Portal dwutygodnika
[wpseo_breadcrumb]

Poza koleją

Warszawskie zapachy

Wiele rzeczy można powiedzieć o byłej prezydent miasta stołecznego Warszawy, niestety głównie złych. Pani Gronkiewicz-Waltz jest osobą skrajnie arogancką, butną oraz cyniczną, a swoje stanowisko sprawowała na zasadzie wielkiej księżnej otoczonej własnym dworem. W ratuszu rządziła twardą ręką, nie znosząc sprzeciwu oraz manipulowała swoimi podwładnymi przy pomocy intryg i potrafiła bez mrugnięcia okiem poświęcić któregoś z nich, gdy tylko miał czelność wyrażać w danej kwestii inne zdanie niż jego szefowa.

Do końca nie został wyjaśniony także udział jej oraz jej męża w złodziejskiej, by nie powiedzieć, że barbarzyńskiej, reprywatyzacji stołecznych kamienic. Niby nikt pani Hanny za rękę nie chwycił, ale nawet ci, najbardziej sprzyjający jej Warszawiacy, nie przeczą, iż coś było na rzeczy.

Przy wszystkich swoich mniejszych lub większych wadach miała ona też jedną podstawową zaletę, która być może nie jest zaletą sensu stricte w normalnym życiu, natomiast z pewnością jest nią w życiu nienormalnym, czyli politycznym.

Otóż pani Gronkiewicz-Waltz była kutą na cztery nogi cwaniarą ze starej dobrej „warsiaskiej” szkoły szachrajstwa. Zawsze potrafiła się dobrze ustawić, odpowiednio zaprzyjaźnić i gdy było trzeba bez trudu z pozycji konserwatywnych przejść do retoryki iście lewackiej, jak choćby po pamiętnym spaleniu niesławnej tęczy na Placu Zbawiciela.

Posiadała też najważniejszy talent, niejako wynikający ze wspomnianego naturalnego cwaniactwa – doskonale wiedziała, czy raczej bezbłędnie wyczuwała, kto jest jej sprzymierzeńcem, a kto wrogiem.

Innymi słowy, Hanna Gronkiewicz-Waltz była sprawną menadżerką (praktyka jako prezes NBP), niepozbawioną pewnych zdolności psychologicznych, krótko mówiąc – pasowała do swojej funkcji wprost idealnie.

Dlaczego w ogóle wspominam tę postać, gdy od prawie roku nie zasiada już ona na swoim stanowisku? Rzecz jasna skłoniła mnie do tego, obecna we wszystkich mediach od kilku tygodni, awaria stołecznej oczyszczalni ścieków „Czajka” i bynajmniej nie w sensie technicznym samego wycieku milionów litrów szamba (najlepsi specjaliści nadal nie mają pojęcia, co się tam właściwie stało, więc skąd ja mam to wiedzieć?), ale właśnie w kontekście „pierwszego samorządowca Rzeczypospolitej”, jak czasami nazywany jest prezydent Warszawy.

O ile zatem panią Hannę można było nazwać cwaniarą oraz szachrajką, niemniej jednak tzw. „babą z jajami”, o tyle jej lalusiowaty następca, francuski piesek z kuźni talentów słynnego finansowego spekulanta, z pewnością owych „jaj” nie posiada, a w zaistniałej, kryzysowej sytuacji, na jaw wychodzi cały jego brak kompetencji, miałkość charakteru, a nade wszystko całkowita przypadkowość w objęciu przez niego funkcji, którą jest on zmuszony sprawować.

Nie chwaląc się – zwłaszcza, iż nie byłem wówczas jedyny, a wręcz dosyć powszechny w swoim spostrzeżeniu – ja już podczas wieczoru wyborczego po samorządowej elekcji, zauważyłem mocno niepewną minę Rafała Trzaskowskiego, pomimo iż wygrał wtedy w cuglach. On przecież doskonale wiedział, że zarządzanie tak wielkim organizmem, jak blisko dwumilionowe miasto, z wszystkimi jego infrastrukturalnymi problemami, to nie jego świat.

Współredagowanie w brukselskim snobistycznym ciepełku przydługich, niezrozumiałych dla normalnego człowieka i dla tegoż człowieka kompletnie nieistotnych uchwał o równości płci czy innej emancypacji LGBT+, to co innego, tutaj nasz dzielny Rafał dawał upust – i to, co najmniej w trzech językach – nieskończonym pokładom koncepcji ulepionych w jego głowie podczas stypendium na Oxford University oraz studiów na Uniwersytecie Warszawskim czy College d’Europe.

Brylował on sobie zatem na europejskich salonach, a elity cmokały nad jego erudycją niczym wujkowie i ciocie nad małym Rafałkiem, co to na krzesełku stanął i ślicznie wierszyk wyrecytował podczas rodzinnej uroczystości. La Dolce Vita!

Zupełnie inaczej sprawy się jednak miały, gdy w pewien sierpniowy wieczór, na tle lejących się hektolitrów nieczystości, przyszło mu wyjść przed tłum dziennikarzy i gdy musiał im oraz de facto całej Polsce konkretnie wyłożyć, co się stało, dlaczego się stało oraz najważniejsze – co teraz dalej z tym wszystkim robimy.

Rzeczywiście coś tam pan Trzaskowski nieskładnie wymamrotał, ale nikt tym razem z podziwem nie zacmokał, nikt nie pochwalił ani nie wyraził uznania, bo i po prawdzie zupełnie nie było za co. Trochę jak w baśni „Nowe szaty Króla”, gdy okazało się, że ów król jest nagi.

Spod całego tego potoku szamba wyłania się jednak dno, a nawet drugie dno. Otóż tajemnicą poliszynela jest fakt, iż w kręgach wierchuszki PO coraz głośniej i coraz bardziej zdecydowanie mówiono o Rafale Trzaskowskim, jako o kandydacie tego ugrupowania na przyszłoroczne wybory Głowy Państwa. Jak znam życie, to ta kandydatura właśnie została spalona, aczkolwiek w tym przypadku raczej należałoby powiedzieć, że utopiona.

To nic, że do tamtych wyborów pozostało jeszcze wiele miesięcy, akurat tego wydarzenia obywatele tak łatwo nie zapomną, a nawet, jeśli zapomną, to media związane z obecnym obozem rządzącym doskonale odświeżą zbiorową pamięć, wszak mają na to swoje, znakomite sposoby.

Czasami mówi się w przenośni, że gdy się kogoś obrzuci łajnem, to trochę łajna do tej osoby na zawsze się przylepi i akurat w przypadku Rafała Trzaskowskiego to nie jest tylko i wyłącznie przenośnia. Już wiele razy nasze życie polityczne przerosło kabaret, a tym razem poszło nawet dalej i przerosło metaforę.

Marian Rajewski

Kategoria:
Marian19 you tube