciął się sam Grzegorz Schetyna.

Wszystko jednak za późno, słowo się rzekło, szambo wylało i kilka procent w sondażach spadło na rzecz rosnącej w siłę Lewicy. Nieoczekiwany game changer zakończył beznadziejny maraton jeszcze bardziej beznadziejnym finiszem.

Jak już wspomniałem, zdolności profetyczne, to nie jest moja najmocniejsza strona, ale zaryzykuję stwierdzenie, że Lech Wałęsa (oczywiście do spółki z frajersko nagranym Sławomirem Neumannem, ale o tej cynicznej kreaturze w ogóle nie chce mi się pisać) spuścił Koalicję Obywatelską poniżej 25 procent w nadchodzących, niedzielnych wyborach, czego sobie oraz Państwu serdecznie życzę.

Marian Rajewski

Kategoria:
MArian01 Twitter