Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

„Whoosh!” – Deep Purple (2020)

 

Z łezką w oku wspominam czas, gdy z wypiekami na twarzy oczekiwałem kolejnych płyt Deep Purple. Byłato połowa lat siedemdziesiątych, zespół kolejnymi krążkami budował kanon hard rocka, a stojący przy mikrofonie IanGillan przez wielu wówczas uważany był za jednego z czołowych wokalistów (tu przypomnę jego niezapomniany udział w nagraniu klasycznej wersji studyjnej rock opery JesusChrist Superstar).

Po nagraniu legendarnych albumów, takich jak „In Rock”, „Fireball” czy „Machine Head”, historia Deep Purple w kolejnych latach obfitowała w liczne zawirowania, zmiany składu oraz lepsze i gorsze wydawnictwa. Z pewnością warto odnotować świetny album „Perfect Strangers”(1984), jedenasty nagrany w studio po ośmioletniej przerwie i reaktywacji zespołu w jednym z najlepszych składów. Wówczas również przy mikrofonie stanął IanGillan, udowadniając mimo upływu lat swą znakomitą formę. Album był sporym zaskoczeniem jednak można było go z pewnością zaliczyć do najlepszych osiągnięć grupy.

Po tym spektakularnym powrocie muzycy postanowili pójść dalej za ciosem. Poprzeczka została jednak podniesiona dość wysoko, a nawracające konflikty nie sprzyjały zespołowej pracy. Ich konsekwencją były kolejne zmiany w składzie. Grającego na gitarze RitchiegoBlackmore’a ostatecznie zastąpił Steve Morse, a po odejściu ze względów zdrowotnych Jona Lorda przy organach stanął Don Airey.

Od pamiętnego powrotu grupa wydała kolejnych dziewięć studyjnych płyt, nie licząc różnorakich kompilacji i wydawnictw koncertowych. Zwłaszcza te ostatnie potwierdzały zwykle doskonałą dyspozycję muzyków, którzy grali wspólnie nowe i stare utwory niczym świetnie naoliwiona maszyna. Na tym tle dyspozycja wokalna Gillana wypadała… dość różnie. Trudno jednak dziwić się, czas jak wiadomo ma swoje prawa.

Na początku sierpnia tego roku zespół opublikował kolejny studyjny album (dziesiąty od czasu reaktywacji, a dwudziesty pierwszy od swego debiutu w 1968 roku), arbitralnie zaprzeczając powtarzanym od dłuższego czasu pogłoskom o definitywnym zakończeniu swej działalności. Nie przeszkodziła temu nawet trwająca kilkadziesiąt miesięcy trasa pożegnalna po poprzednim albumie. Szczerze mówiąc, już od dawna przestałem wierzyć w owe deklaracje przejścia na emeryturę.W ciągu ponad półwiecza swej działalności Deep Purple sprzedało ponad sto mln płyt, tak więc jestem przekonany, że grupa jeszcze niejednokrotnie zaskoczy.

Nowa płyta niczego nie burzy i nie ustanawia nowych zasad w świecie hard rocka. Wręcz przeciwnie. Już od pierwszych dźwięków wiadomo kogo słuchamy. Repertuar jest atrakcyjnie zróżnicowany, jednak skrojony na miarę możliwości wokalnych frontmana. Nie jest to zarzutem, trzeba pamiętać, że Gillan skończył już siedemdziesiąt pięć lat i choć niegdysiejsze popisy, jak choćby w „Child In Time”, to odległa przeszłość, to jednak w zaproponowanym materiale wypada całkiem nieźle.

Zwraca uwagę otwierający album „Throw My Bones”, nieźle kołysze „What The What” zagrane w duchu rockabilly z wyróżniającym się pianinem nawiązującym trochę do stylu boogie-woogie. Warto wsłuchać się w balladowo-melodyjny „Nothing At All”,a „No Need To Shout” pokazuje, że grupa nadal ma potencjał i potrafi nawiązać do swych najlepszych osiągnięć.

W samochodzie z pewnością sprawdzi się „The LongWayRound”.Z zupełnie innego świata zdaje się pochodzić zastanawiający „The Power of the Moon”, a już kompletnym zaskoczeniem zdaje się wstęp do „Man Alive”, który po chwili przeradza się w dość ciężko brzmiący, choć nieco kosmiczny numer – dla mnie jeden z najlepszych na płycie, dowodzący, że muzycy nadal potrafią zaskoczyć, rozszerzając wypracowaną przez siebie formułę rocka.

Kolejny, tym razem instrumentalny „And the Address”,to współczesna wersja utworu, który ponad pół wieku temu otwierał debiut zespołu zatytułowany „Shades of Deep Purple”.I znowu nie pozostawia wątpliwości, że nadal słuchamy Deep Purple.

Zdecydowanie najsłabszym ogniwem wydaje się nieco sztucznie doklejony na końcu bonusowy utwór „Dancing In My Sleep”. Znalazł się on jedynie w rozszerzonym wydaniu płyty, dowodząc, że nie zawsze więcej znaczy lepiej.

Podsumowując całość, warto zwrócić uwagę, że „Whoosh!” jest trzecim po „NOW What?!” (2013) i „inFinite” (2017) wydawnictwem, przy którym w roli producenta pojawił sięBob Ezrin, znany ze współpracy z takimi gwiazdami, jak Rod Stewart, Alice Cooper, Peter Gabriel, Jane’sAddictionczyKISS. Największą sławę przyniosła mu jednak praca z zespołem Pink Floyd, gdzie był producentem „The Wall”, „A MomentaryLapse of Reason” oraz „The Division Bell”. Muzycy Deep Purple wymieniają go także jako współkompozytora niemal całego materiału zamieszczonego na ostatnim, omawianym wyżej albumie. Czy w istocie będzie to ostatnia płyta? Znając historię zespołu ośmielam się wątpić.

I jeszcze dla porządku – album ukazał się w wersji podstawowej jako jeden CD, a także rozszerzonej o dodatkową płytę DVD, na której zamieszczono występ grupy na festiwalu Hellfestw 2017 roku. Dla fanów jest także wersja na pięciu analogach w pokaźnej kasecie, łącznie z koszulką.

Krzysztof Wieczorek

Kategoria:
muza17