Rok 1975 przyniósł premiery kilku znaczących albumów, jak choćby „Wish You Were Here” Pink Floyd, „Blood on the Tracks” Boba Dylana, „Hair of the Dog” Nazareth, „Born to Run” Bruce’a Springsteena, a w Polsce „Cień wielkiej góry” Budki Suflera czy „Niemen Aerolit” Czesława Niemena.
W tym też roku na europejski rynek trafiła płyta podsumowująca tournée holenderskiej formacji Livin’ Blues. Nie było to wprawdzie wydarzenie epokowe, jednak w naszym kraju okazało się znaczące, bowiem w tym właśnie roku jesienią grupa ta pojawiła się w ramach imprezy Eurorock również na koncertach w naszym kraju, a jej występy poprzedzał rodzimy Breakout i wspomniana Budka Suflera. Grupa grała modny wówczas na zachodzie blues rock o inklinacjach hardrockowych, wyraźnie nawiązując do brytyjskiej czołówki. Pamiątką tej trasy był wydany na bazie licencji, dwa lata po premierze album „Live”, zgodnie z polskim zwyczajem w zmienionej, na szczęście dość atrakcyjnej okładce. Scena holenderska nie była w naszym kraju aż tak bardzo popularna, może poza zespołem Focus (z popularnym przebojem „Hocus Pocus) i Ekseption – grupą grającą transkrypcje muzyki klasycznej.
Jako, że każde tego typu wydawnictwo w PRL było nie lada atrakcją – płyta szybko zaczęła znikać z półek. Ówczesna muzyka Livin’ Blues potrafiła oczarować. Tu ukłon w stronę realizatorów, którym udało się odtworzyć świetną atmosferę koncertu. Wprawdzie miłośników białego bluesa w naszym kraju jeszcze nie było zbyt wielu, jednak szlaki zaczął przecierać Tadeusz Nalepa i jego Breakout, który kilka lat wcześniej koncertował po krajach Beneluksu, jednak trudno oba te zespoły porównywać. Niemal w tym samym czasie, gdy Nalepa rozpoczynał swoje koncerty za granicą, czyli w 1967 roku, mieszkający w Hadze oraz grający na gitarze Tom Oberg skrzyknął kilku kolegów i zawiązał Livin’ Blues.
Ich nazwiska nie są najistotniejsze, bowiem skład zespołu zmieniał się wyjątkowo często. Menedżerką została matka Teda, pani Françoise Oberg, zresztą bodaj pierwsza kobieta szefująca grupie pop. Wzorem Briana Epsteina i The Beatles podeszła do tematu bardzo profesjonalnie. Zajmowała się zakupem sprzętu, organizowała koncerty, robiła fotografie do okładek, projektowała stroje, odpowiadała za kontrakty i prawa do utworów.
Popularność Livin’ Blues rosła, co udowodnili na polskich koncertach, prezentując się w świetnej formie. Uwagę zwracał mocny głos ówczesnego wokalisty Johna Fredriksza i wyraziste solówki Teda Oberga. Polska edycja płyty „Live Livin’ Blues”, choć zawierała fragmenty koncertów z Holandii, to dla polskich sympatyków okazała się świetną pamiątką trasy w naszym kraju, gdyż dość wiernie oddawała ich poziom, klimat i atmosferę.
Przyznam, że do dziś pamiętam elektryzujące dźwięki otwierającego album utworu „Black Spider Woman”, niezapomniany klimat „I’m A Rambler”, świetny „I Wonder” i szaleńczy „L.B. Boogie”. Pobyt w naszym kraju przypadł Holendrom do gustu. Zdobyli sporą popularność, zdecydowanie większą niż we własnej ojczyźnie. Zawiązany polski fan klub również okazał się znacznie liczniejszy niż ich rodzimy. Do końca lat siedemdziesiątych odwiedzili nas jeszcze dwukrotnie, a Polskie Nagrania idąc za ciosem zakupiły licencję na kolejny album Livin’ Blues, zatytułowany „Blue Breeze”. Podobnie jak wcześniej, polska edycja ukazała się z dwuletnim poślizgiem, choć tym razem zachowano oryginalny front okładki (jakkolwiek tył już niekoniecznie). Także ten rarytas na półkach sklepowych nie gościł zbyt długo, chyba nie tylko dlatego, że nie miał w zasadzie konkurencji wśród ówczesnych propozycji Polskich Nagrań.
To naprawdę świetna płyta i zasłużenie w Polsce zyskała miano „złotej”. W jej klimat doskonale wprowadzał już pierwszy utwór, zatytułowany „Shylina” – piękna i poruszająca ballada, w której pobrzmiewają dalekie inspiracje muzyką Pink Floyd. Chcąc nadążyć za duchem czasów zespół nieco skręcił w stronę rocka progresywnego. Dalej nastroje i style zmieniają się. Króluje oczywiście blues, choć nie brak innych akcentów. Zwraca uwagę „Midnight Blues”, dynamiczny „Bus 29” oraz popisowy i pełen instrumentalnego kunsztu „That Night”.
I oczywiście „Blue Breeze” – otwierająca drugą stronę albumu tytułowa nastrojowa ballada, od której trudno się uwolnić. Płytę mocnym akcentem zamyka utwór „Black Jack Billy”, będący porywającym i ambitnym muzycznym powrotem do korzeni. Wprawdzie w połowie lat siedemdziesiątych popularność zespołu w Holandii już nieco przygasała, mimo to album „Blue Breeze” osiągnął spory sukces. Na świecie sprzedano ponad 2,5 mln egzemplarzy. Nie miał już energii wcześniejszego „Live”, ale dalej świadczył o znakomitej dyspozycji Holendrów.
Obie płyty po latach wznowiono na CD. „Live”, licząca w klasycznej wersji zaledwie siedem utworów, wzbogacona została o kolejnych sześć, a „Blue Breeze” na winylu mająca dziewięć kompozycji na srebrnej płycie rozrosła się do piętnastu. Niby drobiazg, a jednak portret zespołu dzięki temu jest znacznie pełniejszy.
Jeśli już mowa o CD, to warto zwrócić uwagę na dwupłytową składankę Livin’ Blues z serii The Golden Years of Dutch Pop Music, która zawiera sporo utworów z singli oraz innych rarytasów. Warto sięgnąć także po inne płyty tej dziś nieco zapomnianej formacji. Nie bez powodu zespół zyskał uznanie czytelników magazynu Music Express, dwukrotnie zajmując w plebiscytach pierwsze miejsce. Warto posłuchać.
Krzysztof Wieczorek
krzysztof.wieczorek@wolnadroga.pl