Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

kultura-muzyka

Kolej na muzykę: Superhuman – Martin Tillman (2016)

Muzyka inspirowana filmem, bądź stricte filmowa nie jest dominującym gatunkiem w mych muzycznych fascynacjach, a co za tym idzie także w mych zbiorach. Oczywiście mam na półce nieco płyt z tego gatunku i czasem z pewną nostalgią do nich wracam. Są to głównie pozycje klasyczne, jednak jest tam także kilka tytułów nieoczywistych, które trafiły do mnie dzięki rekomendacji śp. Mirka, miłośnika i konesera takiej muzyki. Mam wrażenie, że szczególne wrażenie robiły na nim utwory, które niosły w sobie jakąś epicką opowieść. Stąd też choćby jego sympatia do fińskojęzycznej grupy Kauan, którą zaraził także i mnie. Jak tu nie ulec epickiemu rozmachowi i surowemu klimatowi rodem z dalekiej północy. Jest to wielobarwna i hipnotyzująca muzyka, łącząca elementy folku, metalu, a także muzyki z pogranicza ambientu. Zaczęło się od „Sorni Nai” z 2015 roku, bodaj najbardziej ambitnej płyty zespołu, opowiadającej o tajemniczej śmierci dziewięciu studentów na przełęczy Diatłowa, która miała miejsce w nocy z 1 na 2 lutego 1959 roku, na wschodnim stoku Martwej Góry, na Północnym Uralu. Młodzi ludzie zostali zabici przez „nieznaną, zniewalającą siłę” oraz późniejszą zamieć śnieżną. Powstało wiele domniemanych przyczyn tragedii, jednak śledztwo nie przyniosło odpowiedzi, zaś akta sprawy utajniono. Zespół Kauan lubi eksplorować podobne tematy. Kilka lat później wydał płytę „Ice Fleet” opisującą historię z północnego wybrzeża ZSRR, gdzie w 1930 roku geolodzy odkryli tajemniczą flotyllę zamarzniętych statków. Nic dziwnego, że muzyka niosąca takie treści zainspirowała Mirka, a dzięki niemu także mnie. Pokłosiem długiej rozmowy stało się siedem srebrnych krążków zdobytych z niemałym trudem.

Dziś jednak o innym twórcy. To również efekt jednej z telefonicznych opowieści, tym razem o niezwykłym brzmieniu wiolonczeli Martina Tillmana. Nie wiem jakim cudem go odkrył. Idąc tropem jego kolejnej fascynacji trafiłem na płytę „Superhuman” z 2016 roku. Jest również trudno osiągalna. Zdobyłem ów kompletnie mi nieznany i raczej mało popularny krążek i przyznam, że do dziś pozostaję pod jego urokiem. Mirek był zafascynowany całą twórczością tego szwajcarskiego kompozytora i wiolonczelisty. Nie słyszałem go wcześniej, w Polsce jest raczej mało znany, jednak na świecie Tillman uchodzi za najczęściej słuchanego wiolonczelistę, a do tego jest znanym hollywoodzkim kompozytorem filmowym. Urodził się w Zurychu, w 1964 roku. Do USA przyjechał mając dwadzieścia cztery lata, a rok później zdobył tytuł magistra performansu na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Zamieszkał w Los Angeles i związał się ze światem filmu. Jego nowatorskie podejście do instrumentu sprawiło, że zaprosił go do współpracy Hans Zimmer. Sprowadził go do Hollywood poszukując niebanalnego wiolonczelisty o oryginalnym brzmieniu do filmu „The Fan” z udziałem Roberta De Niro. Nazwał jego wiolonczelę tajną bronią, bowiem nigdy nie wiadomo, kiedy zagra i jak zabrzmi. Od tego czasu Martin Tillman pojawił się w ponad stu filmach. Dość tu wymienić takie pozycje jak „Mulan”, „Spiderman”, „Wojna na planecie małp”, „X-Men”, „Batman Trylogia Mrocznego Rycerza”, „Piraci z Karaibów”, „Transformers”, „Iron Man”, „Kod Leonarda da Vinci”, „Pasja Chrystusa”, „Shrek”, „Mission Impossible II”, „Helikopter w ogniu” i wiele innych. Tillman występował z wieloma artystami, m.in. Toto, Stingiem, Eltonem Johnem, T Bone Burnettem, Alison Krauss, Elvisem Costello, Jeffem Beckiem, B.B. Kingiem, Tracy Chapman. Jednym z najważniejszych jego dzieł pozostaje album „Superhuman”, (Nadczłowiek), który zadedykował żonie. Jakiś czas temu zdiagnozowano u niej stwardnienie rozsiane. Odwaga i siła Evy do życia i walki z chorobą zainspirowały go do skomponowania albumu. Powstało dzieło będące potwierdzeniem potęgi ludzkiego ducha i świadectwem miłości. W sposób niezwykły kompozytor celebruje odwagę i zapał tych, którzy muszą zebrać nadludzką siłę potrzebną do stawienia każdego dnia czoła trudnym wyzwaniom. Sam powiedział o procesie twórczym: „To było prawie jak pisanie muzyki do nieistniejącego filmu, to była historia, która musiała zostać opowiedziana, a ja musiałem się jej trzymać.” Chciał stworzyć dla swej żony naprawdę coś pięknego. Muzyka miała być energią, miała wywołać uśmiech i poruszyć duszę. Inspirował się twórczością, która wynikała z głębokiego przeżycia. To miało być coś, co niosło w sobie energię większą niż życie. Nie chciał utworów smutnych, melancholijnych, ani tragicznych. Album stał się apoteozą ich związku i inspiracją dla słuchaczy, by potrafili w muzyce odnaleźć własne szczęście. I chyba dlatego jest w tej muzyce wszystko – intrygujące dźwięki syntezatorów i szybkie, taneczne rytmy, jest elegancki seksapil w stylu Jamesa Bonda i uduchowiony gospel-blues, radosna euforia i zaledwie śladowy wokal, gdyż cała płyta jest instrumentalna. Co sam twórca mówi o tej muzyce: „Jest tu hojność, życzliwość i posiadanie wielkiego ducha. Oznacza to zdefiniowanie siebie na nowo i kontynuowanie nawet w niesprzyjających okolicznościach, nawet jeśli nadzieja ledwie migocze na końcu tunelu. Oznacza to, że wyobraźnia i sztuka mogą zastąpić utracone prawdziwe piękno świata i mogą zabrać nas na skrzydłach marzeń i wyobraźni w miejsca, które stały się poza zasięgiem.” I jak tu tego nie posłuchać? Dziękuję Mirku.

Krzysztof Wieczorek

krzysztof.wieczorek@wolnadroga.pl

Kategoria: