Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Kolejowe opowieści

 

11 marca 2004 roku Hiszpania doświadczyła jednej z najtragiczniejszych katastrof terrorystycznych w swojej historii. Seria skoordynowanych eksplozji na liniach kolejowych w Madrycie doprowadziła do śmierci 193 osób i ranienia ponad 2000 pasażerów. Atak, który miał miejsce zaledwie trzy dni przed wyborami parlamentarnymi w Hiszpanii, wstrząsnął nie tylko krajem, ale i całą Europą.

Przebieg zamachów

Rankiem 11 marca 2004 roku, w godzinach szczytu, na czterech pociągach podmiejskich (cercanías) eksplodowało 10 bomb. Ładunki wybuchowe zostały umieszczone w plecakach i pozostawione w wagonach. Pierwsza eksplozja miała miejsce o 07:37 w pociągu stojącym na stacji Atocha, głównym węźle komunikacyjnym Madrytu. Kolejne wybuchy nastąpiły w krótkich odstępach czasu – na stacjach El Pozo, Santa Eugenia oraz przy ulicy Téllez, niedaleko dworca Atocha.

Według relacji świadków panował chaos i przerażenie. Pasażerowie, którzy przeżyli eksplozje, opisywali dramatyczne sceny ludzi próbujących wydostać się z wraków wagonów. Jeden z ocalałych, Juan Carlos Rodríguez, powiedział w wywiadzie dla dziennika El País: „Byłem w drugim wagonie, kiedy usłyszałem głośny huk. W ułamku sekundy poczułem silny podmuch i zobaczyłem kłęby dymu. Ludzie krzyczeli, wołali o pomoc. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, zobaczyłem ciała leżące na peronie. Nigdy tego nie zapomnę”.

Śledztwo i sprawcy

Początkowo rząd José Maríi Aznara obarczył odpowiedzialnością za zamachy baskijską organizację terrorystyczną ETA, jednak szybko okazało się, że za atakiem stoi islamistyczna grupa powiązana z Al-Kaidą. Policja znalazła w Alcalá de Henares, skąd odjeżdżały pociągi, porzucony samochód Renault Kangoo z detonatorami i taśmami z nagraniami wersów Koranu.

W kolejnych dniach aresztowano kilka osób, w tym Marokańczyka Jamala Zougamego, który został uznany za jednego z organizatorów ataku. Kilka tygodni później, 3 kwietnia 2004 roku, w jednym z mieszkań w Leganés pod Madrytem otoczono grupę terrorystów. Podczas szturmu sił policyjnych zamachowcy wysadzili się w powietrze, zabijając przy tym jednego z policjantów. Śledztwo wykazało, że zamachy były odwetem za zaangażowanie Hiszpanii w wojnę w Iraku.

Konsekwencje polityczne

Zamachy miały ogromny wpływ na wynik wyborów parlamentarnych, które odbyły się trzy dni później, 14 marca 2004 roku. Partia Ludowa (PP), rządząca wówczas w Hiszpanii, początkowo forsowała narrację, że odpowiedzialność za atak ponosi ETA. Jednak gdy wyszły na jaw dowody wskazujące na radykalnych islamistów, społeczeństwo poczuło się oszukane. W konsekwencji Partia Ludowa przegrała wybory, a nowym premierem został José Luis Rodríguez Zapatero z Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (PSOE). Jego pierwszą decyzją było wycofanie wojsk hiszpańskich z Iraku.

Reakcja społeczeństwa

Dzień po zamachach miliony Hiszpanów wyszły na ulice Madrytu i innych miast w proteście przeciwko terroryzmowi. Demonstracje były jednymi z największych w historii Hiszpanii – w samej stolicy wzięło w nich udział około 2,3 miliona osób. Ludzie skandowali hasła takie jak „No al terrorismo” (Nie dla terroryzmu) oraz „Queremos la verdad” (Chcemy prawdy).

Ciekawostki i mniej znane fakty

Pamięć o ofiarach

Każdego roku w rocznicę zamachów Hiszpanie oddają hołd ofiarom. W 2007 roku w Madrycie otwarto specjalny pomnik – Memoria 11M, szklaną konstrukcję, wewnątrz której znajdują się wyryte słowa solidarności i pamięci. Na stacjach kolejowych wciąż można zobaczyć tablice pamiątkowe poświęcone ofiarom tragedii.

