Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Felietony

Granica w ogniu – Poza koleją – Felieton Mariana Rajewskiego

To, co się dzieje na pograniczu polsko-białoruskim, przestało bawić już kogokolwiek. Biegający z reklamówką poseł opozycji, to dzisiaj tylko miłe wspomnienie. Przed chwilą nastąpił kolejny szturm setek młodych, sprawnych, silnych i zdeterminowanych facetów. Przed chwilą do szpitala odwieziono troje Polaków: strażniczkę, policjanta i żołnierza. W ruch idą armatki, na razie wodne. Co będzie dalej? 

Musimy jako państwo stanąć w prawdzie: popełniliśmy jakiś błąd, albo całą serię błędów, których owocem jest coraz bardziej dramatyczna sytuacja na granicy. Oczywiście mamy przeciwko sobie jednego z najpoważniejszych przeciwników świata, czyli Federację Rosyjską, która nie bezpośrednio, a po mistrzowsku rękami Białorusinów, Irakijczyków, Syryjczyków i Kurdów rozgrywa nas z lekkością wirtuoza międzynarodowego public relations. 

Trudno byłoby oczekiwać, że polski rząd stanie, jak równy z równym w tej konkurencji, ale – żeby być uczciwym – jak dotychczas twardo trzyma gardę wysoko podniesioną, choć nie było to łatwe.

Pamiętacie państwo jeszcze niedawno harce opozycyjnych polityków, dziennikarzy i organizacji pozarządowych? Bieganie z reklamówkami po pasie granicznym, prowokowanie polskich funkcjonariuszy i nawoływanie w mediach do wpuszczenia wszystkich jak leci, „a potem się zobaczy”? Bo ja pamiętam doskonale, tak samo jak durną dyskusję w Sejmie na temat płotu, muru, zapory czy czegokolwiek, co by dawało ochronę polskim służbom, a przybyszów upewniało, że nie tędy prowadzi ich droga do zamożnej Zachodniej Europy. Pamiętam świetnie, jak idiotyczne padały wówczas argumenty o dzieleniu ludzi, zwykle padały one z ust tych samych, którzy domagają się radykalnej segregacji sanitarnej, choć to akurat temat na zupełnie inną rozmowę. 

Nie ma sensu pastwić się na tymi, których należałoby raczej wesprzeć w modlitwie o rozum. Musimy jednak bardzo pilnie zastanowić się, jak przygotować Polskę i polskie służby do nowoczesnej wojny, która toczy się już teraz, cały czas w przestrzeni medialnej. Niestety, w tym kontekście reagujemy jak legendarny wujek po zakrapianej imprezie, który następnego dnia na ciężkim kacu nie może złapać oddechu ze śmiechu, bo właśnie przypomniał sobie doskonałą ripostę na złośliwość cioci. 

W ostatnich latach byliśmy zwykle pod ostrzałem dotyczącym naszego nieprzyjmowania zgłaszanych przez amerykańskich Żydów roszczeń do tak zwanego mienia bezdziedzicznego, jako czegoś, co w polskim systemie prawnym w ogóle nie istnieje. Efektem było rugowanie nas z grona narodów, które postawiły się Hitlerowi, które poniosły najbardziej krwawą ofiarę i które daninę narodowej krwi płaciły jeszcze kilkadziesiąt lat po zakończeniu II wojny światowej. Zamiast tego do obiegu medialnego i rozrywkowego wciśnięto sformułowanie „polskie obozy koncentracyjne”, co miało delikatnie sugerować, że to właśnie my byliśmy ich autorami i wykonawcami, a nie Niemcy. Tym bardziej, że przecież wojnę wywołali nie Niemcy, tylko naziści, którzy całkowitym zbiegiem okoliczności posługiwali się biegle językiem niemieckim. 

Powołaliśmy wtedy jak Państwo pamiętacie fundację, która miała dbać o nasze dobre imię. W planach były topowe filmy odkłamujące polską rolę podczas wojny. Niektórzy widzieli już polskich żołnierzy wyklętych na gali Oskarów, albo ojca Kolbego, rotmistrza Pileckiego i rodzinę Ulmów na jednym ekranie. Skończyło się na kilku procesach wytaczanych mało znanym dziennikarzom i dużych pieniądzach zarobionych przez tych, którzy zarobić mieli. No trudno. 

Tyle tylko, że dzisiaj nie mamy żadnego sztabu błyskawicznego reagowania w sytuacjach kryzysowych, które mogą objąć dużą część świata. Reagowania – trzeba to koniecznie podkreślić – na kilku fortepianach naraz! Bo sytuacja na granicy polsko-białoruskiej jest zjawiskiem wielopłaszczyznowym. Z jednej strony bez wątpienia inspiratorem i reżyserem wydarzeń jest Kreml, z którym mamy relacje tak złe, jak tylko można. Z drugiej strony od wielu lat usilnie wpychaliśmy Białoruś w ręce Rosji, więc dzisiaj ponosimy dużą część winy za to, że powstał taki właśnie duet. 

Największą jednak winą polskiej dyplomacji w kontekście uchodźców jest to, że prawie nic się nie zmieniło od czasów Radka Sikorskiego zamykającego lub ograniczającego działalność polskich placówek dyplomatycznych w krajach Bliskiego Wschodu. Wciąż polski dyplomata odpowiedzialny za relacje z Irakiem urzęduje w piwnicy ambasady brytyjskiej, wciąż nas nie ma w Damaszku, wciąż jesteśmy bezobjawowo w Bejrucie. Jak więc mamy dotrzeć do tamtejszych obywateli z wiarygodną informacją, że przez nasz teren nigdzie nie przejdą? Jak mamy oszczędzić im złudzeń, zawiedzionych marzeń i wydatku, na który musi się złożyć cała rodzina? Damy radę choć raz nauczyć się czegoś na własnych błędach?

Marian Rajewski

Kategoria:
MArian24 Twitter MSWiA