Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Ciężcy i Piórkowi

Z uwagi na fakt, iż za dwa tygodnie, wyjątkowo oszczędzę Państwu moich cyklicznych przemyśleń, jest to zatem mój ostatni komentarz przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Pozwolę więc sobie na małą ich prognozę, skupiając się na czterech z sześciu podmiotów, którym udało się zarejestrować listy ogólnopolskie.

Wybory te, jak już kiedyś wspomniałem, mają przede wszystkim wartość rozpoznawczą i są swoistą uwerturą do jesiennej elekcji, w której wybierzemy władze krajowe na następne cztery, długie lata. Wybory te będą także prawdziwym, pełnym oraz niepodważalnym sondażem poparcia dla ugrupowań na naszej, politycznej scenie, a przy tym kolejną okazją do weryfikacji najróżniejszych sondażowni, których to w ostatnim czasie namnożyło nam się niczym przysłowiowych grzybów po deszczu.

Zacznę jednak od króciutkiego napomknienia o tych, nad którymi nie będę się tutaj szerzej rozwodził, czyli od list Lewicy Razem oraz Kukiz ’15. Po prostu mój politologiczny nos mówi mi, że te dwa ugrupowania nie przekroczą pięcioprocentowego progu, nie otrzymają zatem ani jednego z 52 mandatów przynależnych Polsce i brutalnie rzecz ująwszy, szkoda na nie klawiatury.

Ruch popularnego wokalisty jest już – nie bez winy samego lidera – w stanie agonalnym, natomiast neo-marksistowska załoga towarzysza Zandberga w praktyce nigdy nie stała się poważniejszym elementem politycznej układanki, pozostając zabawą zblazowanej młodzieży z warszawskich klubów. Oczywiście, troszkę to uogólniam na potrzeby artykułu, ale tylko troszkę, gdyż pan Adrian, wbrew oczekiwaniom liberalnych salonów, nie został mesjaszem lewicy, a zaledwie jej gwiazdką jednego sezonu.

Tak, czy inaczej, oba te ugrupowania widzę pod progiem, nie zapominając jednakowoż, że życie publiczne lubi płatać figle, niejednokrotnie całkiem nieprzewidywalne, czy wręcz nielogiczne.

Trudno, stawiam całą swoją reputację i stwierdzam, że zarówno Lewica Razem, jak i Kukiz’15 – 26 maja przepadną z kretesem. Najwyżej okaże się, że nie znam się na polityce, a wszak bywają w życiu większe tragedie. Przeżyję.

Przejdźmy więc do tych, którzy według mnie ów próg przeskoczą, a w dwóch przypadkach wręcz przefruną.

Gdy po śmierci Pawła Adamowicza, do wyborów uzupełniających na funkcję prezydenta Gdańska stanął Grzegorz Braun, niektórzy pukali się w czoło nie dając mu najmniejszych szans w konfrontacji z Aleksandrą Dulkiewicz. W pewnym sensie mieli oni rację, ale tylko przy założeniu, iż pan Grzegorz jest człowiekiem na tyle naiwnym, że sam uwierzył w to, iż może tym prezydentem zostać, a przecież było zgoła inaczej.

Pan Braun wystartował z pełną świadomością braku jakichkolwiek szans na zwycięstwo, ale przy okazji wykonał on bardzo sprytny manewr polegający na policzeniu swoich zwolenników w tak mocno liberalnym mieście, jak właśnie Gdańsk. Rezultat, co wszyscy zgodnie stwierdzili, przeszedł najśmielsze oczekiwania i zamiast wieszczonej wszem i wobec kompromitacji na granicy błędu statystycznego, Grzegorz Braun dociągnął do niemal 12 procent głosów.

Z tą chwilą mimowolnie stał się on naturalnym liderem raczkującej wówczas Konfederacji, niejako detronizując starzejącego się „krula” Korwina i był to zarazem moment, gdy to ugrupowanie przestało być anonimowe.

Moim skromnym zdaniem, już od jakiegoś czasu narastała wśród części, głównie młodych konserwatystów, potrzeba znalezienia dla siebie czegoś poza obecnie rządzącą partią. Socjalne eksperymenty PiS, porażka w sporze z Brukselą, a przede wszystkim publiczne upokorzenie nas przez USA oraz Izrael w związku z nowelizacją ustawy o IPN, spowodowała, że dla wielu ideowców w przedziale wiekowym 20-30 lat partia Jarosława Kaczyńskiego stała się niewybieralna.

Konfederacja znakomicie wpasowała się w powstałą lukę, dzięki swojej bezkompromisowości, jasności przekazu oraz odrzuceniu kagańca politycznej poprawności. Zaiste, słuchając momentami wystąpień Grzegorza Brauna człowiek zdaje sobie sprawę, że już dawno żaden polski polityk w tak jednoznaczny, surowy, a zarazem niezwykle błyskotliwy sposób nie wyrażał swojego zdania.

Rzecz jasna, wiem także, iż względnie łatwo jest być bezkompromisowym, gdy nie bierze się odpowiedzialności za Państwo oraz jest się na starcie swojej działalności. Historia wszak zna wiele przykładów młodych, agresywnych rewolucjonistów, którym upływ czasu przytępiał kły i pazury.

Niemniej jednak, na dzień dzisiejszy Konfederacja, to dla mnie pewniak na około 7-10 procent głosów.

Na przeciwległym biegunie ulokował się Robert Biedroń ze swoją Wiosną. O tym ugrupowaniu wiele już napisałem, gdyż uważam je za ciekawe, by nie powiedzieć – fascynujące zjawisko socjologiczne, a przy okazji za polityczną farsę, a w dodatku im dalej w las, tym więcej drzew.

Z każdym kolejnym tygodniem objawiają nam się coraz to nowsze, personalne osobliwości ubiegające się o mandat do PE z list tej partii. Ostatnio na przykład w pewnej komercyjnej telewizji moim zdziwionym oczom ukazała się niejaka pani Sylwia Spurek, której wcześniej absolutnie nie kojarzyłem. Okazało się, iż przedtem pracowała ona w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich, czyli u pana Bodnara i to w rzeczy samej wiele wyjaśniało w kontekście potoku banałów, oczywistości, czy w końcu zwykłych bredni, które szerokim strumieniem płynęły z ust tej pani.

Później jeszcze okazało się, że mąż pani Spurek również startuje z list Wiosny, podobnie zresztą, jak i pan Śmiszek, czyli „mąż” samego lidera. W sumie niezły przykład nepotyzmu, jak na ugrupowanie, które walkę z kolesiostwem stawia jako jeden z głównych punktów swojego programu.

Pomijając jednak moją osobistą niechęć do tęczowej Wiosny, obiektywnie przyznać muszę, iż jest ona także pewniakiem i jej również w ciemno obstawiam te 7-10 procent, podobnie jak dla Konfederacji.

Bladego pojęcia nie mam, jak to się dzieje, że taka operetkowa partia ma w ogóle jakieś poparcie, ale faktem jest, że ma i to nie jakieś tylko całkiem konkretne. Ostateczny czas pogodzić się z tą smutną prawdą, iż świadomość zbiorowa nie zawsze, a nawet bardzo rzadko, idzie w parze z moją własną.

To tyle, jeśli chodzi o tych, którzy przeskoczą przez próg, a teraz parę słów o tych, którzy nad nim przefruną.

W zasadzie nawet nie ma sensu dokonywać tu szczegółowych rozważań, analiz i tym podobnych charakterystyk. Platforma Obywatelska – gdyż tym w sensie realnym jest ta cała Koalicja Europejska – oraz Prawo i Sprawiedliwość, to już dwie płyty tektoniczne naszej politycznej planety i generalnie od czternastu lat pytanie brzmi tylko i wyłącznie, która z tych płyt przepchnie tę drugą.

Tak jest w każdych wyborach, począwszy od parlamentarnych w roku 2005 i tak będzie również za dwa tygodnie. Wiele było prób czegoś nowego, wiele zaklęć mówiących o rzekomym zmęczeniu polskiego społeczeństwa zabetonowaniem naszej sceny, niezliczone telewizyjne tyrady najróżniejszych mądrych głów o końcu PiS, upadku PO, tudzież rysach na owym betonie, gdy chwilowym blaskiem rozbłysnął kolejny fajerwerk typu Palikot z jednej, czy Polska Jest Najważniejsza (czy ktoś to w ogóle jeszcze pamięta?) z drugiej strony. Partie te, nawet w ostatnich dniach, popełniały ogromną ilość katastrofalnych błędów, jak choćby żenujący cyrk w auli Uniwersytetu Warszawskiego z „wiekopomnym przemówieniem Donalda Tuska”, całkowicie przykrytym przez oratorskie popisy jakiegoś nawiedzonego, sepleniącego antyklerykała Jażdżewskiego.

Ale przecież także obozowi władzy można bez trudu wytknąć szereg absolutnie bezsensownych posunięć. No i co? No i nic. Znowu jeden z tych bokserów wagi ciężkiej wypunktuje (gdyż z pewnością nie znokautuje) tego drugiego, a cała reszta zawodników kategorii piórkowej będzie się temu, co najwyżej przyglądać, marząc o osiągnięciu choćby tylko połowy wyniku rzeczonych gigantów.

Osobiście obstawiam wygraną PiS różnicą 5-8 punktów procentowych, a jak będzie, zobaczymy. Nie wykluczam także, pozostając w stylistyce pięściarskiej, kilku ciosów poniżej pasa przed ostatnim gongiem, mogą one zmienić ostateczny werdykt o 1-2 procent w jedną lub drugą stronę w stosunku do moich przewidywań, natomiast zmianę zwycięzcy mógłby spowodować tylko jakiś totalny kataklizm, a tego nie przewiduję.

Na koniec coś zupełnie od siebie. W trakcie przedwyborczej kampanii z wielkim zainteresowaniem wysłuchałem kilku otwartych wykładów profesora Roberta Gwiazdowskiego. Wiedza ekonomiczna, nieprzeciętny intelekt, pragmatyzm i sporo oryginalnych pomysłów na gospodarkę, system prawny oraz uzdrowienie finansów publicznych. W ostatnim sondażu, w którym jego ugrupowanie o (skądinąd średnio trafionej) nazwie Polska Fair Play w ogóle zostało ujęte, pan Robert and company uzyskał… 0,2 procent.

Tak się jakoś w moim życiu dziwnie składa, że zawsze jestem w mniejszości, ale nie wiedziałem, że aż w takiej.

Marian Rajewski

Kategoria:
Marian01 europarl europa eu