Pamiętacie Państwo handlarza bronią, który sprzedał polskiemu Ministerstwu Zdrowia guzik warte respiratory? Trudno zapomnieć, bo tak potężna kompromitacja rządu nie zdarza się co dzień. Kiedy polskie władze spostrzegły się, że zostały zrobione w konia, Andrzej Izdebski zapadł się pod ziemię. Okazuje się, że pomogły mu w tym… polskie służby.
Dziennik „Rzeczpospolita” ujawnił kulisy sprawy. Nieprawidłowości przy poszukiwaniach Izdebskiego powinny skutkować lawiną dymisji i postępowań dyscyplinarnych w polskich służbach. Przypomnę po krótce: 25 maja prokuratura złożyła do Krajowego Biura Interpolu w Warszawie wniosek o wszczęcie międzynarodowych poszukiwań Andrzeja Izdebskiego i nadanie sprawie najwyższego priorytetu, tak zwanej czerwonej noty.
Biuro Komendy Głównej Policji odmówiło, tłumacząc, że hultaja poszukuje już tym kanałem Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Tymczasem ABW wcale nie była zainteresowana zatrzymaniem poszukiwanego, bo… wycofała wpis z systemu. Kiedy służby dogadały się wreszcie między sobą, Izdebski już nie żył. 20 czerwca zmarł, oficjalnie na zawał serca, w Tiranie. Oficjalnie jego ciało zostało sprowadzone do Polski i skremowane w jednym z łódzkich zakładów pogrzebowych zanim ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby zrobić sekcję zwłok, czy choćby pobrać DNA, żeby być pewnym, że to Izdebski. Taki zbieg okoliczności, oczywiście.
Przypomnijmy, że chodzi o 154 miliony złotych zaliczki, jaką Ministerstwo Zdrowia wpłaciło na konto faceta, który generalnie w życiu osobistym i zawodowym zajmował się unikaniem wymiaru sprawiedliwości. Izdebski nie wywiązał się z umowy na 1240 respiratorów, dostarczone nie spełniały wymagań, tysiąca urządzeń w ogóle nie dostarczył, nie rozliczył się z około 50 milionów złotych. Kiedy prokuratura kilka miesięcy wcześniej, w październiku 2021 roku chciała postawić mu zarzuty karno-skarbowe, nie mogła tego zrobić, bo dżentelmen udał się za granicę. A dokładniej za kilka granic, bo w kwietniu 2022 roku zadzwonił do sądu z… albańskiego numeru telefonu.
I teraz chyba czas na clou sprawy: firma Izdebskiego została ministerstwu zarekomendowana przez Agencję Wywiadu, a on sam był związany w przeszłości z kontrwywiadem PRL. Tak, dobrze to rozumiecie Państwo, dzisiaj polskie służby lobbują na rzecz komunistycznych agentów.
Sprawa Izdebskiego pokazuje, w jak czarnej dziurze wciąż siedzi nasz piękny kraj. Niektórzy spierają się o to, ile lat minęło od upadku komuny, tymczasem lipne respiratory pokazują, że ona chyba wciąż jeszcze ma się u nas świetnie. W sądach cały czas orzekają sędziowie, którzy uczyli się sędziowskiego fachu zamykając ludzi w Stanie Wojennym, łamiąc porządnym, prawym ludziom kariery, pozwalając na to, żeby niszczono ich zdrowie, szargano dobre imię, gnębiono psychicznie. W służbach jawnych zmieniło się o tyle, że najbardziej kłujące w oczy gęby schowano, ale tak, żeby im się większa krzywda nie stała. Dostali spółki, kontrakty, dostali wszystkie narzędzia, żeby pierwszy milion ukraść, a kolejne zarobić już uczciwie. A i tak wielu z nich wolało zarabiać po staremu, na rympał.
W służbach mniej jawnych komuna jak widać wiecznie żywa. Przyszło do Polski wariactwo rzekomej epidemii? No to trzeba dać zarobić swoim! Kierownictwo Ministerstwa Zdrowia, które odpowiada z miliardowe wydatki z budżetu państwa, powinno być przez służby prześwietlone do piątego pokolenia, pilnowane i szkolone tak, żeby umieć oprzeć się pokusie. A jak jest naprawdę, każdy widzi.
Szukając usprawiedliwienia trzeba uczciwie powiedzieć, że taki minister Szumowski czy pozostałe giganty intelektu i sumienia z ulicy Miodowej mieli zaiste potężnego rywala. Jeśli za Izdebskim, facetem, który z niejednego pieca chleb jadł i który uczył się służbowego fachu u najlepszych specjalistów od manipulacji, stały rzekomo polskie służby specjalne, no to trudno się spodziewać cudów.
W świecie służb, gdzie nic nie jest takie jakim się wydaje, urzędnicy są jak dzieci we mgle, jak barany do strzyżenia. Są sterowani, wykorzystywani, używani do celów, o których nie mają pojęcia. A służby, które powinny ich chronić, okazują się inicjatorami czy przynajmniej opiekunami tych „złych”.
Polskie państwo w co najmniej kilku przestrzeniach jest wciąż państwem z dykty. Czerwonej dykty, na której wciąż widać tandetną pieczątkę z cyrylicą.
Andrzej Izdebski, zanim mu zrobili zawał, o ile w ogóle stała mu się jakaś krzywda, pokazał dobitnie, jak wiele musi się jeszcze zmienić, żebyśmy mogli odpowiedzialnie powiedzieć, że Polska jest w gronie państw demokratycznych, w których rządzi naród, a nie służby i mafie.
Paweł Skutecki