Zamachy z 11 marca 2004 roku na zawsze zmieniły Hiszpanię, uświadamiając jej mieszkańcom, jak ogromne zagrożenie stanowi międzynarodowy terroryzm. Jednocześnie pokazały siłę i jedność społeczeństwa w obliczu tragedii. Dziś, po ponad dwóch dekadach, wydarzenia te pozostają bolesnym wspomnieniem, ale także przestrogą dla całego świata.

 

Rok 1960 zapisał się w historii Bydgoszczy wieloma ciekawymi wydarzeniami, jednakże jedno z nich pozostaje w pamięci starszych mieszkańców aż do dziś. A jest nim zabójstwo Pawła i Gabrieli Trieblerów, dzieci szanowanego w regionie kamieniarza, zmarłego przedwcześnie Piotra Trieblera.

Wieści o tym, że Piotr Triebler po śmierci pozostawił żonie Cecylii swój zakład kamieniarski oraz spory majątek, co wcale nie odpowiadało prawdzie rozeszły się w niespodziewany sposób po całym kraju. Co było przyczyną, że w różnych miastach, choćby tak odległych od Bydgoszczy jak Tarnów, dyskutowano o wysokości majątku? Tego zapewne się już nie dowiemy. Informacje były jednakże na tyle powszechne, ze rozmawiano o nich nawet wśród więźniów tamtejszego więzienia. I to właśnie w nim Tadeusz Rączka dowiedział się o całej sprawie. Po wyjściu z więzienie to właśnie w Bydgoszczy upatrywał odmiany swojego losu.

Praktycznie zaraz po przyjeździe do Bydgoszczy Rączka swoje kroki skierował do Zakładu Kamieniarskiego, prowadzonego wówczas przez Cecylię Triebler. Aby nie wzbudzać podejrzeń chciał złożyć zamówienie na wysokiej jakości kamień na nagrobki. Włascicielka jednak nie mogła dokończyć biznesu w zakładzie, zaprosiła mężczyznę do swojego domu na godzinę 21, mówiąc że wcześniej jej nie będzie. Popełniła duży błąd.

Rączka jednak nie miał zamiaru czekać do tej godziny. Zjawił się w mieszkaniu przy ul. Długosza 4 kwadrans po 20. Chwilę trwało, aż ktoś otworzył drzwi. Pojawił się w nich młody, zaledwie 14-letni chłopak o imieniu Paweł. Rączka długo się nie namyślał. Wepchnął się do mieszkania, wyciągnął łom i uderzył nim chłopca w głowę. To go skutecznie ogłuszyło. Jak później zezna, był to impuls powstały na skutek odrzucenia jego prośby o jedzenie i udzielenie pożyczki. 

Po zamordowaniu chłopaka Rączka zajął się przebywającą w drugim pokoju młodą Gabrielą. Tu jednak nie poszło mu tak łatwo. Dziewczyna pomimo znacznej różnicy siły starała się walczyć o swoje życie. Rączka jednak był, co oczywiste znacznie silniejszy i w dodatku posiadał łom, którym aż pięciokrotnie uderzał Gabrielę w głowę. Gdy dziewczyna już zupełnie opadła z sił, tracąc przytomność po kolejnym uderzeniu przestała stwarzać dla napastnika zagrożenie. Pomimo tego, ten wyjął z szuflady zwykły nóż obiadowy i poderżnął jej gardło. 

W trakcie przesłuchań Tadeusz Rączka wielokrotnie zmieniał kolejność wydarzeń. Raz drzwi otwierał mu Paweł, raz Gabriela. Która z wielu przedstawionych wersji była prawdziwa? 

Dopiero, gdy było pewne, że oboje dzieci Trieblerów nie żyją morderca rozpoczął przeszukiwanie mieszkania. Robił to jednak na tyle nieudolnie, widocznie w pośpiechu przed mającą się zjawić lada chwila w domu ich matką, że nie znalazł żadnych pieniędzy ani kosztowności. A może ich tam zwyczajnie nie było?

Zbrodnię odkryła Cecylia Triebler po powrocie do domu. Wybiegła na klatkę schodową i krzyczała, czym wzbudziła zainteresowanie sąsiadów. Ci niemal natychmiast zawiadomili Milicję, która natychmiast przystąpiła do poszukiwań mordercy. 

Zrozpaczona kobieta od razu pomyślała, że może nim być mężczyzna, który wcześniej odwiedził ją w zakładzie i z którym umówiła się w domu na dalsze negocjacje. Podała jego rysopis: wysoki, około 1,70 cm, szczupły, lat około 25-30, w ciemnym płaszczu, sweter koloru brązowego, pod szyję wywijany, czarne obuwie.

O zbrodni poinformowano wszystkie posterunki MO w mieście oraz komendy powiatowe i komendę wojewódzką. Zamknięto drogi wyjazdowe z miasta, obstawiono dworzec PKP. Na ulice wyszły liczne patrole piesze oraz wyjechały niemal wszystkie radiowozy. Reszta milicjantów rozpoczęła przeszukiwanie hoteli i domów noclegowych. Rozpytywano napotkanych ludzi.

Morderca tymczasem sukcesywnie oddalał się od miasta. Został zauważony przez dróżnika kolejowego, który poinformował o tym dyżurnego z Komisariatu Kolejowego MO w Bydgoszczy. Ten z kolei przekazał informacje do Komendy Miejskiej MO. Przyjmujący zgłoszenie natychmiast wysłał na miejsce patrol milicyjny, który po dotarciu na miejsce już nie zastał tajemniczego mężczyzny. Wkrótce jednak kolejni kolejarze raportowali, że widzieli tego osobnika, który zmierza w stronę Maksymilianowa i dalej w stronę Kotomierza. Pętla się zaciskała. Jako, że wysłany na miejsce radiowóz, ze względu na złe warunki terenowe przy torach nie mógł dojechać do samego toru, podjęto decyzję, by przeciąć mu drogę. 

Milicjanci wysłani na miejsce tuż przed stacją kolejową w Kotomierzu weszli na tory. Po chwili ich oczom ukazał się ubrany w kobiece futro mężczyzna. Do zatrzymania 22-letniego Tadeusza Rączki doszło dokładnie o godzinie 1:40. przewieziono go następnie do Komendy Miejskiej MO na przesłuchanie. Tam zatrzymany kluczył, nie przyznawał się do winy, potem zwalał ja na dwóch rzekomych towarzyszy. Ostatecznie pękł. Przyznał się do zamordowania Pawła i Gabrieli Triebler. 

Mieszkańcy Bydgoszczy domagali się rozprawy w trybie nadzwyczajnym, a to oznaczało jedynie trzydniowy proces i karę śmierci. Wszyscy byli oburzeni. Na pogrzeb stawiło się około 50 000 mieszkańców. 

Proces był krótki, oskarżycielem był prokurator Lewandowski, który domagał się tego, co większość bydgoszczan czyli kary śmierci. W trakcie procesu Rączka ponownie próbował się wybielać, umniejszał swoją winę, wskazywał, że sam jest poszkodowany. Dopiero trzeciego dnia, gdy już miał pewność, ze nie uniknie kary przyznał się i prosił o łaskę. 

Skazanego przewieziono do Aresztu Śledczego w Gdańsku, gdzie wykonano wyrok śmierci przez powieszenie.

 

W pierwszy dzień Bożego Narodzenia poszedłem na pola bawełniane, aby zobaczyć jak wygląda wata na badylu. Zdecydowałem, że to jest wykluczone uzbierać 7 kg. waty w ciągu jednego dnia. Czułem, że nie potrafiłbym uzbierać tyle waty w ciągu tygodnia. Stwierdziłem po rozmowach w kołchozach z ludźmi mówiącymi źle po rosyjsku i spotkanych Polaków, że kto nie ma zapasów finansowych lub ubrania na sprzedaż, ten nie ma szans przeżycia.

Po trzech dniach wypoczynku, 13 z grupy zdecydowało wracać na stacje kolejową. Pozostało sześciu Żydów. Ci posiadali pieniądze i mogli korzystać ze stołówki. Nie mogliśmy im pomóc, a u pozostałych zwyciężył instynkt samozachowawczy.

                    Drogę powrotną na wydmach znaliśmy doskonale. Pogoda była słoneczna. Wiatr chłodny. Na równinach widać było domki i fabryki wyrobu bawełny. Omijaliśmy zabudowania, aby nas nie zatrzymano. Wielu nosiło się z myślą powrotu na północ. Zaczęto powątpiewać, że istnieje organizacja wojska polskiego. Był to element nieufny, dominował głód, zimno, niewiadome jutro. Trzeba było szukać innych warunków pracy, aby żyć i podtrzymywać wycieńczony organizm. Na tym „wydmuchowie” wkrótce wyginęlibyśmy od głodu i niehigienicznych warunków w kibitce. Doszliśmy do stacji kolejowej, gdzieś u podnóża gór Pamiru. Zachód słońca był wspaniały, góry były też wspaniałe, nic dobrego nie wróżące. Wydawało się, że są one bliziutko, ale to było tylko złudzenie. Niedługo czekaliśmy na pociąg, który dalej nie jechał, tylko zawrócił z powrotem po zaopatrzeniu lokomotywy w wodę. Pociąg składał się z 3 wagonów osobowych i kilku towarowych. Grupa wsiadła do wagonu, a ja wsiadłem do wagonu towarowego, w budce pilotowej. Przed odjazdem pociągu, grupa ludzi z kijami wyrzuciła nie pożądanych przybyszów, którzy przemocą wsiedli do pociągu. Na postrach strzelano, rzucano kamieniami, aby odstraszyć przybyszów. Skulony w budce czekałem na moją kolej wyrzucenia. Ale nie zauważono mnie. Pociąg ruszył i po kilku minutach jechałem z lękiem głodny i zziębnięty. Bogu dziękowałem za to że jadę. Co stało się z pozostałymi nigdy się nie dowiedziałem. W mojej budce pilotowej wagonu towarowego było ciasno i niewygodnie. Jadłem okropny kawałek makuchy, pasza żywnościowa dla bydła wyciśniętego z ziarn bawełny, który znalazłem przy torach kolejowych. Szczęśliwie  „ukradłem” to, bo nie było strażaka. Zdawałem sobie sprawę, że się zatruwam ale głód był silniejszy. W nocy znalazłem się w Kaganie.

Po wyjściu z budki pilotowej, z której obserwowałem wjazd na tory kolejowe stacji Kagan, rozmyślałem jak dojść do samej stacji. Nie było przeszkód, nikt o nic nie pytał. Krążyłem w tłumie dookoła i pytałem o polską placówkę. Najrozmaitsze i najdziksze słyszałem informacje. Na przykład już ich wywieźli w stronę Taszkietu, że władze ZSSR same organizują wszystkich żołnierzy polskich, że najlepiej zgłosić się do NKWD. Oni tu wysyłają do wojska rosyjskiego na front itp. byłem zmęczony i zaszokowany. Rano spotkałem przedstawiciela polskiej placówki, niezbyt uprzejmego. Wypytywał, jak tu przyjechałem i skąd, dlaczego jestem sam. Moja odpowiedz brzmiała przyjechałem z łagrów z północy ZSRR Archangielska ze stacji Kamaszy. Jestem zmęczony, głodny i zawszony. Nie mam pieniędzy i nie mam gdzie odpocząć. Odpowiedział, że muszę się zgłosić do NKWD, które wysyła do prac w terenie do czasu organizacji Wojska Polskiego. Na pytanie kiedy to nastąpi, odpowiedział że w najbliższej przyszłości, że oni sami nie wiedzą. Musimy się stosować do zarządzeń władz miejscowego NKWD. Otrzymałem kwit na porcje chleba, kwit na obiad i skierowanie do łaźni. A także skierowanie do władz NKWD. Był to dzień pierwszego stycznia 1942 r. Długo szukałem łaźni, a później długo stałem w kolejce zanim mogłem się umyć gorącą wodą w niechlujnej i brudnej łaźni. Moje ubrania zdezynfekowano parą gorącej łaźni, razem z innymi łachmanami, w gromadzie kąpiących się ludzi, przez chwilę miałem wrażenie, że mam na sobie czystą bieliznę. Przez chwilę nie czułem insektów, nadal łażących po mnie.

Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.

Krzysztof Drozdowski

 

Władze kołchozu wskazały nam kibitkę glinianą bez podłogi i okien, bez pieców, a na podściółkę przywieziono wóz tartej słomy ryżowej, którą 19 ludzi rozrzucało po kibitce na posłania. To wszystko wyglądało jak podściółka dla trzody chlewnej. Na pytanie jak będziemy się odżywiać, wskazano nam rozwalony piec gliniany bez użytku, bez komina! A opał i posiłek zapytałem. Na opał używajcie trawę z pustyni i badyle konopie. A co do posiłków powiedziano za zebrane 7 kg. bawełny otrzymamy jeden placek chleba na osobę! Prace mamy rozpocząć następnego ranka o godzinie 7 rano. Gdy przyniesiemy do kołchozu po 7 kilo bawełny otrzymamy zapłatę po jednym placku. Gotowaną wodę mamy sobie sami przygotować. Myślałem, że to są żarty. Zabraliśmy się do urządzenia mieszkania. Silniejszych wysłałem na zbieranie trawy lub badyli na opał. Bardziej zręcznych do budowy pieca, aby ugotować wodę. Wkrótce zapadł mrok. Każdy zbierał opał. Zapaliliśmy w piecu, gotowaliśmy wodę. Kibitka napełniła się dymem, który mógł wyjść tylko drzwiami i małym oknem.

Tego wieczoru władze nie dały nam żadnego posiłku. Parę ludzi poszło na rozpoznanie kołchozu. Spotkali Polkę z dziećmi z Wileńszczyzny, zesłana tu do pracy. Powiedziała, że właściwie żyje z wyprzedaży swoich rzeczy, ubrania, bieliznę itp. za które otrzymuje fantastyczne sumy. Na przykład za sprzedaż jednej koszuli może żyć z trojgiem dzieci około jednego miesiąca. My łagiernicy nie mieliśmy na sprzedaż nawet koszuli, która rozpadała się na kawałki.

Po wywietrzeniu kibitki wszyscy spali kamiennym snem. Osobiście modliłem się długo i rozmyślałem, co mam robić dalej. Przespaliśmy noc z 23 na 24 grudnia 1941 roku.

Po osuszeniu kibitki i ubrań, rozpaleniu pieca badylami z pól bawełny, aby ugotować wodę do resztek chleba, przypomniałem, że to jest druga wigilia Bożego Narodzenia w ZSSR. Pierwsza odbyła się w Kotłasie. Inni spędzili tamtą wigilię przy wyrąbaniu lasu w różnych ośrodkach. Wszyscy byliśmy wymęczeni i wyczerpani. Zapytałem, czy dzisiaj pracujemy? Odpowiedź była negatywna. Zwalono wszystko na moje barki, abym to omówił z władzami kołchozu. Udałem się na poszukiwanie „predsiediaciela” – gospodarza kołchozu. Jego pierwsze pytanie było „Czy wszyscy wyszli do pracy”?

Odpowiedziałem, że wszyscy są umęczeni do ostatnich granic, że są bardzo głodni, zmęczeni po ciężkiej podróży. Prosiłem, aby odwiedził nas w kibitce. Przyszedł, zajrzał do wnętrza przez małe okienko. Wszyscy leżeli na dużym barłogu. Prosiłem o lepszą słomę, o piec, o światło i lekarza. Oświadczył, że trzeba rozpocząć pracę natychmiast i dodał „u nas kto nie robotajet tot nie kuszajet” i odszedł. Za chwilę poszedłem za nim i zacząłem przekonywać, że ludzie muszą odpocząć, że niektórzy mają pokaleczone nogi, a po drugie że my Polacy w wigilię Bożego Narodzenia nie pracujemy tak jak i w dzień Bożego Narodzenia. Odpowiedział zdzie nie Polsza. U nas robotajet, kto nie robotajet, tot nie kuszajet. A ja znowu swoje. Ludzie są bez pieniędzy, bez żywności, a głodni pracować nie mogą. Zażądałem zaopatrzenia na dwa dni. To pomogło, bo zdecydował się wydać pół porcji chleba. Zapowiedział, kto nie będzie zbierał bawełny, ten nic nie dostanie prócz zimnej wody ze studni kołchozu. Powiedziałem o tym wszystkim w kibitce. To spowodowało wielkie rozczarowanie. Poszła delegacja kilku osób na rozmowy z slediatielem! Odpowiedź jego była taka „ta sprawa była już omówiona i odesłał delegacje z kwitkiem”.

O godzinie 4 popołudniu udałem się z dwoma towarzyszami po odbiór chleba. Otrzymałem po jednym placku z mąki, przypalony i nic więcej. W międzyczasie uporządkowaliśmy kibitkę. Znieśliśmy suchą trawę, kilka korzeni drzew. Gotowaliśmy wodę do picia. Wszyscy mieli zajecie. Po wywietrzeniu kibitki wszyscy czekali na placki z mąki. Krótko przemówiłem do obecnych i zapytałem czy są katolikami. Poprosiłem o podniesienie rąk. Podniosło się 12, a reszta to byli Żydzi. W tej kłopotliwej sytuacji tak powiedziałem „ci którzy nie wierzą w Jezusa Chrystusa, niech w swoim gronie modlą się do Boga Ojca o wolność i pokój, a my chrześcijanie, przełamiemy się tym plackiem. Rozdałem te placki i każdemu składałem życzenia świąteczne. Żydkom tez składałem życzenia świąteczne, a nade wszystko wolności. Zaśpiewaliśmy kolędy, odmówiliśmy głośno „Ojcze Nasz”. Atmosfera była poważna przy kopciuszku naftowym. Łzy płynęły nam z oczu. Sercem i myślą byliśmy w swoich domach rodzinnych. Wieczór zakończyłem hymnem „Boże coś Polskę”.

Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.

Krzysztof Drozdowski

Podczas jazdy pociągów obok siebie potrafili wrzucić do naszego wagonu kilka worków mąki. Nikt tam tej kradzieży nie zauważył. Przy zatrzymaniu się naszego pociągu na jakiejś stacji na krótko, potrafili wyskoczyć i przynieść ukradzione mięso lub drób. A nawet potrafili włamać się do magazynu i przynieśli zabitego wieprza. Innym razem ćwierć krowy! W tych warunkach żywności nam nie brakowało. Tylko jeden raz, gdy zabrakło nam chleba dwóch z pośród nich wyruszyło w poszukiwaniu i już nie wrócili.

Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy pociąg ruszy. Po kilkunastu dniach przybyliśmy do miasta Alma, a to tam po raz pierwszy zdążyliśmy w przeciągu godziny w jadłodajni otrzymać skromny posiłek za darmo. Dlaczego tak było nie wiedziałem. Padały pytania dokąd jedziemy i kiedy dojedziemy do Taszkientu.

20 grudnia 1941 r. dojechaliśmy do Taszkientu. Pociąg przyjechał wieczorem koło godziny 9-tej. Do samego rana przesuwano nas z toru na inny tor kolejowy. Z pociągu nie pozwolono wysiadać. Władze NKWD powiedziały, że powiozą nas do miasta Buchara, do Uzbekistanu, gdzie miała się formować armia polska. Następnego dnia miano nas rozładować. Ucieszyliśmy się ogromnie!  W Taszkieńcie przydzielono nas do grupy żołnierzy polskich w łachmanach, zdążających do wojska polskiego. Żołnierze byli w łachmanach, brudni i obdarci.

Z 20 na 21 grudnia 1941r. przyjechaliśmy do miasta Kaganu koło Buchary. Spotkaliśmy placówki polskie w cywilnym ubraniu. Otrzymaliśmy po kawałku chleba i gorącej wody. Zapewnili nas, że Armia Polska będzie się w tym rejonie organizować. Tymczasem głód zaczyna dokuczać. Kilka wagonów odczepiono i wysłano nas na południowy wschód pod góry Pamiru na stacje kolejową Kamaszy (może Karszy)? Przybyliśmy tam 22 grudnia 1941 r. Wyjechaliśmy z północy mroźną zimą, zaśnieżoną. Znaleźliśmy się w pustynnej krainie, gdzie były plantacje waty, gdzie grzało słońce, a było nam zimno z głodu, choć śniegu i mrozu nie było. Zmuszono nas do pracy w polu, zanim nastąpi organizacja Armii Polskiej.

Po przybyciu z wagonów wyładowano nas. Było ciemno, późny wieczór. Rozkazano nam udać się do kołchozu Engelsa odległego około 30 wiorst. Znowu koło mnie się zebrało 20 ludzi, wyznaczonych do tegoż kołchozu. Kazano nam iść, ale oparłem się. Dzięki mojej stanowczości dostaliśmy po 1 kg. chleba, gdyż inaczej nie chcieliśmy ruszyć w dalszą drogę.

Ciemna noc, pustynna droga, niewidzialna. Polecono trzymać się słupów telefonicznych, aby nie zgubić kierunku. Po kilku kilometrach zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Kolumna 20-tu ludzi rozciągnęła się, zaczęto się nawoływać. Droga pod nogami to pustynia. Słupy telefoniczne znikały nam z oczu. Szukaliśmy kierunku. Pogubiliśmy się. Światła ukazywały się chwilami i ginęły. Gdzieś z dala słychać było dzwonki kolumny wielbłądów. Z grupą 8 towarzyszy dobrnęliśmy do fabryki wyrobów bawełny, gdzie mimo oporu przyjęto nas na nocleg. Byliśmy umęczeni i osłabieni. Wskazano nam miejsce w którym oddzielano włókno konopi lub bawełny od badyli. Wszyscy po kilku minutach chrapaliśmy zawzięcie. Spaliśmy do białego dnia. Po obudzeniu starałem się zachęcić do dalszej podróży. Informacji co do kołchozu Engelsa nie udzielono, tylko wskazano kierunek i wyproszono nas bez kropli gotowanej wody. Powiedziano, że obiad dostaniemy w kołchozie. Słonko już wzeszło, deszcz nie padał, ale glina zrywała obuwie z nóg. Zjedliśmy ostatni mały kawałek chleba. Po drodze odnaleźli się zagubieni, którzy siłą zostali przez tubylców zmuszeni do dalszej drogi. Tubylcy nienawidzili Rosjan, a nam nie wierzyli. Nie słyszeli o Polakach, a sami byli pod terrorem NKWD. Wszyscy uczestnicy zwracali się do mnie ze swymi potrzebami. Kierowałem marszem, a kolumna rozciągnęła się na odległość 100 metrów. Wyglądaliśmy jak duchy a nie jak ludzie z tej ziemi. Na ubraniach osiadł puch konopny. Wyglądaliśmy jak strachy na wróble. Doszliśmy do celu przed zachodem słońca. Zatrzymaliśmy się pod płotem i usiedliśmy, aby odpocząć. Udałem się na poszukiwanie władz kołchozu. Znalazłem. Wiedzieli już o naszym przybyciu. 

Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.

Krzysztof Drozdowski

Przy beczkach zostałem sam i 2 innych towarzyszy niedoli. Nie mogłem porzucić żywności. Byłem za nią odpowiedzialny. Dzięki pomocy pozostałych, beczki przeholowaliśmy na stację kolejową pod dach, również chleb. Po chwili okazało się, że i pan Kutyba pozostał na stacji kolejowej. W 3 dni później, po wielkich wysiłkach otrzymaliśmy wagon kolejowy. W między czasie zebraliśmy około 50 ludzi. Nie było trudno, bo był chleb, a pozostało koło 200 bochenków chleba plus beczki. NKWD na stacji nie pozwoliło doczepić wagonu do expresu. Pan Kutyba pojechał expresem. Komendantem wagonu został wyznaczony pan Krzyżanowski, który otrzymał rozkaz od p. Kutyby sprzedać nadmiar produktów przed przybyciem do Czelabińska. Sprzedawaliśmy produkty przy każdej sposobności, przy każdym postoju pociągu. Żywnością opiekowałem się osobiście. Pasażerowie naszego wagonu dostawali bezpłatnie żywność codziennie: chleb, śledzie i bryndzę. Przed przybyciem do Czelabińska wszystkim wydałem chleb tyle na ile mogłem sobie pozwolić. Dla niemających pieniędzy, wydałem chleba trzykrotnie więcej. Oczywiście było niezadowolenie, ale potrafiłem wyjaśnić, że oni potrzebują więcej. Zebrane pieniądze przy dwóch świadkach oddałem panu Krzyżanowskiemu. A było to koło 3500 rubli! Bo za chleb, bryndze i śledzie płacono ceny czarnorynkowe. W Czelabińsku pan Krzyżanowski miał polecenie zgłosić się do pana Kutyby i przekazać pieniądze polskiej placówce. Prosiłem p. Krzyżanowskiego o pokwitowanie z placówki polskiej. Odpowiedział, że pan Kutyba przybędzie osobiście. Za pół godziny ma odejść nasz pociąg. W ostatniej chwili przybył pan Krzyżanowski z wiadomością od pana Kutyby, męża zaufania RP. Takim się nam przedstawił. Mamy jechać na własną rękę dalej na południe do Taszkientu. A na moje pytanie, czy przywiózł pokwitowanie, odpowiedział, że mu tego nie zdążyli wydać. Z dalszej podróży, wyciągnąłem wniosek, że ma pieniądze na wino, na drogie posiłki itp. Przypuszczam, że oszukał cały nasz wagon. Daj Boże aby moje przypuszczenie było mylne. Pan Krzyżanowski w drodze zaginął. Nigdy już nie natrafiłem na jego ślad. Nie spotkałem go ani w ZSSR ani na środkowym wschodzie.

Pozostałem sam z około 50 ludźmi. Zaopatrzenie musiało być na własną rękę. Do wagonu przyjmowałem wszystkich ochotników do wojska polskiego. Po kilku dniach przybyliśmy  na stację kolejową Czkałów (dziś nazywana Orenburg). Pociąg zatrzymał się na pół godz. Na stacji kolejowej spotkałem polską placówkę. Było tam 2 majorów i 2 młodszych oficerów w mundurach polskich. Zameldowałem się jako por. rezerwy. Dowiedziałem się, że z Buzułuku wszyscy wyjeżdżają wkrótce na południe ZSSR. Zameldowałem, że jest ze mną około 50 osób do wojska polskiego z prośbą o dołączenie do oddziałów wojska na południu. Odpowiedź była odmowna! W wagonie moim było kilku oficerów zawodowych. Dowiedziałem się o tym na stacji kolejowej przy placówce. Tych czterech panów, którzy przedtem wyszli, do wagonu nie powrócili. W tajemnicy wyjechali do Buzułuku. A mnie, oficera rezerwy nie przyjęli do swojej grupy. Taka to czasem jest dziwna moralność ludzka!

Prawdopodobnie zostaliśmy przyczepieni do innego pociągu. Jechaliśmy okrężną drogą przez stepy Kazachstanu, na Karagandę, a później na stację kolejową Alma a potem kierunek Taszkient. Tereny nie do opisania, raz jechaliśmy przez kilka dni i nocy przez pustynię, a potem znowu przez dnie i noce przez stepy pokryte tylko wikliną i wysoką trawą między, którymi widziałem wsie z dachami pokrytymi wysoka trawą. Innym razem przez kilka dni i nocy jechaliśmy przez spalone lasy. W całości robiło to wrażenie jakiejś bajki. A była to rzeczywistość. Przygód w tej podróży było tyle, że nie sposób opisać. Może nigdy nie modliłem się tak gorąco, ciągle nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy. Nie informowano nas wcale. Na stacjach kolejowych na pytania „co to jest za stacja”? nie odpowiadano. Ludzie unikali pytających. W wagonie, którym jechałem byli uczciwi ludzie i złodzieje oraz tacy, co źle mówili po polsku. Byli tam Żydzi, Ukraińcy i prawdopodobnie Moskale. Nie wiem dlaczego, ale cały wagon traktował mnie jako przewodnika, cenili bardzo moje rady, głos mój był decydującym w tym wagonie. Nikogo nie obraziłem, nawet najgorsi złodzieje zwracali się do mnie po radę. Pytał „czy mam coś przeciwko temu, że będą na postojach kradli”? To jest wasza sprawa, ja tylko muszę was uprzedzić, co was czeka kiedy was złapią! Ci złodzieje byli wielkimi spryciarzami. Dzięki nim nasz wagon był dobrze zaopatrzony w produkty żywnościowe.

Fragment pochodzi z książki W. Jałowik. W piekle wojny na trzech kontynentach, oprac. K. Drozdowski, Warszawa 2020.

Krzysztof Drozdowski